|
Post by fidelio on Jul 17, 2008 9:20:07 GMT 1
Na deszczowe letnie popołudnie, dla Szanownego Koleżeństwa, mały prezent w postaci tłumaczenia opowiadania Carrie Hernandez pt "Phantoms of the Mind". www.amazon.com/Angel-Music-Tales-Phantom-Opera/dp/141347280X/ref=sr_1_30?ie=UTF8&s=books&qid=1216281997&sr=1-30 Spośród róznych, a licznych, upiornych autorek, Carrie spełnia warunki do tytułu autora-sadysty. W zbiorku opowiadania są trzy, niepowiązane ze sobą fabularnie, na wspólny temat "Mała Lotte i Anioł Muzyki". To zrobiło na mnie na tyle duże wrażenie, że postanowiłam się podzielić. Voila! Prolog Moje najwcześniejsze wspomnienia wiążą się z dzieciństwem spędzonym w późnych latach 1840tych w wiejskim gospodarstwie niedaleko miasteczka Écouen we Francji. Odkąd sięgam pamięcią, byłam w stanie dostrzec w moich rodzicach diametralne różnice, które z czasem stały się dla mnie wyznacznikiem dobra i zła. Moja matka powtarzała często: „I żyli długo i szczęśliwie.” Ojciec zwykł mawiać: „Dobre uczynki przyciągają uwagę diabła.” Mówił tak zawsze, ilekroć złapał mnie pojeniu mlekiem bezdomnego kota, albo gdy próbowałam wyleczyć zranione skrzydło ptaka. W czasach, gdy wciąż jeszcze byłam jego płowowłosą małą królewną, powtarzał te słowa łagodnym tonem, jakby udzielał mi dobrej rady. Później - gdy po śmierci matki sama moja obecność stała się dla niego raczej uciążliwa niż przyjemna - wymawiał je z nutą goryczy. Wtedy już podrosłam na tyle, by zauważyć kiedy kłamał. Podejrzewałam go o to, gdy twierdził, że matka umarła przeze mnie, gdy bił mnie „dla mojego własnego dobra”, albo gdy spalił moją biedną lalkę Annabelle, bo była brudna. Nawet więc gdy kot podrapał mnie w rękę a ptak odleciał, starałam się sięgnąć pamięcią do bajek mojej matki, wierząc uparcie, że jeśli tylko będę dobra, Bóg ochroni mnie przed każdym złem. Być może udawało mi się to - pomimo bolesnych przykładów świadczących o tym, że to nieprawda - gdyż głęboko w moim sercu skrywałam piękną tajemnicę, związaną z czymś, co przez całe życie uważałam za swój najbardziej szlachetny postępek. Dopiero dużo później zrozumiałam, że dobroć i szlachetność można rozpatrywać wyłącznie jako rzeczy względne i że rzeczywistość – z pozoru tak oczywista i prosta – jest nie mniej skomplikowana i kapryśna niż mitologiczne opowieści. Dopiero później zrozumiałam, że mała dziewczynka, którą kiedyś byłam, ostatecznie okazała się kimś innym niż przypuszczałam. Rozdział 1 Najlepiej pamiętam początek i koniec. Skończyłam właśnie dziewięć lat, upłynęły dwa lata odkąd umarła Maman. Do tego czasu zdążyłam się dobrze nauczyć, że najbezpieczniej dla mego zdrowia i urody będzie schodzić z drogi domownikom. Dlatego właśnie tak ucieszył mnie widok przybywającego do miasteczka cyrku. W czerwcowy poranek rzępoliłam sobie na moich skrzypcach w bezpiecznej odległości od domu, gdy usłyszałam dobiegające z oddali dziwne odgłosy. Weszłam na wzgórze i patrzyłam stamtąd na poruszające się zbiorowisko ludzi, zwierząt i wozów. Z mojego miejsca widziałam dokładnie tęgich, krzepkich mężczyzn o potężnych ramionach, rozwijających kolejne metry kolorowej tkaniny i wbijających w ziemię zaostrzone pale. Następnie podprowadzono parę słoni w zaprzęgu. Pomyślałam, że to bardzo ciekawe i postanowiłam podejść bliżej. W pierwszej chwili, pod wpływem radosnego podniecenia, chciałam zostawić skrzypce pod drzewem; z pewnością nic by im się tu nie stało. Ale moje skrzypce były moim największym skarbem i nie chciałam się z nimi rozstawać. Pomimo niecierpliwości, ostrożnie wytarłam korpus instrumentu i odłożyłam go do wyściełanego futerału. Wróciłam do domu, schowałam skrzypce pod łóżkiem i wyszłam ponownie. Przebiegłam całą drogę na szczyt wzgórza i dalej po zboczu, aż wreszcie wmieszałam się w tłum cyrkowców. Do tego czasu słonie zdołały już podnieść maszt namiotu, kilku robotników kończyło pracę w środku. Reszta rozeszła się do swoich zajęć; rozstawiali mniejsze namioty, przesuwali wozy – z których wiele było klatkami na kołach – ustawiając je w równe linie po obu stronach największego namiotu. Kierując swój wzrok ku słoniom, zobaczyłam szczupłego mężczyznę o oliwkowej skórze, który poganiał je przy użyciu groźnie wyglądającego haka. Zdziwiłam się, że zwierzęta nie reagowały na kłujący ból, przenosząc bez protestu kłody tak, jak rozkazał im treser. Nie zbuntowały się nawet, gdy przykuł je łańcuchem za nogi do stojącego pala. Pracując przemawiał do nich tonem szorstkiej poufałości; jego swobodna postawa ośmieliła mnie w końcu na tyle, że podeszłam. - Dzień dobry, mam na imię Lotte – powiedziałam. – Czy mogę pomóc? Mężczyzna przerwał pracę i zmierzył mnie krytycznym wzrokiem. - To nie jest robota dla dziewczyny – warknął. Pomimo jego nastawienia - a może właśnie dlatego - poszłam za nim kiedy skończył pracę przy słoniach. Cicha i skupiona, trzymałam się w pobliżu patrząc jak wbija pale w ziemię. Po kilkunastu męczących minutach mężczyzna poddał się i polecił mi, bym przyniosła mu więcej pali, wskazując w stronę pobliskiego wozu. Aż podskoczyłam z ochoty. Ale gdy tylko wróciłam przynosząc zamówiony ładunek, po jego minie poznałam, że wciąż mnie nie zaakceptował. Nie poddawałam się jednak, cierpliwie czekając na następne polecenia. Za każdym razem, gdy na odczepnego powierzył mi jakieś zadanie, starałam się sprawić wrażenie pomocnej i kompetentnej. Dopiero po południu – gdy polecił mi wygarnąć łajno – okazał mi nieco zaufania. Do tego czasu tylko mi się przyglądał, a teraz nagle pokiwał głową i odszedł. Zdecydowana skończyć pracę zanim wróci, zabrałam się do szpadla ze zdwojonym entuzjazmem. Gdy uprzątnęłam już teren wokół słoni zauważyłam, że miejsce, gdzie stały konie, również wymagało oczyszczenia. Nie byłam pewna czy mój szef chciałby, żebym tam posprzątała, ale doszłam do wniosku, że doceni moją inicjatywę. Trudno mi dziś zrozumieć i wyjaśnić moją ogromną potrzebę bycia docenianą i akceptowaną. Być może wiązało się to ze świadomością, że dla ojca nie byłam niczym więcej niż ciężarem. Być może kierowało mną poczucie winy po śmierci matki. Wiem tylko tyle, że starałam się być najlepsza. Tak więc, mimo że moja pierwsza praca była brudna i cuchnąca, mimo że pot zalewał mi oczy i bolały wszystkie mięśnie, myślałam tylko o tym, żeby skończyć na czas. Gdybym chciała spojrzeć na to rozsądnie zauważyłabym, że żaden dorosły nie oczekiwałby takiego wyczynu po dziecku w moim wieku. Ale wtedy o tym nie myślałam, koncentrując się na scenariuszu, który sobie wymyśliłam. Mężczyzna wraca, a Lotte nie tylko skończyła wygarnianie nawozu, ale przyniosła też wodę. Mężczyzna patrzy na nią z podziwem, a potem szeroko się uśmiecha. - Ale z ciebie zdolna mała pomocnica – mówi i głaszcze mnie po głowie.Mój piękny plan nie miał się jednak spełnić. Całkiem niespodziewanie moje marzenia na jawie przerwał odgłos nierównych kroków. Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z kimś, kto musiał być cyrkowym siłaczem. Jego krzaczaste brwi i wąsy były wypomadowane w fantastyczne fale i loki. Spojrzał mi w oczy. - Ty jesteś ta mała pomocnica El Moco? – zapytał. - El Moco? – powtórzyłam. - Słoniarza. - Chyba tak. - Niezły z ciebie cukiereczek, co nie? Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Myślałam tylko o tym, żeby wrócić do moje pracy w nadziei, że mężczyzna znudzi się i sobie pójdzie. Niezrażony zasypywał mnie podobnymi uwagami głosem, w którym słyszałam brutalną poufałość. Wreszcie, pomimo mojego postanowienia, aby go ignorować, rzuciłam w jego stronę przelotne spojrzenie. Pocierał sobie spodnie w sposób, który wydał mi się bezgranicznie obrzydliwy. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego i mimo że jego słowa były pozornie miłe, poczułam się głęboko urażona. Gapił się na mnie bezczelnie, jakby nie przeszkadzało mu, że na niego patrzę. Chociaż napawał mnie odrazą, nie mogłam oderwać wzroku od tego wstrętnego widowiska. Skierował w moją stronę jeszcze jedno spojrzenie i przerwał to, co robił z pośpiechem, który wskazywałby na wstyd. Jego ręka nie była jednak długo bezczynna. Gdy odwróciłam oczy, w jego dłoni pojawił się zmięty kawałek kolorowego papieru, zupełnie jakby wyczarował go z powietrza. - Ciężko pracujesz – rzekł z przesadną serdecznością. – Myślę, że zasłużyłaś na nagrodę. – Wyciągnął papierek w moją stronę. – Weź. To bilet na przedstawienie. Zanim zdążyłam go wziąć, wrócił El Moco, zdyszany jakby biegł. - Daj jej spokój, Piojo – rzucił. El Piojo podniósł ręce w geście niewinności. - Nic jej nie zrobiłem, Moco. Zresztą sam się jej spytaj. – Zwrócił się do mnie. – Powiedz, skarbie, zrobiłem ci coś złego? - Nie. - No widzisz – odparł z chytrym uśmiechem. – Chciałem tylko dać temu dziecku bilet na przedstawienie. W odróżnieniu od ciebie, ja płacę swoim pomocnikom. Sam wiesz, jak bardzo te klatki wymagają czyszczenia. – Wykonał niedbały ruch głową w kierunku stojącego nieopodal namiotu. - Nie – rzekł El Moco. – Mam tu dla niej więcej pracy; zresztą sam już obiecałem jej bilet. Nieprawda, pomyślałam. - Kłamie – powiedział do mnie El Piojo teatralnym szeptem. – On nigdy nie rozdaje biletów. Ale ja owszem. Mogę ci go dać teraz, jeśli chcesz. Tylko chodź ze mną do tego namiotu, a pokażę ci, co możesz dla mnie zrobić. Coś w jego głosie sprawiło, że zadrżałam. - Wynoś się stąd – rozkazał El Moco z nieukrywaną odrazą. – Lotte to dobra dziewczynka i pracuje dla mnie. El Piojo wymruczał w odpowiedzi coś, co z pewnością nie było miłe i poszedł opierając się ciężko na czarnej drewnianej lasce. Jego prawe kolano, ilekroć oparł na nim swoją wagę, wyginało się pod nienaturalnym kątem. Widok jego kalectwa napełnił mnie poczuciem wstydu za wszystkie złe rzeczy, których mu życzyłam. Ale, tak czy inaczej, nic nie skłoniłoby mnie, żebym z nim poszła do tego namiotu. - Trzymaj się z daleka od Piojo – szepnął El Moco. – To zły człowiek; zjada takie małe dziewczynki jak ty na obiad. Byłam mu tak wdzięczna za ratunek, że gotowa byłam rzucić mu się na szyję. Powstrzymało mnie jego chmurne spojrzenie. Zamiast więc podziękować mu, tak jak zamierzałam, zapytałam: - Czy naprawdę da mi pan bilet na przedstawienie? Burknął coś, zmierzył mnie surowym wzrokiem i odszedł, na odchodnym rzuciwszy mi jeszcze raz: - Trzymaj się od niego z daleka, słyszysz? Rozdział 2 Zanim uprzątnęłam cały nawóz, zrobiło się już późno, a El Moco nigdzie w pobliżu nie było. Zmęczona i brudna, ale wciąż z nadzieją, że doceni moją ciężką pracę, zaczęłam rozglądać się po terenie w jego poszukiwaniu. W pewnej chwili znalazłam się niebezpiecznie blisko namiotu, na który wskazał wcześniej El Piojo. Przyspieszyłam kroku z zamiarem przejścia obok niego jak najszybciej, ale nim zdążyłam umknąć, usłyszałam coś, co sprawiło, że zatrzymałam się jak wryta w ziemię. Zaczęłam słuchać. Wewnątrz ktoś płakał, a ja, z moim wrażliwym sumieniem, nie byłam w stanie przejść obok niego nawet nie próbując udzielić mu pomocy. - Wszystko w porządku? – zawołałam do środka. Szloch nie ustawał. Przez chwilę wahałam się, rozdarta pomiędzy strach przed pozostaniem tu i nieumiejętność opuszczenia kogoś w potrzebie. Mijały minuty, a ponieważ ani El Piojo ani nikt inny nie nadchodził, postanowiłam zajrzeć do środka przemykając się do pogrążonego w półmroku wnętrza namiotu. W pierwszej chwili uderzył mnie potworny smród; El Piojo miał rację mówiąc, że klatki pilnie wymagają sprzątania. Te w namiocie przypominały klatki znajdujące się na zewnątrz - umieszczone były na kołach, z podłogą na wysokości moich oczu i niemożliwymi do przeoczenia stertami obleganego przez muchy łajna. W klatkach znajdowała się najdziwniejsza kolekcja zwierząt jaką widziałam w życiu. Przez moment myślałam, że to pewnie jedno z nich płacze, bo stamtąd właśnie dochodził ten dźwięk. Odwróciłam się w jego stronę i moją uwagę przykuł widok tak niespodziewany, że wydał mi się niemal śmieszny: złota harfa, z brakującą najniższą struną, zamknięta jak więzień w klatce pełnej nieczystości. Podeszłam do niej z uczuciem niemal religijnego zachwytu zmieszanego z głębokim smutkiem. Dlaczego ktoś trzymał taki skarb w tak podłych warunkach? Nie był to jednak koniec mojego zaskoczenia. Złe warunki, w jakich przechowywano harfę napełniły mnie oburzeniem. Ale sposób, w jaki potraktowano człowieka, który skulił się obok niej, był po prostu zbrodniczy. Jego wynędzniałe, przykryte łachmanami ciało było skulone na podłodze, tyłem do mnie, tak że widziałam tylko brudne podeszwy jego gołych stóp. Zdawał się nieświadomy mojej obecności i wciąż płakał, a jego wygłodzone plecy drżały od szlochu. Widok jego cierpienia był straszliwy. Zrozumiałam, że ktoś musiał mu wyrządzić tę krzywdę i że – sądząc z tego, jak wyglądał – był on więźniem już od dawna. W tej samej chwili zauważyłam cień na ścianie namiotu, który mógł należeć tylko do El Piojo, zbliżający się kulejąc w stronę wejścia. W przypływie paniki, nie myśląc co robię, skoczyłam ku tylniej ścianie namiotu, przeturlałam się pod nią i wpadłam prosto na El Moco. - Hej! – wykrzyknął. – A co ty tu robisz? - Tam w środku jest człowiek, zamknięty w klatce! – zawołałam. Zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej, chwycił mnie za ramię i ociągnął. - Tam nie ma żadnego człowieka – rzekł twardo. - Ale ja go widziałam! - To, co widziałaś, to nie był człowiek. Zaskoczona, przypomniałam sobie to, co przed chwilą zobaczyłam, potknęłam się o kamień i skoczyłam z powrotem na nogi. Pomyślałam, że El Moco był albo kłamcą albo głupcem. Zależało mu tylko na tym, żeby odciągnąć mnie na bezpieczną odległość od namiotu. Puścił mnie kiedy dotarliśmy do placu, gdzie uwiązane były zwierzęta. Rozcierałam sobie bolące ramię. - Jeśli to nie był człowiek, to co to było? – zapytałam. Zacisnął pięść i spojrzał jeszcze raz w stronę namiotu. Nie patrząc na mnie odpowiedział w końcu: - To, co widziałaś, to był demon. - Demony nie istnieją – odparłam. Jego pomysł, żeby straszyć mnie dziecinnymi bajkami wprawił mnie w oburzenie. - Więc nie widziałaś jego twarzy? - Skąd pan wie? - Bo gdybyś ją zobaczyła, nigdy nie wzięłabyś go za człowieka. W tej chwili zdałam sobie sprawę, że El Moco wierzył w to, co mi powiedział. Coś było nie tak z twarzą uwięzionego w klatce człowieka; to dlatego go w niej zamknięto. Ta myśl mnie przeraziła. Ujęłam rękę El Moco w moje obie dłonie. - Musimy coś z tym zrobić, Moco – poprosiłam. – On tam płakał. Wyszarpnął swoją dłoń. - Też byś płakała gdybyś musiała żyć w klatce. - Ale to nie może być demon. - Uciekaj stąd, zanim Piojo odkryje gdzie byłaś. Zawahałam się. - Już, zmykaj stąd – zawołał El Moco i zrobił gest, jakby chciał mnie uderzyć. Doświadczenie nauczyło mnie, żeby zawsze w takim wypadku się uchylić. Nie zatrzymałam się w biegu zanim wzgórze całkiem nie zasłoniło mi cyrkowego namiotu. Rozdział 3 Gdy dotarłam do domu zorientowałam się, że Papa gdzieś wyszedł, co mnie ucieszyło, jako że byłam bardzo głodna. Pod jego nieobecność mogłam bez obawy zakraść się do kuchni. Niestety, szczęście nie chciało mi dopisywać. Spiżarnia była pusta i musiałam wziąć nieco pieniędzy z szybko topniejącej kupki monet, które Papa schował na górnej półce kuchennej szafki. Wyszłam z domu i udałam do oddalonego o dobry kilometr miasteczka, gdzie kupiłam sobie kilka bułek w boulangerie. Bardzo skrupulatnie odliczyłam resztę i schowałam w kieszeni fartuszka. Znowu pomyślałam o nieszczęśniku, którego zobaczyłam płaczącego samotnie w tym strasznym miejscu; zastanawiałam się, co on dzisiaj jadł. Nie opuszczał moich myśli przez resztę wieczoru, ani nocą, we śnie. Obudziłam się następnego ranka bardziej zmęczona, niż gdy kładłam się do łóżka. Wiedziałam, że muszę wrócić. Wróciłam późnym popołudniem, postanowiwszy trzymać się z daleka przez cały ranek, na wypadek, gdybym miała spotkać El Moco. Gdy dotarłam na miejsce obozowiska, wyglądało na to, że przedstawienie właśnie się skończyło. Pod moją nieobecność teren uległ przedziwnej przemianie. Wszędzie rozstawiono stoiska z grami i atrakcjami. Kramarze prowadzili swoje interesy przy dźwiękach katarynek, a naganiacze przed mniejszymi namiotami zachęcali przechodniów, aby za parę sous zajrzeli obejrzeć znajdujące się wewnątrz osobliwości. Dokładając wszelkich starań, aby wmieszać się w tłum, podeszłam pomiędzy licznymi namiotami do tego, który był moim celem. Gdy zbliżyłam się, z mocno bijącym z niepokoju sercem, z namiotu wyleciało stado białych gołębi niczym wizja obiecanego raju. Zatrzymałam się i patrzyłam jak odlatują w stronę wzgórz, a gdy zniknęły, skierowałam się do wejścia. El Piojo stał przed namiotem, tyłem do jaskrawego afisza przedstawiającego martwe ciało wstające z grobu z podpisem „Żywy Trup”. Prowadził ożywioną dyskusję z jakimś czerwonym na twarzy mężczyzną - którego rozpoznałam jako jednego z robotników, którzy rozbijali wielki namiot – więc nie zwrócił na mnie uwagi. Wykorzystałam tę szansę, aby niepostrzeżenie dostać się do środka. Wewnątrz zebrał się spory tłum. Usłyszałam stłumione dźwięki muzyki, ale hałas wokół mnie niemal ją zagłuszał. To, co mimo wszystko docierało do moich uszu wystarczało, aby mnie zaintrygować. Nie mogąc się powstrzymać, podkradłam się bliżej i słuchałam z zapartym tchem. Potrafiłam rozpoznać czyste tony harfy; były piękne, ale stanowiły jedynie tło dla głosu, który usłyszałam po raz pierwszy chwilę później. Wystarczyła jedna, pierwsza nuta, która otoczyła mnie jak wibrująca fala ciepła, abym zrozumiała, że doświadczam czegoś, o czym dotąd nie śmiałam nawet marzyć. Wzbudziła we mnie nieznane wcześniej pragnienie, aby wyciągnąć ręce i objąć to wspaniałe bogactwo, zatrzymać przy sobie tę niemal bolesną słodycz, zachować na zawsze to nieziemskie drżenie, którym odpowiadało na nią całe moje ciało. Czułam, jak moje serce otwiera się, wzywa ku mnie tę muzykę; czułam moment, kiedy przeniknęła ona do mojego wnętrza, przechodząc przeze mnie na wskroś, na zawsze odbijając się w moim umyśle. W jednej chwili dwa lata pustki w moim życiu zostały uleczone i wypełnione, jakby zalał mnie potok światła. Zrozumiałam, że miłość naprawdę istnieje, że piękno można odnaleźć jeśli tylko się tego pragnie, że muzyka to czary nieporównywalne z żadną baśnią. Byłam pewna, że to się musi dobrze skończyć. Para tłustych rąk złapała mnie od tyłu za ramiona. - Nie podglądaj, aniołku – głos, który usłyszałam, mógł należeć tylko do El Piojo. – Nie wolno wchodzić bez biletu. - Ja tylko słuchałam… - Głupia dziewczynka – przerwał mi, gniotąc moje ramiona kciukami. – Trzeba było wziąć bilet, kiedy ci proponowałem. Chciałam się wyrwać, ale tylko wzmocnił uścisk. - A teraz mamy problem. Widzisz, wiem, że coś mi ukradłaś. - To nieprawda – zaprotestowałam. - Nie sądzisz, że oglądanie przedstawienia bez biletu to jest to samo co kradzież? Wciągnęłam powietrze czując, że naprawdę zaczynam się bać. - Chyba jednak tak nie myślisz – powiedział, wciąż mnie nie puszczając. – Dlatego ci wybaczę. Widzisz? El Piojo nie jest zły. Ale i tak musisz mu jakoś zapłacić za to, co zabrałaś. - Zapłacić? - Oczywiście – rzekł i odwrócił mnie do siebie. – Słuchałaś muzyki, nawet teraz ją pamiętasz, prawda? Pokiwałam żałośnie głową. - A więc ją zabrałaś – warknął. – Bez pozwolenia i bez zapłaty. Pytam się, jak zamierzasz ją oddać? Spojrzałam na swoje buty; poczułam, że dolna warga trzęsie mi się ze strachu. - No już, już – powiedział głaszcząc mnie po policzku jedną ręką, podczas gdy drugą wciąż zaciskał na moim ramieniu. – To nie twoja wina, kochanie. Nie wiedziałaś. A ponieważ El Piojo to twój przyjaciel, to będzie bardzo proste. Nie chcę od ciebie pieniędzy. Po co mi twoje pieniądze? Tylko pocałunek, nie proszę o nic więcej. Jeden słodki pocałunek od mojej małej przyjaciółki. Zrobiło mi się niedobrze na samą myśl, że mógłby zbliżyć swoją twarz do mojej po to, aby mnie pocałować. Przypomniałam sobie o reszcie za bułki. W nagłym przypływie nadziei odważyłam się, żeby po raz pierwszy spojrzeć mu w oczy. - Ile kosztuje bilet? – zapytałam. Nerwowym ruchem wskazał w stronę afisza, a ja zdałam sobie sprawę, że mam dość pieniędzy w kieszeni. - Mam pieniądze – powiedziałam szybko. – Zapłacę. Wolną ręką sięgnęłam do fartuszka, wyjęłam monety i wyciągnęłam w jego stronę. Poczułam ulgę. Rozejrzał się szybko, patrząc czy wokół jest dużo ludzi i – jak pomyślałam – uznał, że jest ich zbyt wielu, aby wszczynać ze mną awanturę. Wziął pieniądze z niemal pogardliwą miną i puścił moje ramię. Wróciłam do środka w nadziei, że usłyszę jeszcze tę piękną muzykę, ale ona właśnie ucichła. Zwiesiłam smutno głowę. - Idźcie już – usłyszałam hipnotycznie piękny głos, doskonały nawet gdy nie śpiewał. Tłum rozszedł się posłusznie jak stado owiec, na każdej twarzy zastygł wyraz rozanielenia. Chciałam poczuć to, co oni czuli; chciałam żeby ta muzyka wróciła. Ale przerwano mój sen i poczułam się boleśnie oszukana. Podczas gdy publiczność ruszyła do wyjścia, ja zaczęłam przepychać się w przeciwnym kierunku. Ponad głowami ludzi widziałam zarys prętów klatki i oddalony kształt harfy. Zauważyłam, że ktoś starał się tu posprzątać. Przenosząc wzrok z podłogi na harfę, nagle spostrzegłam postać obok instrumentu. Nasze oczy spotkały się, a ja niemal udławiłam się z zaskoczenia. Na szyldzie widniały słowa „Żywy Trup”, choć wydawało się niemożliwością, aby coś takiego w ogóle było żywe. Napięta skóra na jego głowie była koloru dijońskiej musztardy, częściowo wyżarta tak, że widać było zęby mimo, że miał zamknięte usta. Brakowało również nosa, a cała twarz i czaszka pokryta była strupami i bliznami. Najbardziej nieprawdopodobne było to, że on się odezwał. - Co ty tu jeszcze robisz? Słodycz jego głosu poraziła mnie w jednej chwili, zamknęłam oczy, aby nic z niego nie uronić. Gdy nie odpowiedziałam, westchnął. - Popatrz sobie jeśli chcesz i idź już, dobrze? Skończyłem pokaz na dziś; jestem zmęczony. Właściwie, dzięki temu, że powiedział, że jest zmęczony, odważyłam się w ogóle odezwać. Głos, twarz, muzyka, szlochająca sylwetka – nagle zrozumiałam, że one wszystkie stanowiły różne aspekty mężczyzny, który stał przede mną. Nie mogłam ogarnąć w pełni głębi jego nieszczęścia, ale czułam, że mamy ze sobą coś wspólnego. Starając się nie jąkać, spojrzałam na niego i odpowiedziałam tak szczerze, jak potrafiłam: - Nie przyszłam na ciebie patrzeć. Przyszłam sprawdzić, czy nic ci nie potrzeba. Z wyrazem zdumienia podszedł krok w moją stronę, chwytając pręty klatki i patrząc mi w oczy z niepokojącą intensywnością. - To bardzo dziwne, co mówisz. Nie przeraża cię mój widok? - Przynajmniej już nie płaczesz. - Ach – westchnął. – Więc to ty jesteś ta mała, która się tu wczoraj zakradła. - Nie zakradłam się – odparłam. – Usłyszałam płacz i pomyślałam, że komuś coś się stało. Przyszłam sprawdzić, czy nie potrzebujesz pomocy. Z jego ust wyrwał się krótki okrzyk, który sprawił, że podskoczyłam nerwowo. Dopiero po chwili zrozumiałam, że się śmieje. - Wybacz – powiedział rozciągając swoje zdeformowane usta w parodii uśmiechu. – Ja po prostu nigdy, w całym moim przeklętym życiu, nie słyszałem tak pięknego niedopowiedzenia, i to w dodatku wygłoszonego z taką szczerą miną. - Nie rozumiem. - Nie, oczywiście, że nie – jego głos przybrał łagodny odcień. – Tak niewinne istoty jak ty nie rozumieją sarkazmu. Miałem na myśli tylko to, że miałaś rację. Naprawdę chciałbym, żeby ktoś mógł mi pomóc. - Ja ci pomogę – zapewniłam solennie. – Tylko powiedz mi, co mam robić. - Ty, dziecko? Nie ma nic, co ty mogłabyś zrobić – dodał tęsknie. – Ale dziękuję ci za troskę. Chyba jesteś pierwszą osobą, która mi ją okazała. – Przerwał na chwilę i spojrzał na mnie. Potem kiwnął na mnie palcem. – Podejdź. Może stary Erik ma dla ciebie w zanadrzu jeszcze jakąś magiczną sztuczkę. Zbliżyłam się. Siedział po turecku na podłodze klatki tak, że bym niemal na jednym poziomie ze mną. Wykonał ruch dłońmi. Jego długie, szczupłe palce przykuły moją uwagę. Nagle pojawił się w nich kawałek papieru. Teatralnym, szerokim gestem zaczął coś z niego wydzierać nucąc przy tym cicho. To było fascynujące. - No więc – zapytał układając gotowe dzieło na otwartej dłoni – co ci to przypomina? - Motyla! – zawołałam zachwycona. Wykonał naprawdę mistrzowską pracę. - Tak – kontynuował. – To rzeczywiście przypomina motyla. Ale to tylko papier. Zamknął dłoń, gniotąc go. Nie mogłam powstrzymać cichego okrzyku rozczarowania, co sprawiło, że się uśmiechnął. Zanim zdążyłam się poruszyć, spojrzał na mnie jak drapieżne zwierzę; w jednej chwili zatonęłam w jego przepastnych oczach. Nie wiem, jak długo patrzyliśmy tak na siebie. Słyszałam łagodny głos kołyszący mnie, dobiegający jakby z daleka. Nie rozumiałam słów, ale zdawały się dobiegać z samego centrum mojej duszy. Przed moim oczami wirowały dziwne, ulotne wizje, które natychmiast zapomniałam. To było jednocześnie przyjemne i nieco straszne i chociaż wiedziałam, że mogę to przerwać, nie chciałam tego robić. - Ale zaczekaj – zawołał, wyrywając mnie z mego marzenia. Otworzył dłoń i pomięty papier zajął się płomieniem. – Monarcha, jak feniks, odradza się z popiołów aby znowu żyć. Na moich oczach płomień uzyskał materialny kształt jakby spajając popiół i w końcu pojawił się pomarańczowo-czarny motyl o pasiastym wzorze, otwierający i zamykający skrzydła tak, jakby był żywy. - Ach! – zawołałam. - Podaj mi rękę – szepnął. Wsunęłam dłoń pomiędzy pręty klatki, ujął ją zdecydowanym gestem swoją dziwnie zimną ręką, skierował ją wnętrzem do góry i skłonił motyla, aby przeszedł na nią. Za chwilę cofnęłam dłoń i przyglądałam się z bliska temu cudownemu stworzeniu. - Jest prawdziwy – wyszeptałam. - O tak – powiedział. – Dla ciebie jest całkiem prawdziwy. - Dziękuję, Eriku. – Spojrzałam na niego z wdzięcznością. W jego oczach, gdy spojrzał na mnie, dostrzegłam wielką czułość. Znów spojrzałam mu w oczy, choć tym razem nie starał się utrzymać mojego wzroku, to ja nie chciałam odwracać twarzy. Patrzyłam tak intensywnie, że widziałam tylko jego oczy zapominając o reszcie twarzy. Przez jedną, krótką chwilę, wydał mi się piękny. Za moment wróciło moje poczucie rzeczywistości i nie mogłam już nie zauważać zniekształconego ciała i wykrzywionych, brązowych zębów. Ale ten widok nie budził już dłużej mojego wstrętu. Wiedziałam, co zobaczyłam. I, w jakiś sposób, byłam pewna, że on też o tym wiedział. - Zatrzymaj go – powiedział, gdy chciałam oddać mu motyla. – Zabierz go na słońce i wypuść na wolność. Żadne stworzenie nie powinno pędzić życia w ciemności i niewoli. Poszłam ostrożnie w stronę wejścia do namiotu, niemal wpadając na grupę wyrośniętych, kilkunastoletnich chłopców, którzy wpychali się do środka. Jeden z nich odepchnął mnie tak mocno, że niemal upadłam, ale minęli mnie i wydostałam się na zewnątrz. Zauważyłam, że El Piojo był zajęty, starał się przekonać grupkę ludzi aby weszli do środka i zobaczyli jego żywego trupa. - Posłuchajcie, jak to śpiewa. Zadawajcie mu pytania. Zobaczcie, jak porusza oczami z wnętrza przegnitej czaszki. Poczułam, że wzbiera we mnie złość na sposób, w jaki mówił o Eriku. Jednak zapomniałam o tym gdy usłyszałam odgłosy dobiegające ze środka – śmiech i naigrawania. Zrobiło mi się niedobrze, poczułam, że muszę coś zrobić. Przeniosłam motyla – który jakoś dziwnie nie zbierał się do lotu – na krawędź namiotu tak wysoko, jak byłam w stanie sięgnąć i wbiegłam z powrotem do środka. Chłopcy rzucali w Erika zgniłymi pomidorami, które przynieśli w parcianej torbie. Bezradny i żałosny w obronnej pozie, jaką przyjął, Erik skulił się przy jedynej solidnej ścianie klatki i zasłonił ramionami. Jakby nie było im dość, chłopcy wykrzykiwali dziecinne obelgi, które i ja nieraz słyszałam, zanim Papa zirytowany nie zabrał mnie ze szkoły. Chłopcy najwyraźniej wydawali się sobie niezmiernie zabawni. - Jesteś tak brzydki, że twoja Maman pewnie zemdlała, kiedy się urodziłeś… - Jesteś tak brzydki, że dziewczyny pewnie mdleją, kiedy cię widzą… - Jesteś tak brzydki, że gdybyś pocałował jakąś dziewczynę, zmieniłaby się w żabę… - Jesteś tak brzydki, że… Jeden z nich znalazł kij i próbował wetknąć go przez pręty klatki. Wiedziałam, że jestem za mała, żeby ich powstrzymać. Gdybym zaczęła krzyczeć, pobiliby mnie. Wybiegłam z namiotu i rzuciłam się prosto do El Piojo, ciągnąc go za rękaw. - Szybko – zawołałam. – Proszę ich powstrzymać. Oni mu zrobią krzywdę. W jakiś sposób udało mu się mnie boleśnie uszczypnąć, gdy opędzał się ode mnie. Jednak podniósł laskę i ruszył kuśtykając przez tłum w kierunku namiotu. Zakradłam się za nim chcąc upewnić się, że Erikowi nic nie grozi. Kiedy jednak weszłam do środka, moim oczom ukazał się zgoła inny widok, niż się spodziewałam. Mój „bezbronny” przyjaciel zdołał chwycić jednego z napastników za gardło i przycisnąć do prętów klatki, podczas gdy pozostali, porzucając pomidory, z całych sił próbowali go uwolnić. Poraniona i zsiniała twarz Erika była naprawdę przerażająca, wykrzywiona morderczą furią, jego zniszczone wargi odsunięte od popsutych, połamanych zębów, jego oczy niemal wychodzące z orbit, pokryte siateczką naczyń krwionośnych, które wyglądały, jakby miały zaraz pęknąć. El Piojo obrzucił wzrokiem całą scenę i nie zawahał się interweniować. Zamierzył się laską i uderzył Erika z całej siły przez głowę. Powtórzył cios trzykrotnie zanim uścisk rąk przypominających kleszcze kraba osłabł i chłopcy czym prędzej uciekli. Kara jednak nie zakończyła się. Kuląc się zapomniana w ciemności, patrzyłam z przerażeniem jak laska raz po raz spada na jego wycieńczone ciało. Erik próbował z początku odczołgać się poza zasięg ciosów, ale wreszcie, w bezsilnej rezygnacji, leżał tylko bez ruchu tłuczony jak kawał mięsa. Starałam się stłumić szloch aż El Piojo nie wyszedł, a gdy tylko zniknął podbiegłam do klatki i leżącej na jej podłodze skrwawionej postaci. Nie miałam pojęcia co robić, ale złapałam się na tym, że powtarzam raz po raz jego imię. W końcu zdjęłam swój fartuszek, zamoczyłam go w jego misce z wodą, po czym zaczęłam ścierać z niego krew i resztki zgniłych pomidorów. Krew spływała z dziury, którą miał w miejscu nosa; nie wiedziałam jak ją zatamować, a bałam się wsadzać tam palce, nawet przez ściereczkę. Nie mogłam nic poradzić na sino czerwone opuchnięcia, które zaczęły tworzyć się pod jego oczami, na policzkach i wokół ust. Czułam się bezużyteczna, ale mimo to chciałam coś zrobić. Odgarnęłam mu z czoła kilka ciemnych, cienkich kosmyków włosów, znów zwracając uwagę na nienaturalny chłód jego ciała. Leżał bez ruchu tak długo, że pomyślałam, że nie żyje. Nie mogłam uwierzyć, że tak niedawno tak pięknie śpiewał. W mojej głowie wciąż trwała muzyka i magia. Pamiętałam też jego czułe spojrzenie tuż przed tym, jak kazał mi odejść. To wszystko sprawiło, że zaniosłam się brzydkim, gardłowym szlochem. Łkałam nie mogąc przestać, z głową opartą o pręty klatki, bezwiednie gładząc jego poranioną głowę i powtarzając cicho „nie” tonem bolesnego niedowierzania. Nie wiem, jak długo tak stałam, ale w końcu poruszył ręką, a ja odskoczyłam, zawstydzona tym, że go dotknęłam. Starałam się rozetrzeć łzy pięścią. Odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko niepokojący gulgot. Ze złością odcharknął duży skrzep krwi, na co byłam kompletnie nieprzygotowana. Zdążyłam tylko odwrócić się, zanim wstrząsnęły mną torsje. Gdy atak chwycił mnie ponownie, poczułam na ramieniu dłoń, która wysunęła się przez pręty klatki, w geście milczącego wsparcia. Ponieważ nie miałam wiele w żołądku, to wszystko nie było aż tak żenujące, jak mogłoby być w innym wypadku. Gdy atak wymiotów minął, spojrzałam w jego stronę przepraszająco. I wtedy, w jednej chwili, oboje powiedzieliśmy: - Przepraszam… Pomimo wszystko, roześmiałam się. Erik, zbyt słaby aby się śmiać, mocniej ścisnął moje ramię. Nasze oczy ponownie się spotkały i zobaczyłam w nich – pomimo wszystkiego, co się wydarzyło – iskierkę humoru. - Jak masz na imię, dziecko? – zapytał. - Lotte! – odpowiedział głos pełen złości. Odwróciłam się gwałtownie na dźwięk swojego imienia i zobaczyłam El Moco stojącego u wejścia. Erik natychmiast cofnął swoją rękę. - Mówiłem ci, żebyś trzymała się stąd z daleka – rzekł El Moco. - Och, Moco, tylko spójrz na niego – jęknęłam. – On potrzebuje pomocy. Nawet nie zaszczyciwszy Erika spojrzeniem, El Moco podszedł do mnie, chwycił za ramię i wyciągnął z namiotu. - Więc nic nie zrobisz? – zapytałam słabo. - Nic nie można zrobić. - On jest ranny. - Nikt nie może nic więcej poradzić na jego rany. - Mógłbyś go wypuścić. Znajdowaliśmy się poza namiotem i moja propozycja sprawiła, że El Moco natychmiast zatrzymał się i zmierzył mnie karcącym spojrzeniem. - Nawet o tym nie myśl – powiedział półgłosem. – Masz pojęcie, jakich potworności on byłby w stanie się dopuścić, gdyby był wolny? On nie ma sumienia. Ani litości. I nienawidzi wszystkich, którzy mieli szczęście urodzić się z normalną twarzą. - Mnie nie nienawidzi – odpowiedziałam z przekonaniem. - Ciebie nienawidzi najbardziej ze wszystkich – odrzekł El Moco złośliwym tonem. – Nienawidzi cię, bo jesteś piękna. Gdyby kiedyś się wydostał, ty byłabyś pierwsza, którą by skrzywdził. Kryłby się w ciemności, nigdy nie przestałabyś się bać. Albo może wybrałby stosowną chwilę, aby zdobyć twoje zaufanie udając twojego przyjaciela. Ale nie daj się nabrać, na końcu z pewnością by cię zniszczył. Wyszarpnęłam ramię z jego uścisku. - Kłamiesz – powiedziałam. – Chcesz mnie tylko przestraszyć, żebym odeszła i żebyś nie musiał dawać mi tego obiecanego darmowego biletu. Ale ja go znam. On nie jest zły, jest tylko nieszczęśliwy. Był dla mnie o wiele milszy niż ty. El Moco przysiadł na piętach naprzeciw mnie i spojrzał na mnie z niepokojem. - Co to znaczy, że on był dla ciebie miły? Wzruszyłam ramionami, niezadowolona z jego bliskości. - Powiedz mi – zażądał El Moco trzęsąc moją ręką. – Co miałaś na myśli mówiąc, że był miły? Spojrzałam pod nogi i mruknęłam: - Podarował mi motyla. - Motyla – powtórzył głucho El Moco, jakby spełniły się jego najgorsze obawy. – Może jeszcze był to motyl monarcha, co? Który odradza się z popiołów, aby powstać do życia? Niemal zaciągnął mnie z powrotem do namiotu, jakby wiedział gdzie go zostawiłam i rzeczywiście, w miarę jak się zbliżaliśmy zauważyłam, że pomarańczowo-czarny kształt wciąż tam był. Poczułam się bardzo niezręcznie. Nawet z daleka mogłam zauważyć, że coś było nie tak, ale dopiero gdy stanęłam obok, zobaczyłam co się stało. Motyl był zgnieciony. - To ten? – zapytał El Moco. Zakryłam sobie usta dłonią jakbym chciała stłumić krzyk. Byłam bliska łez. - Zabili go. - Nie – powiedział spokojnie El Moco. – Nigdy nie był żywy. - Ale ja go widziałam. Czułam, jak chodził po mojej ręce. - Spójrz z bliska – rzekł podnosząc mnie do góry tak, że moje oczy były tuż przy motylu. – Jeśli chcesz, dotknij. On jest namalowany. El Piojo sam go zrobił. To było niemożliwe, ale to była prawda. Motyl był tylko malunkiem na płótnie i to dość kiepskiej jakości. - Spojrzałaś mu w oczy, prawda? Pokiwałam głową, kiedy El Moco opuścił mnie na ziemię. Złośliwy grymas zniknął z jego twarzy i zastąpiło go szczere współczucie. - Więc teraz jest w tobie, w środku. Niech Bóg zmiłuje się nad twoją duszą.
|
|
|
Post by fidelio on Jul 17, 2008 21:09:22 GMT 1
Rozdział 4
Tamtej nocy leżałam w łóżku z obitymi plecami i pustym żołądkiem. W moim sercu gotowało się poczucie krzywdy. Papa był wściekły kiedy odkrył, że w jego puszce ubyło monet. Ja też byłam wściekła, bo nie pozwolił mi nawet powiedzieć słowa na swoje usprawiedliwienie, tylko zlał mnie z takim entuzjazmem, że wcale nie uwierzyłam w jego zwykłe zapewnienia, że karanie mnie boli go bardziej niż razy, które muszę znosić. Moje myśli, gdy pogrążałam się we śnie, były czystym jadem, więc z pewnością to one zesłały na mnie dziwne marzenia. Z początku wydawało mi się, że leżę w poprzek na łóżku, z pośladkami wypiętymi do góry. Gdy tylko dotarła do mnie groza mojego położenia usłyszałam złowieszczy trzask bata i poczułam uderzenie na gołym ciele. Wrzeszcząc przy każdym ciosie – choć zamierzałam zachować pogardliwe milczenie – patrzyłam na cienie na ścianie, które zdawały się głębsze niż kiedykolwiek. Straszna wizja oderwała się od ściany – to był Erik. Zbliżał się do mojego ojca w całym swoim potwornym majestacie. Wyrwał mu z ręki bat i cisnął go na ziemię. Chwilowo zapomniana, podciągnęłam sobie sukienkę i skuliłam się patrząc, co się stanie dalej. Mój ojciec cofał się zasłaniając się rękami. - Wynoś się stąd! – zagrzmiał Erik. Ojciec odwrócił się i uciekł.
Dopiero wtedy Erik spojrzał na mnie, furia lśniąca w jego oczach znikła gdy wyciągnęłam do niego ręce. Podszedł do mnie i podniósł mnie do góry, całując ślady moich łez. Zamknęłam oczy, jego usta dotknęły moich, a ramiona objęły mnie mocno. Szeptał w moje ucho słowa pocieszenia, które w pewnej chwili płynnie przeszły w pieśń. Obudziłam się w ciemności, wciąż opromieniona wspomnieniem najpiękniejszego snu, jaki przyśnił mi się w życiu. El Moco miał rację w jednym – Erik naprawdę był teraz w mojej głowie. Ale nie jako przekleństwo, którego miałabym się bać. Jego obecność była cudem, który nie przestawał mnie zachwycać.
Gdy się obudziłam, cudowne wrażenie szczęścia odeszło i zastąpiła je zimna świadomość teraźniejszości. Pamiętałam, że pomimo swych niezwykłych zdolności i duchowego porozumienia, jakie z nim czułam, fizycznie Erik był zraniony i samotny. Zastanawiałam się, czy El Piojo kiedykolwiek rzucił mu koc w zimne noce; wydawało mi się to mało prawdopodobne. Z tej myśli zrodziła się wymówka, żeby wrócić i zobaczyć go choć jeszcze jeden raz. Chciałam podarować mu koc. Wzięłam jeden z mojego łóżka, złożyłam porządnie i wymknęłam się przez okno w sypialni. Dopiero gdy znalazłam się na zewnątrz uświadomiłam sobie, na co się porywam. Mimo, że wciąż była noc, zarysy krajobrazu były widoczne; świecił księżyc w pełni, który oświetlał mglistą poświatą gałęzie w ogrodzie poruszające się na wietrze. Dostając gęsiej skórki na ciele zrozumiałam, że teraz – inaczej niż we śnie – wszystko, co się zdarzy, zdarzy się naprawdę. Naprawdę zamierzałam chodzić po polach nocą, sama i bez pozwolenia. Zamierzałam wejść na prywatny teren, do namiotu, który do mnie nie należał. Dziwiąc się swojej brawurze, zawahałam się, ale tylko przez chwilę. Potem pomyślałam o nim. Ta myśl napełniła moje serce słodko-gorzką tęsknotą. Myślałam o nim idąc, a niecierpliwość i podniecenie faktem, że zbliżam się do miejsca, gdzie on się znajdował sprawiało, że nie liczyło się dla mnie nic, oprócz tego, że znów go zobaczę.
Wreszcie stanęłam przed jego namiotem, drżąc i pocąc się jednocześnie. Wokół nie było nikogo; cyrk wyglądał na opustoszały, jeśli nie liczyć uwiązanych zwierząt, które spały spokojnie leżąc lub stojąc. Przyciskając do siebie złożony koc, wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka. Od razu zauważyłam, że z powrotem wstawiono tam wszystkie klatki, które widziałam tam za pierwszym razem. Były w nich najbardziej niebezpieczne zwierzęta cyrkowe: goryle, niedźwiedzie i lwy. Nie widząc wiele w ciemności, starałam się poruszać ostrożnie, w bezpiecznej odległości. Koncentrowałam się na słabo widocznym czarnym zarysie harfy.
Po kilku minutach moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności na tyle, że byłam w stanie rozpoznać postać Erika skuloną na podłodze klatki. Serce podskoczyło mi w piersi; nagle mój pomysł z podarowaniem mu koca wydał mi się strasznie banalny. Mogłam przecież spróbować go uwolnić. Obeszłam klatkę naokoło i wspięłam się po drewnianych stopniach, które prowadziły do drzwi. Wisiała na nich kłódka, a klucza nigdzie nie było. Pociągnęłam ją na próbę, ale nic to nie dało, a tylko spowodowało hałas, który obudził zwierzę w sąsiedniej klatce i sprawił, że zaczęło nerwowo chodzić po podłodze. Bojąc się narobić więcej hałasu, szybko się odsunęłam dochodząc do wniosku, że mój oryginalny plan jednak nie był taki zły. Nie tracąc czasu wsunęłam koc przez pręty i położyłam go tam, gdzie Erik na pewno znalazłby go po obudzeniu. Zanim jednak zdążyłam cofnąć rękę, nieruchoma dotąd postać ożyła, chwyciła mnie mocno za przegub i wykręciła go boleśnie. Tłumiąc krzyk, starałam się oswobodzić, ale nie udało mi się no, nawet mimo tego, że zmienił rękę, żeby łatwiej podnieść się do pozycji siedzącej. Siedział w obiema stopami zapartymi o pręty klatki. Opanowała mnie panika gdy uświadomiłam sobie jaki on jest silny, silniejszy nawet od mojego ojca. Czułam jego złość i zrozumiałam, że byłby w stanie wyrwać mi rękę. Z przerażającym spokojem i kalkulacją wykręcił moją rękę jeszcze mocniej. Tym razem z ust wyrwał mi się krótki okrzyk. Słysząc moje żałosne piśnięcie, poczułam, że zadrżał. Wciąż trzymał moją rękę, ale już jej nie wykręcał. Przechylił się w moją stronę jakby próbował zobaczyć mnie w ciemności swymi niesamowitymi, złotymi oczami. Dotarło do mnie, że przedtem on nie wiedział, że to ja.
- Eriku – szepnęłam – proszę, puść mnie. - Lotte? - Tak. W następnej sekundzie moja ręka była wolna. Odsunęłam się tak, żeby nie mógł mnie dosięgnąć. Z sąsiednich klatek dobiegały odgłosy zwierząt, które obudził mój okrzyk. Mimo to, wciąż patrzyłam na Erika; klęczał uczepiony obiema rękami prętów klatki. - Sprawiłem ci ból? - Tak. - Przepraszam – powiedział żałośnie. – Nie wiedziałem, że to ty. Ludzie czasem zakradają się tutaj, zwykle mężczyźni, którzy chcą mnie zranić chociaż nic złego im nie zrobiłem. Skąd mogłem wiedzieć, że to ty skoro się nie odezwałaś? Co miałem sobie pomyśleć kiedy zaczęłaś tu myszkować i pchać ręce do klatki?
Przerwał, a ja spuściłam wzrok, mimo że wiedziałam jak bardzo chciał spojrzeć mi w oczy. - Lotte? – Jego głos zabrzmiał nagle znacznie chłodniej. – Co ty właściwie robiłaś? - Pomyślałam… że jest ci zimno – odpowiedziałam płacząc, słowa przerywał mi szloch. – Chciałam tylko… dać ci koc. - Gdzie on jest? - W środku. Zaczął macać po podłodze. Usłyszałam kiedy znalazł mój koc, rozwinął go i okręcił ciasno wokół siebie. Westchnął. - Niech ci Bóg wynagrodzi – szepnął bez cienia złości. – Jesteś dobrym i szczodrym dzieckiem, chociaż nie rozumiem dlaczego chcesz okazywać dobroć właśnie mnie. Wciągnęłam głębiej powietrze, aby powstrzymać drżenie. - To przez to… co powiedziałeś. Że nikt nie powinien żyć w ciemności… w niewoli. - To dlatego oglądałaś kłódkę? - Chciałam ją otworzyć… - szepnęłam żałośnie. - Lotte, nic ci nie jest? - Boli. - Pokaż.
Przysunęłam się i pozwoliłam, by jego długie, pajęcze ręce zbadały opuchnięcie. Jego dotyk był niemal niewyczuwalny, aż trudno mi było uwierzyć, że te same ręce mogły być odpowiedzialne za ten brutalny atak. Usłyszałam, że zaklął cicho. - Obawiam się, że wybiłem ci ramię, Lotte. Ale mogę je nastawić. Obiecasz mi, że nie będziesz krzyczeć? - Spróbuję – jęknęłam przez łzy. - Daj mi rękę.
Ze zduszonym szlochem podałam mu swoją dłoń, chociaż nawet tak drobny ruch sprawiał mi dotkliwy ból. Okazując zrozumienie, Erik dał mi chwilę oddechu, po czym położył drugą dłoń na moim ramieniu i zaczął poruszać moją zranioną ręką. Powstrzymywanie się od krzyku było najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobiłam w życiu, ale pozostałam cicho chociaż po policzkach łzy ciekły mi ciurkiem. Zwierzęta, jakby były w stanie wyczuć mój ból, zachowywały się coraz bardziej niespokojnie, jednak Erik nie przestał nastawiać mi wybitego ramienia, aż w końcu usłyszałam straszne, głuche kliknięcie i poczułam, że staw wrócił na miejsce. W jednej chwili ból osłabł znacznie a ja, wyczerpana, oparłam się głową o pręty klatki. Gdy dochodziłam do siebie, Erik milczał. Jego ręka dwa razy wysunęła się w moją stronę i dwa razy cofnęła się w ostatniej chwili. Za trzecim razem dotknął mnie ukradkiem na sekundę, po czym natychmiast odsunął się.
- Lotte – szepnął, a w jego głosie było więcej pieszczoty niż w jego nieśmiałym dotyku. – Obiecaj mi, że już nigdy nie będziesz się tak do mnie zakradać. Po prostu daj mi znać, że to ty, a nic ci się nie stanie. Nie zrobiłbym ci naumyślnie żadnej krzywdy, ale niestety ta zasada nie odnosi się do reszty ludzkości. Nawet nie wiesz, jak mało brakowało, a straciłabyś dzisiaj tę rękę. - Wiem – odpowiedziałam.
Westchnął ciężko. - Wracaj do domu, Lotte. Wracaj do swego łóżka, gdzie jest twoje miejsce. Przykładaj zimny kompres przez pierwsze dwa dni, to pomoże zmniejszyć opuchliznę. Potem trzymaj to miejsce w cieple. - A ty? - Nic mi nie będzie. - Tutaj? – Wzdrygnęłam się. – Jak ktokolwiek może mieszkać w klatce? - Nigdy nie lekceważ ludzkiej zdolności do cierpienia, moje dziecko. Ja mam tylko siedemnaście lat, a ludzie żyją średnio co najmniej pięćdziesiąt pięć. - Myślę, że cię zabiją zanim skończysz pięćdziesiąt pięć lat. - To by była przysługa. - Nie mów tak. - Spójrz na mnie, Lotte – polecił mi. – Tylko spójrz na mnie. Jak sobie wyobrażasz moje życie jeśli nawet zdołałbym uciec z tej klatki? Wzruszyłam ramionami. - Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz. - Jak mam spróbować kiedy stąd nie ma ucieczki? – rzucił. - Ja widzę drogę ucieczki – powiedziałam. – Może teraz jest zamknięta, ale ktoś ma klucz. - Nigdy nie uda ci się zabrać go od El Piojo. Wracaj do domu zanim cię tu złapie. - Gdzie on śpi? - Nie wydostaniesz od niego klucza! Słyszysz mnie? Jeśli cię kiedyś złapie zrobi ci straszne rzeczy. Potworne. A ja nie będę mógł cię obronić. Wracaj do domu, gdzie będziesz bezpieczna. Proszę cię. - Dlaczego uważasz, że w domu będę bezpieczna? – zapytałam z uczuciem. Zrozumiał co powiedziałam o moment za późno i chociaż wysunął rękę żeby mnie złapać, ja byłam już poza jego zasięgiem. - Lotte, nie! – zawołał za mną.
Spojrzałam na niego spokojnie i wyszłam z namiotu ignorując desperacki ton jego głosu kiedy wołał moje imię. Nie wiem skąd mi się wzięła ta pewność, ale wiedziałam co muszę teraz zrobić. Najdziwniejsze było to, że wcale się nie bałam. To przyszło później. Bezszelestnie przemknęłam się przez obóz pomiędzy namiotami, w których nikt nie spał. Za namiotem cyrkowym znalazłam wozy w których, jak sądziłam, spali ludzie. Zbliżyłam się do nich zastanawiając się, który może być ten właściwy. Zauważyłam, że wiele wozów ozdobionych było rysunkami, które widziałam przy świetle księżyca. Minęłam ten z wizerunkami słoni – który jak uznałam należał do El Moco - kilka innych z postaciami ponętnych kobiet w dziwnych pozach i tresowanych zwierząt pokazujących sztuczki. Jeden z wozów nasunął mi myśl o kościele raczej niż o cyrku, gdyż zdobiło go malowidło przedstawiające baraszkujące wśród chmur nagie aniołki o różowych tyłeczkach. Miałam już odejść, gdy zwróciłam uwagę na wizerunek złowróżbnego motyla monarchy na drzwiach. Zdziwiłam się, bo El Piojo nie wydawał mi się człowiekiem religijnym, ale widok pomarańczowo-czarnego motyla upewnił mnie, że to właściwy wóz.
Nagle poczułam niepokój, wstrzymując więc oddech podeszłam cicho do drzwi. Nasłuchiwałam tak długo, aż upewniłam się, że słyszę odgłos chrapania. Nawet wtedy zawahałam się, poczułam nagły atak strachu tak wielkiego, że zacisnęłam mocno ręce. Zastanawiałam się, czy jednak nie wrócić do domu, ale miałam świadomość , że Erik czeka aż wrócę. Nie odzyskałby spokoju dopóki nie upewniłby się, że jestem bezpieczna, a ja nie chciałam wracać do niego z pustymi rękami. Tak więc, zbierając w sobie odwagę, nacisnęłam klamkę u drzwi. Drzwi otworzyły się, ale skrzypnięcie, które przy tym wydały, było tak głośne, że chyba nawet Erik mógł je usłyszeć w swoim namiocie. Na jedną przerażającą chwilę chrapanie ustało. Stałam starając się nawet nie oddychać aż usłyszałam je ponownie. Powoli, jedną ręką podtrzymując drzwi, drugą sięgnęłam w poszukiwaniu czegoś, co utrzymałoby je otwarte, aby zapobiec ich samorzutnemu zamknięciu ze zgrzytem, który mógłby obudzić El Piojo. Natrafiłam ręką na znajomą czarną laskę i wreszcie udało mi się podeprzeć nią drzwi wtykając ją w szparę w podłodze. Wszystko to udało mi się zrobić nie robiąc hałasu. Nieco uspokojona, zakradłam się do środka w stronę śpiącej sylwetki, kuląc się na każde skrzypnięcie podłogi. W środku panował zaduch śmierdzący brudną odzieżą i dawno niemytym ciałem, ale starałam się o tym nie myśleć. Z jakiegoś powodu wymyśliłam sobie, że El Piojo będzie nosił klucz do klatki Erika zawieszony na szyi, tak jak ja nosiłam klucz do mego domu. Ale nie dane mi było nawet zbliżyć się do celu, gdyż moje nogi zaplątały się w coś leżącego na podłodze. Zamachałam rękami i upadłam z hurgotem. W tej samej chwili wypadła laska spod drzwi i zamknęły się one z głośnym trzaśnięciem. Śpiąca postać chrapnęła głośniej i usiadła. Nie miałam wątpliwości, że znalazłam właściwy wóz; nawet w ciemności rozpoznałam ciężką sylwetkę El Piojo. Z wysiłkiem spuścił nogi na podłogę i usiadł na skraju łóżka. - Kto tu jest?
Słyszałam niepokój w jego głosie świadczący o tym, że też się bał; starałam się nawet nie poruszyć. - Erik? – wyszeptał. Gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, sięgnął do podłogi, obok moich nóg i chwycił to, o co się potknęłam. Wyczuł moją stopę i natychmiast popchnął mnie chwytając za gardło. Gdy próbowałam się uwolnić, podniósł mnie z podłogi i rzucił na łóżko, utrzymując mnie w miejscu ciężarem swojego ciała.
- Kto ty jesteś? – wysapał dysząc mi w twarz nieświeżym oddechem. Nie odezwałam się, więc przysunął się bliżej. Nagle zaczął się śmiać, rozluźnił uchwyt na mojej szyi, zamiast tego łapiąc mnie za ręce i unosząc je ponad moją głowę. Jego twarz była o paręnaście centymetrów od mojej. Wziął głęboki oddech i dotknął mojego policzka swoim, a potem wciągnął w nozdrza zapach moich włosów. Chwycił mnie za przeguby jedną ręką, a drugą zaczął mnie obmacywać. - To niesamowite – mruknął. – Niewiarygodne. Naprawdę przyszłaś tu do mnie. Wiesz, jaka jesteś rozkoszna, moja mała złodziejko? Zaczął pokrywać moją twarz i szyję obrzydliwymi, mokrymi pocałunkami i gryźć do bólu moje policzki, jego wielka łapa zasłoniła moje usta kiedy chciałam krzyczeć. Nie mogłam się poruszyć, byłam unieruchomiona z wyjątkiem moich nóg, którymi starałam się wierzgać i kopać, wymachując zaplątaną wokół nich częścią garderoby. Zirytowany, El Piojo rozwiązał moje nogi i rzucił ubranie na bok. - Chciałaś wskoczyć w moje spodnie? – zachichotał okrutnie i znów zaczął dotykać mnie swoją ohydną ręką.
Upadając, spodnie wydały metaliczny dźwięk, nagle zrozumiałam, że klucz był w ich kieszeni. Przez moment zdwoiłam wysiłki aby się uwolnić, świadoma jak blisko był upragniony cel mojej wyprawy. Gdy dotyk rąk przesunął się niżej po moim ciele, zrozumiałam, że klucz był najmniejszym z moich problemów. Zbierając całą siłę, kopałam jak najmocniej. Zdusił mój opór jakby był nieistotny, przygniótł moje nogi swoim ciężkim cielskiem. Zacisnęłam oczy ze zduszonym szlochem, w ostatnim wysiłku, żeby się jakoś obronić.
Wtedy usłyszałam jeszcze raz przeciągłe skrzypnięcie drzwi i odgłos zbliżających się kroków. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak szczupła, czarna postać skacze na plecy El Piojo, powodując, że gniotący mnie ciężar jeszcze się zwiększył. Ze zduszonym okrzykiem, El Piojo zwolnił swój uścisk na moich ramionach i chwycił się desperacko za gardło; nawet w półmroku widziałam czarną smugę na jego szyi. Nagle jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, jakby był wyciągniętą z wody rybą. Wciąż leżąc przygnieciona jego ciężarem starałam się wydostać, aż w końcu udało mi się zsunąć na podłogę. Odwróciłam się i zobaczyłam postać wykręcającą od tyłu szyję El Piojo pod nienaturalnym kątem. Zerwałam się na nogi i skoczyłam do drzwi, zbierając z podłogi spodnie. Biegłam nawet wiedząc, że El Piojo nie będzie mnie gonić, przepełniał mnie strach przed mężczyzną, który przyszedł mi na ratunek. Jego brutalna skuteczność utwierdziła mnie w przekonaniu, że gdyby postanowił ruszyć za mną, nic nie byłoby w stanie mi pomóc. Jakby na potwierdzenie moich obaw, usłyszałam z oddali dźwięk, który mógł być tylko skrzypieniem drzwi i wozie El Piojo. Ale i tak uciekłam w kierunku namiotu Erika, niezdolna porzucić go po tym wszystkim, na co się dla niego zdobyłam. Miałam nadzieję, że być może on byłby w stanie mnie jakoś obronić. Nie zwalniając, przeturlałam się pod brzegiem namiotu i wstałam na nogi obok jego klatki. - Erik? – zawołałam.
Nie było żadnej odpowiedzi, zrozumiałam, że go tu wcale nie było. Podeszłam do klatki i zauważyłam, że drzwi były otwarte. Uświadomiłam sobie, że on mógł wyjść w każdej chwili. Rzuciłam spodnie wraz z niepotrzebnym już kluczem na ziemię. W mojej głowie rozbrzmiewały słowa El Moco: potworności… nie ma litości… nienawidzi wszystkich, którzy urodzili się z normalną twarzą… Dlaczego tak łatwo zlekceważyłam jego radę? Nagły ból w ramieniu przypomniał mi jak wielką siłą dysponował Erik. Bawił się mną przez cały czas, wykorzystał tę klatkę aby wzbudzić moje zaufanie. A teraz zabawa się skończyła i wyszedł na zewnątrz. Mógł być wszędzie, czaić się w mroku, czekać na sposobność…
Czując nagły strach, wybiegłam. Gdy znalazłam się poza namiotem, coś ciemnego wynurzyło się z głębokiego cienia. Pędziłam na skrzydłach strachu jakbym frunęła; gdy wbiegłam na szczyt wzgórza, mogłam zobaczyć poniżej mój dom. Odważyłam się obejrzeć za siebie i spostrzegłam coś dziwnego i szarego, co równie dobrze mogło być moim prześladowcą jak wytworem mojej wyobraźni. Czym prędzej rzuciłam się naprzód po zboczu, przewróciłam się i stoczyłam po trawie. Mój upadek skończył się rozbiciem o wystający z ziemi kamień. Leżałam obolała i półprzytomna, gdy zobaczyłam sylwetkę mężczyzny na tle nieba. Nie myśląc o bólu, zerwałam się na nogi i ruszyłam w stronę domu. Mijając znajome drzewa i płot skoczyłam, żeby dosięgnąć do parapetu. Przeliczyłam się co do odległości. Spadłszy na ziemię, spróbowałam jeszcze raz, łamiąc sobie paznokcie. Za trzecim razem nie byłam w stanie podskoczyć nawet tak wysoko jak poprzednio. Załamana, odwróciłam się na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, ale nic nie zauważyłam. Noc była równie spokojna jak wtedy zanim wyruszyłam z domu. Liście drzew szeleściły w lekkim wietrzyku, który rozwiewał mi włosy i chłodził moje rozpalone ciało. Objęłam się ramionami i zaczęłam rozglądać się nerwowo. Wokół nie było nic niepokojącego. Zupełnie nic. Wydawało mi się, że siedzę tak pod ścianą bez końca, obolała i poraniona. Skoro wokół mnie nic się nie działo, zaczęłam zastanawiać się, czy sobie tego wszystkiego po prostu nie wymyśliłam.
Zaczęłam spokojnie rozmyślać w jaki sposób dostać się z powrotem do pokoju. Wstałam i podstawiłam pod okno parę dużych donic, kiedy nagle spostrzegłam jakiś ruch. Wysoka sylwetka wynurzyła się zza drzewa i powoli ruszyła w moją stronę. Serce podskoczyło mi w piersi, zasłoniłam usta ręką i cofnęłam się odruchowo. Postać zatrzymała się.
- Lotte – usłyszałam znajomy, przepiękny głos – nie bój się. To tylko ja, Erik. - Odejdź ode mnie – wycharczałam, natychmiast opierając się o ścianę. - Nic ci nie zrobię, dziecko – jego głos przybrał odcień błagania. – Poszedłem za tobą, bo chciałem mieć pewność, że nic ci nie grozi. - Jak się wydostałeś? – zapytałam ostro. - Z pomocą struny od harfy. Nie wiedziałam jak to zrobił, ale brzmiało to podejrzanie. - Dlaczego nie zrobiłeś tego już wcześniej? - Pewnie mogłem tak zrobić – przyznał. – Już kiedyś spróbowałem zrobić sobie wytrych z wygiętej struny, ale mi się to nie udało. Szkoda mi było niszczyć harfę.
Ukląkł na ziemi i wyciągnął do mnie rękę. - Podejdź do mnie, Lotte, proszę. Przecież dotąd się mnie nie bałaś. Dlaczego teraz uciekasz przede mną? Gdy wypowiedział ostatnie słowa, głos mu się załamał. Poczułam, że mięknie mi serce i postąpiłam krok w jego stronę. Wtedy znów przypomniałam sobie słowa El Moco: Będzie się czaił w ciemności. Będzie udawał twojego przyjaciela. Zniszczy cię. - To nie ma sensu – jęknęłam, przystając. – Dlaczego miałbyś próbować znów użyć wytrychu akurat dzisiaj, skoro wcześniej ci się nie udało? - Przez ciebie – odpowiedział. Jego złote oczy lśniły, skupione i przerażające. – Przecież chciałaś wydostać klucz od El Piojo. Wiedziałem, co ci grozi jeśli cię złapie. Na Boga, Lotte. Musiałem coś zrobić, żeby cię nie skrzywdził. Musiałem się wydostać.
Jego pełna pasji i rozpaczy próba przekonania mnie, że mówił prawdę nie pozwalała mi dłużej wątpić. Z uczuciem duszności w gardle zbliżyłam się do niego. - Więc to byłeś ty – powiedziałam zduszonym głosem. – To ty mnie uratowałeś. Odruchowo podniosłam rękę do szyi w miejscu, gdzie zobaczyłam u El Piojo krwawą ranę. Widząc mój gest, Erik wzdrygnął się i odwrócił wzrok. - Struną od harfy? – zapytałam. Dopiero gdy nie odpowiedział zrozumiałam, że płacze. Nie bardzo wiedząc jak to się stało, za chwilę moje ramiona obejmowały go, a mój policzek przylegał do jago szyi. - Dobrze zrobiłeś – szepnęłam tuląc go. – On chciał mnie skrzywdzić. Nie puszczałam go, więc wyczułam moment, kiedy się poddał. Jego mięśnie zwolniły napięcie, wtulił się w moje ramiona, wciąż cicho szlochając. Nawet mimo tego, nie spodziewałam się, że nagle odsunie się ode mnie i przyciśnie mnie z całej siły do swojej piersi. Zaskoczona, nie wiedziałam jak zareagować. W końcu myślałam tylko o tym, że po raz pierwszy od dwóch lat ktoś mnie przytulił. Rozpłakałam się.
W pierwszej chwili, po prostu trzymał mnie w ramionach, ale z czasem wydawało mi się, że niemal czerpie siłę z mojej słabości. Wyprostował się i przestał łkać. Nie byłam w stanie zorientować się kiedy to się dokładnie stało, ale nagle to on zaczął pocieszać mnie, a nie ja jego. Z początku mruczał coś uspokajająco, pozwalając mi przesunąć się na kolana i oprzeć głowę na jego ramieniu. Jedną ręką lekko głaskał moje włosy. Potem zaczął nucić. Zamknęłam oczy i jeszcze raz pozwoliłam, aby otoczyło mnie ciepło i piękno jego muzyki. Byłam jego jednoosobową publicznością, a on śpiewał dla mnie kołysankę. Nie słyszałam wcześniej tej piosenki, była o wiele piękniejsza i tkliwsza niż to, co śpiewał w cyrku, chociaż już wtedy jego głos sprawił, że poczułam się mała i biedna, pragnąc tylko wsłuchiwać się w niego bez końca. Teraz cały ból i żal zniknął, była tylko czułość i szczęście, które czerpałam z jego pieśni. Zapomniałam nawet, jak zimne były jego ręce. Gdy w końcu ucichł, zauważyłam, że mój ból i łzy zniknęły. Podniosłam na niego oczy. - Ty jesteś aniołem.
Zaśmiał się z cicha, nie złośliwie czy ironicznie, ale miło i czule. - Pomyślałem to samo o tobie – powiedział. – Przyszłaś do mojego namiotu ze światłem we włosach, jak anioł w złotej aureoli. Myślałem, że jesteś złudzeniem, ale widzę, że moja wizja była prawdziwa. Moja piękna Lotte o złotych włosach, jesteś aniołem, który przyniósł mi wolność. – Jego dłoń na mojej głowie gładziła moje cienkie, jasne kosmyki. – Są jak jedwab – szepnął. Łagodność jego dotyku sprawiła, że znów zebrało mi się na płacz.
Odsunął mnie delikatnie i wstał. Dopiero gdy wypuścił mnie z uścisku zauważyłam, że już prawie świta. - Muszę iść – westchnął i podał mi rękę. – Jeśli mnie teraz złapią, wszystko pójdzie na marne. Pokiwałam głową i starałam się przełknąć ślinę. - Chodź – pochylił się do mnie. – Podsadzę cię do okna. Zawahałam się, ale za moment wpadł mi do głowy pewien pomysł. Patrząc z bliska w jego oczy nie dostrzegłam z nich nawet cienia typowej dla dorosłych wyższości i pogardy. - Zabierz mnie ze sobą – poprosiłam. - Ach, Lotte, gdybym tylko mógł – powiedział smutno. – Myślę, że byłbym taki szczęśliwy, gdybyś była przy mnie. Ale cóż mógłbym ci dać za życie? Chciałabyś spać w lesie, ukrywać się z potworem i mordercą? – Wyprostował się. – To niemożliwe.
Mimo to widziałam, że o tym pomyślał. Zacisnął pięści, odszedł parę kroków i wrócił. Patrzyłam na niego, modląc się w duchu, żeby się zgodził abym z nim uciekła. Gdy znów stanął przede mną spostrzegłam na jego twarzy cień złości i zrozumiałam jaka była jego decyzja. - Wiesz, to mogłoby się udać – rzekł – gdyby chodziło tylko o nas dwoje. Byłbym dla ciebie dobry. Znalazłbym dla nas mały domek z ogródkiem, gdzie mogłabyś w spokoju dorosnąć. Nauczyłbym cię wszystkiego co potrafię. Tak bardzo chciałbym móc cię uczyć. Nie byłoby bardziej oddanego nauczyciela niż Erik dla swej małej Lotte. Zamilkł, widziałam jak walczy z rozpaczą i frustracją. Gdy znów się odezwał jego głos był tak zmieniony, że prawie go nie poznałam. - Niestety, został jeszcze cały świat – powiedział. – Kto by pozwolił, żeby potwór taki jak ja był opiekunem kogoś takiego jak ty? Stanowilibyśmy obrazę publicznej moralności. Dopadliby nas. Musielibyśmy wiecznie uciekać. Władze, chuligani i wszyscy inni podążaliby za nami krok w krok. Oczywiście, mógłbym spróbować cię ochronić. Zrobiłbym co tylko w mojej mocy, żeby cię ze mną zatrzymać. Ale kiedyś pewnie i ja popełniłbym błąd. A co jeśli porwaliby cię podstępem i zamknęli gdzieś, gdzie nie mógłbym cię odnaleźć? Wiesz, co czego ludzie są zdolni. Miałabyś potem gnić w jakimś potwornym sierocińcu? Do tego by doszło, zrobiliby wszystko, byle tylko nie zostałabyś ze mną.
Doprowadził się do takiej irytacji, że pożałowałam swojej prośby. - Eriku, proszę – rzekłam łagodnie, tuląc się do jego rękawa. Przerwał natychmiast. - Ach, Lotte – westchnął. - Przepraszam cię – szepnęłam. – Nie chciałam cię rozzłościć. Myślałam tylko, że… - Nie wiedziałam co powiedzieć, było mi trudno pozbierać myśli. – Och, Eriku, tak bym chciała, żebyś nie odchodził. Będę za tobą ta bardzo tęsknić. - A ja za tobą – westchnął boleśnie. – Wiesz, że zabrałbym cię ze sobą, gdybym tylko mógł. Nie wiem nawet, jakie życie mnie czeka, dokąd się udać, co robić. Ale zawsze będę o tobie pamiętał. – Położył sobie rękę na sercu. – Może kiedyś, gdy będzie ci smutno, będzie dla ciebie pociechą myśl, że dla kogoś jesteś bardzo ważna. Że ktoś myśli o tobie i życzy ci wszystkiego, co najlepsze. Jego słowa głęboko mnie wzruszyły. - Też o mnie czasem pomyślisz? – zapytał. - Oczywiście. – Przełknęłam głośno. – Nawet zeszłej nocy śniłam o tobie. Wiem, że znowu mi się przyśnisz. W jego oczach zobaczyłam odbitą łunę poranka. - Tak. – Pokiwał głową. – Tak, postaram się zrobić dla ciebie chociaż tyle. Ujął mnie pod brodę i przechylił moją twarz w swoją stronę. - Spójrz mi w oczy – polecił.
Następne, co pamiętam, to wschodzące słońce. Erik podsadził mnie do okna Wiem, że rozmawialiśmy, ale nie pamiętam żadnych słów. Odwróciłam się i spojrzałam na niego, wyprostowanego, z dumnym wyrazem twarzy. Trupioblady kolor jego skóry zniknął, zastąpił go delikatny róż. Jego niesamowite oczy miały wyraz spokoju i radości. Ostrożnie posadził mnie na parapecie. - Ja też cię kocham – powiedział i uścisnął moją rękę, jego dłoń wydała mi się ciepła. – Zawsze będę przy tobie, jak anioł stróż. Gdy zaśniesz, będę czekał na ciebie we śnie.
Nie mogłam mówić, gdyż emocje zatykały mi gardło. Wdrapałam się do środka. Chciałam mu coś dać, coś co lepiej niż słowa wyraziłoby to co czułam. Słońce było już wysoko na niebie; wiedziałam, że nie mógł zostać ze mną dłużej. Wtedy przypomniałam sobie o skrzypcach. - Zaczekaj – zawołałam za nim. – Proszę, zaczekaj. Jeszcze minutę. Nawet nie patrząc, czy mnie posłucha sięgnęłam pod łóżko i wyjęłam skrzypce. - Weź je – poprosiłam. – Może przydadzą ci się zamiast harfy. Wziął instrument i przez chwilę trzymał mnie za rękę. Myślałam, że zamierza ją pocałować, ale tylko przytknął moje palce delikatnie do swojego zniszczonego policzka. Potem mnie puścił. - Dziękuję ci, moja najdroższa Lotte – powiedział. – Uważaj na siebie. A potem odszedł, z czarnym futerałem moich skrzypiec pod lewym ramieniem.
|
|
|
Post by fidelio on Jul 18, 2008 9:43:31 GMT 1
Rozdział 5
Chociaż Erik jako człowiek zniknął tego poranka z mojego życia, jego miejsce zajął Erik-anioł w moich snach. Jego miłość i jego cudowny głos były dla mnie źródłem pociechy i natchnienia. Żyłam przez cały dzień tylko po to, żeby wieczorem zapaść w sen.
Chociaż nigdy nie żałowałam, że oddałam mu swoje skrzypce, czasami bardzo mi ich brakowało. Czułam w sobie muzykę i chciałam dać jej jakieś ujście. W końcu zaczęłam śpiewać, z biegiem czasu z coraz większą pewnością. Głos anioła był moją inspiracją. Gdy tylko zamykałam oczy słyszałam go, jak zachęcał mnie, żebym się nie poddawała, żebym odważyła się spróbować, żebym przekraczała własne ograniczenia. Nadszedł dzień kiedy – będąc sama na wzgórzu – zaczęłam śpiewać tak, że sama się zdziwiłam mocą i skalą mojego głosu. Byłam zaskoczona, że moje jedenastoletnie struny głosowe mogły wyprodukować taki dźwięk. Każdą wolną chwilę poświęcałam na ćwiczenia.
Gdy miałam trzynaście lat, panowałam już nad swoim głosem zupełnie dobrze. Wtedy właśnie zauważyłam na jarmarku młodą kobietę, która śpiewaniem zarabiała na życie. Była starsza niż ja, co najmniej siedemnastoletnia, ale jej głos w porównaniu z moim brzmiał jak pisk myszy przy ryku lwa. Będąc pod wrażeniem ilości monet, które rzucali jej ludzie, poszłam na skraj targowiska, rozłożyłam przed sobą fartuszek i zaśpiewałam. Wokół mnie zgromadził się tłumek ciekawskich. Słuchali, klaskali i dawali mi monety. Z porywającym uczuciem, że moje przetrwanie nie zależy dłużej od łaski mojego ojca zapuszczałam się coraz dalej od domu, na ulice i rynki, aż wreszcie uciekłam na dobre. Spałam pod gwiazdami i po kilku letnich tygodniach uznałam, że wcale nie chcę wracać.
Niedługo potem miałam już pracę w tawernie w Sarcelles jako kelnerka, tancerka i śpiewaczka. Przedstawiano mnie jako „Lotte, mała dziewczynka z wielkim głosem”, a mój śpiew okazał się bardzo intratny dla właściciela gospody szczególnie, odkąd włączyłam do repertuaru kilka rubasznych, biesiadnych piosenek, które nieodmiennie bawiły gości. Przyłączali się do pieśni swoimi fałszywymi, przepitymi głosami, na chwilę zamieniając brudną oberżę w radosną wyspę pełną śmiechu i zabawy. Z czasem zastąpiłam moją nieśmiałość pozorami szorstkiej poufałości. „Zaśpiewaj dla mnie, Lotte”, stało się zwrotem, którym witali mnie stali bywalcy tawerny.
Śpiewałam z ochotą. Uśmiechałam się, co zawsze skutkowało dodatkowym sou w mojej kieszeni. Ale jeszcze bardziej opłacały się zaczepki: „Daj buziaka, Lotte”. Gdy minęło jeszcze kilka lat, w czasie których moje jasne włosy pociemniały i zmieniły się proporcje mojego ciała, tę prośbę słyszałam coraz częściej.
W tamtych czasach bardziej niż grubiańskie awanse robotników martwił mnie fakt, że nie byłam już „Lotte o złotych włosach”. Czy gdyby Erik pewnego dnia wrócił, kochałby mnie mniej z powodu moich ciemniejszych włosów? Większości mężczyzn taka podobałam się bardziej, czemu dawali wyraz brzęczącą monetą. Prowadząc oszczędne życie byłam w stanie utrzymać się, a brak obawy przed nędzą dawał mi poczucie spokoju. Naprawdę, nie było tak trudno odłożyć trochę pieniędzy. Nie jadałam mięsa, kontentując się ziemniakami i chlebem. Starałam się oszczędzać na opale, zawijając się w ciepły koc.
Bawiłam się zaczepkami mężczyzn, korzystając z nich na tyle, na ile zapewniały mi zarobek. Nie pozwalałam im jednak posunąć się za daleko, mimo iż widziałam wiele dziewcząt, które dorabiały sobie w ten sposób. Z jakiegoś powodu – pewnie przez tę przygodę z El Piojo – sama myśl o tym, że miałabym leżeć w ramionach mężczyzny za parę groszy była mi absolutnie wstrętna. To prawda, że czasem tęskniłam za fizyczną bliskością, byłam w końcu niekochanym dzieckiem. Wiedziałam jednak, że Erik – mój anioł – kochał mnie i to mi wystarczało. Może ta platoniczna miłość nie była wszystkim, czego pragnęło moje rozwijające się ciało, ale – zwłaszcza wobec innych perspektyw – musiała wystarczyć. Tak więc zachowałam moją cnotę. Przez jakiś czas.
Rozdział 6
Właśnie wtedy miało miejsce drugie wydarzenie, które zmieniło moje życie. Miałam już dwadzieścia lat. Był zimny, grudniowy wieczór kiedy - śpiewając sprośne kuplety upozowana na fortepianie - zobaczyłam postać ubraną w łachmany, wraz z którą do oberży wpadł przez drzwi tuman śniegu. Moje serce przyspieszyło gdy dostrzegłam, że pod pachą miał czarny futerał od skrzypiec. Nie zastanawiając się wiele, zeskoczyłam z fortepianu i podeszłam do niego, budząc zdziwienie gości. Kilku mężczyzn powiedziało pod moim adresem jakiś komplement gdy przechodziłam obok nich. Zwłaszcza jeden, Lowell, który pracował w stajni, był natrętny – wstał i złapał mnie za pierś. W normalnych warunkach dałabym mu w ucho, ale nie chciałam się zatrzymywać. Nawet Monsieur Bernard, właściciel gospody, nie zatrzymałby mnie w tej chwili. Przepchnęłam się koło niego i uklękłam na podłodze, obok zakrytej kapturem postaci ze skrzypcami. - Erik? – szepnęłam. Nie wiedziałam czy mnie usłyszał. Położyłam mu rękę na ramieniu i przysunęłam się bliżej; tak blisko, że prawie dotykałam jego twarzy. - Odnalazłeś mnie, mój aniele. Wszystko będzie dobrze. Nie poznajesz mnie? To ja, Lotte. Dorosłam.
Po chwili z fałd płaszcza wysunęła się blada dłoń i odgarnęła kaptur ukazując obcą twarz. Był wynędzniały i najwyraźniej wygłodzony. Odsunęłam się gwałtownie. - Przepraszam – wyjąkałam. – Wzięłam pana za kogoś innego. - Pomocy – jęknął obcy głosem, w którym słyszałam cudzoziemski akcent. – Moja córka umiera. Odchylił połę płaszcza ukazując twarzyczkę zabiedzonego dziecka, które równie dobrze mogło już nie żyć.
- To twój znajomy? – zapytał Monsieur Bernard stając za moimi plecami. - Nie. – Spojrzałam w bok i przełknęłam ślinę. Gdy pomyślałam, że to mógł być Erik, moje serce napełniła radosna nadzieja, którą teraz zajęło gorzkie rozczarowanie. Właściciel gospody wyszedł przede mnie i zwrócił się do obcego: - Macie pieniądze? - Nie, proszę pana – odparł mężczyzna. – Błagam, niech pan się zlituje nad tym biednym dzieckiem. - Nie ma tu dla was miejsca. - Błagam pana. Położyłam rękę na ramieniu Monsieur Bernarda, gdy starał się zmusić mężczyznę żeby wstał. - W porządku – powiedziałam. – Niech coś zjedzą. Ja zapłacę. Był wczesny wieczór i widok kilku zarobionych przeze mnie monet sprawił, że szef się zaśmiał. - Resztę dopłacę później – obiecałam. - Mówiłaś, że go nie znasz. - Bo nie znam. - To schowaj swoje groszaki, dziewczyno, i wracaj do pracy.
Gdyby to naprawdę był Erik, nic by mnie nie powstrzymało. Albo zostałby w tawernie, albo odeszlibyśmy we dwoje w zawieję. Na nieszczęście dla biednego wędrowca, dla niego nie byłam gotowa do takich poświęceń. Niechętnie odwróciłam się od niego i podeszłam parę kroków do fortepianu. Gdy się odwróciłam, mężczyzny i jego córki już nie było. Poczułam wyrzuty sumienia, ale musiałam śpiewać dalej, bo na tym polegała moja praca. Gdy zamknęliśmy i pracownicy wyszli tylnimi drzwiami, pomyślałam o nich znowu. Kelnerki oddaliły się uliczką, która biegła za oberżą. Wtedy z cienia, zza kupy odpadów, wysunęła się postać wędrowca. Wciąż ściskał dziecko przytulone do niego pod płaszczem. Zatrzymałam się na chwilę, było bardzo zimno i chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu. - Chodź za mną – powiedziałam pod wpływem nagłego impulsu.
Skinęłam na niego ręką i poszłam przodem, słysząc za sobą jego kroki. Właściwie, zanim doszłam do mojego mieszkania, pożałowałam swojej decyzji i miałam nadzieję, że obcy jednak sobie pójdzie. Ale ponieważ mój mizerny pokoik znajdował się w pobliżu gospody, nieznajomy – mimo osłabienia – wciąż szedł za mną, a potem zrównał ze mną krok. Gdy otworzyłam drzwi, wszedł przez nie pierwszy. W środku było tylko nieco mniej zimno niż na dworze. Zapaliłam lampę, podłożyłam węgla i zaczęłam rozpalać w piecu. Gdy byłam zajęta, mężczyzna usiadł przy piecu na drewnianej podłodze. Gdy ogień już buzował, przyniosłam mu koc, aby mógł na nim usiąść i drugi, by się owinął. Podgrzałam na piecu garnek z gęstą zupą i nastawiłam czajnik z wodą. Rzucając spojrzenia w stronę mojego gościa zauważyłam, że ciepło i smakowity zapach zrobiły na nim wrażenie. Przestał się trząść i zaczął kołysać w ramionach dziecko mrucząc uspokajająco w języku, którego nie rozumiałam. Trwał tak zanim nie podałam mu miski zupy i kubka herbaty. Aby rozgrzać dziewczynkę, zaczął podawać jej zupę łyżką do ust.
Usiadłam obok nich na podłodze. - Jak ma na imię? – zapytałam. - Christine. - Pozwól, że ją potrzymam. Mogę ją karmić kiedy ty coś zjesz. Wydawał się niechętnie nastawiony do pomysłu wypuszczenia dziecka z rąk. - Spokojnie – zapewniłam go wyciągając ramiona. – Twoja siła będzie jej potrzebna.
Zawahał się jeszcze przez moment, a potem podał mi ją z poważną miną, żebym zrozumiała, że powierza mi swój najdroższy skarb. Miała otwarte oczy, które wydawały się zamglone. Gdy wzięłam ją na ręce zauważyłam, że całe jej ciało było ciasno zawinięte w brudne łachmany, co na pewno źle wpływało na krążenie krwi. Patrząc na jej ojca zdałam sobie sprawę jak musiał być zrozpaczony, żeby tak ją obwiązać. Spokojnie i starając się nie zwracać na siebie uwagi, zdjęłam nieco z tych powijaków, uwalniając jej ręce i odsłaniając jej piękne jasne włosy.
Jej oddech stał się głębszy i jej oczy zaczęły patrzeć przytomniej. Zaczęłam cierpliwie karmić ją zupą, szepcząc cały czas słowa zachęty. Patrząc w stronę mężczyzny zauważyłam, że nieco się uspokoił, pewny że jego skarb znajduje się w dobrych rękach. Zaczął łapczywie jeść zupę, co uznałam za nieco odstręczające. Christine też zaczęła chłeptać głośno, robiłam co mogłam, żeby za nią nadążyć. Nagle jej spojrzenie skierowało się na mnie; zrobiła minę pełną wyrzutu. Jej śliczna twarzyczka wykrzywiła się i wybuchła szlochem; zrozumiałam, że dotarło do niej, że nie była w ramionach ojca.
- Nie płacz, maleńka – powiedziałam łagodnie, nieco zawstydzona. Zrobiło mi się przykro. – Papa jest tu obok. Weźmie cię na ręce gdy skończy jeść kolację. Nie płacz, Lotte zaśpiewa ci piosenkę. Zaśpiewałam. Tak bardzo pragnęłam jej akceptacji, że wybrałam nie byle jaką śpiewkę, ale najpiękniejszą kołysankę jaką znałam; tę, którą śpiewał mi mój anioł. Ale Christine nie chciała ode mnie żadnego pocieszenia - zawodziła jeszcze głośniej, wyrywała się i wiła w moich ramionach tak bardzo, że trudno mi było ją utrzymać. Wreszcie, gdy jej ojciec – odsuwając niedojedzony posiłek – wziął ją z powrotem, płacz nagle ucichł. Tak gwałtownie, że prawie nie mogłam sobie wyobrazić jej poprzedniej rozpaczy. Jego melodyjne słowa w obcym języku były pełne takiej łagodności, że ja sama poczułam się jak intruz. Chcąc się usunąć z drogi, poszłam pościelić łóżko. Włożyłam do patelni kilka rozżarzonych węgli żeby je wygrzać. Po chwili mężczyzna wstał, przyniósł dziewczynkę do łóżka i położył ją pod kocem, całując w czoło i otulając. Następnie wrócił do jedzenia. - Pozwól, że ci podgrzeję – zaproponowałam wskazując na garnek. - Niech panią Bóg błogosławi za pani dobroć – powiedział.
Jego reakcja nieco mnie zawstydziła zwłaszcza, że przed chwilą pożałowałam, że wpuściłam ich do domu. Odwróciłam wzrok. - Nie zasługuję na podziękowania – szepnęłam. – Prawie zostawiłam was żebyście zamarzli. - Ale nie zrobiłaś tego – rzekł. – Niewiele młodych kobiet w pani sytuacji zaryzykowałoby utratę pracy po to, aby pomóc bezdomnemu włóczędze. Dlatego będę się za panią modlił. Będę prosił Boga, aby zawsze otaczał panią swoją opieką. Wzruszona jego słowami przypomniałam sobie inne błogosławieństwo, które kiedyś mi dano. Nie byłam w stanie odpowiedzieć od razu. Poczułam wewnętrzne ciepło, które dotąd czułam jedynie w snach. - Wiesz – powiedziałam – mam wrażenie, że w pewien sposób On się mną opiekuje. Nieznajomy popatrzył na mnie uważnie. - Masz rację, oczywiście. Bóg dba o nas na wiele sposobów, których wiele osób nawet nie umie dostrzec.
Pokiwałam głową i nalałam sobie resztkę zupy. - W zeszłym roku myślałem, że osiągnąłem już dno nieszczęścia. Moja droga, biedna żona, Therese, umarła - niech Bóg da jej wieczny odpoczynek. Potem straciłem prawo własności do mojego gospodarstwa. To wszystko stało się w ciągu kilku tygodni. Christine i ja zmuszeni byliśmy opuścić nasz dom z niczym, tylko z ubraniami na naszych plecach. - I twoimi skrzypcami – dodałam, wskazując na futerał. - Tak, ze skrzypcami. To uratowało nam życie. Gram na skrzypcach, a Christine śpiewa. Ona ma taki ładny głos, nawet sobie nie wyobrażasz. Podróżujemy po miasteczkach zarabiając na chleb muzyką. To ciężkie życie, ale nie narzekam. Niewielu jest szczęśliwych ludzi na tym świecie. Ja przynajmniej mam moją córkę, dziękuję za to Bogu. - Ale jak poradzicie sobie zimą? - Nie wiem – odpowiedział. – Słyszałem, że na południu zimy są lżejsze niż w moim kraju. Ale mimo to, ciężko jest przeżyć z dzieckiem bez dachu nad głową. - Skąd jesteście? - Ze Skoteloff. Rozłożyłam ręce. - To niedaleko Uppsali.
Wymówił to obce słowo jakby każde dziecko wiedziało gdzie to jest. Ja nie widziałam mapy odkąd przestałam chodzić do szkoły; nie miałam pojęcia gdzie się znajdowały te miasta o dziwnie brzmiących nazwach. Aby nie dać po sobie poznać, że nie wiem o czym mówi, zadałam pytanie: - A jak się pan nazywa? Spojrzał na mnie z zawstydzonym uśmiechem, który wydał mi się bardzo sympatyczny. - Przepraszam panią, mademoiselle. Byłem niegrzeczny, że się nie przedstawiłem. Nazywam się Samuel Daae. - A na mnie mówią Lotte – odpowiedziałam. - To od Charlotty? Pokiwałam twierdząco głową. - A pani nazwisko? Zamilkłam. - Nie chciałabym… - zaczęłam bezradnie. – Minęło tak wiele czasu… Poklepał mnie ze zrozumieniem po ramieniu. - To nieważne, Mademoiselle Charlotte. – Po czym dodał ze współczuciem: - Ja też od dawna jestem sam.
Jego łagodny głos sprawił, że zapiekły mnie oczy. Patrząc na niego pomyślałam, że kiedyś musiał być przystojnym mężczyzną. Był chyba znacznie młodszy, niż wydał mi się na pierwszy rzut oka. Rzeczywiście, w jego włosach były siwe pasma, ale spowodowały je przebyte cierpienia, a nie wiek. Ból poznaczył jego twarz zmarszczkami, jednak jego szyja zachowała młody wygląd. Miał może z czterdzieści lat, a bardzo młody wiek jego córki pozwalał mi sądzić, że nawet mniej.
- Kim jest Erik? – zapytał niespodziewanie. - Erik? – Aż podskoczyłam na dźwięk tego imienia. – Co pan wie o Eriku? - Znam tylko jego imię, mademoiselle – odparł. – Tak mnie pani nazwała w tawernie. - Och. - Nie musi mi pani odpowiadać, jeśli sprawia to pani ból. - W porządku – westchnęłam. – Erik był kiedyś moim drogim przyjacielem, przed wielu laty. Musiał wyjechać, a ja nie mogłam dać mu nic więcej, tylko moje skrzypce. Gdy zobaczyłam pana skrzypce myślałam, że w jakiś sposób udało mu się mnie odnaleźć. - Przepraszam, że panią rozczarowałem. - To głupie, że tak pomyślałam. Nie wiem nawet, czy on wciąż jeszcze żyje – w każdym razie tak, jak inni ludzie. Ale cieszę się, że mogłam wam pomóc. - Umarłaby, gdyby nie pani. – Jego oczy wyrażały głęboką wdzięczność, a ja znowu spojrzałam w podłogę. – Wiem, że to dla pani duża niewygoda – dodał. – Chciałbym móc pani jakoś odpłacić, ale nie mamy nic. Obiecuję pani, Mademoiselle Charlotte, że jutro odejdziemy i nie będziemy pani więcej przeszkadzać. - Dokąd pójdziecie? Po jego spojrzeniu wiedziałam, że nie umie powiedzieć. Spojrzałam w górę. - Zostańcie przez kilka dni – zaproponowałam, odzyskując humor. – Zawsze jestem sama, przyda mi się towarzystwo. Nie odpowiedział. - Niech pan to zrobi dla Christine – powiedziałam. – Niech dojdzie do siebie w cieple zanim znów będziecie tułać się na mrozie. W konsekwencji, zostali przez całą zimę.
|
|
|
Post by fidelio on Jul 18, 2008 23:09:37 GMT 1
Rozdział 7
Pierwszej nocy Monsieur Daae był nieśmiały wobec perspektywy dzielenia ze mną łóżka i usiłował spać skulony na podłodze przy piecu. Dopiero gdy zaproponowałam, ze pomiędzy nami położymy Christine, dał się przekonać do zdjęcia brudnej odzieży i przyłączenia się do nas pod kocem. I tak rankiem okazało się, że – mimo że łóżko było dość wąskie – ułożyli się oboje w sporej odległości ode mnie. Patrzyłam z rozczuleniem na ich śpiące sylwetki, złote włosy dziecka rozsypane na piersi ojca, jej ręka spoczywająca niewinnie na jego brzuchu, czuły uścisk jego ramion wokół śpiącej córki. Pomyślałam, że też chciałabym tak zasnąć, w ramionach kogoś kto mnie kocha. Obawiałam się jednak, że nigdy nie zaznam tego uczucia, więc jak najszybciej wstałam, żeby dłużej na nich nie patrzeć.
Po kilku dniach buzia Christine straciła swój wygłodniały wygląd. Była starsza niż początkowo myślałam, miała niemal cztery lata. Szczerze mówiąc, nie widziałam nigdy tak pięknego dziecka, z cudownymi włosami i przepastnymi błękitnymi oczami. Wkrótce jednak okazało się, że jej uroda nie była największym z darów, które posiadała. Z niemałą frustracją spostrzegłam, że mała panna Daae jest najbardziej muzykalną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Mimo bardzo młodego wieku, była w stanie zaśpiewać każdą frazę, którą zagrał na skrzypcach jej ojciec. Śpiewała z porażającą łatwością najbardziej karkołomne kadencje.
- Ona jest niezwykła – przyznałam przed nim pewnego wieczora, gdy wróciliśmy z tawerny. - O tak – zgodził się, a jego oczy zalśniły na moją wzmiankę na jego ulubiony temat. – Pewnego dnia zostanie największą sopranistką, jaką widział świat. - Jesteś tego taki pewien – odparłam chłodno, nieco urażona tym, że mój własny talent nie robił na nim żadnego wrażenia. Odwrócił się do mnie z wyrazem twarzy pełnym niemal religijnej ekstazy. - Oczywiście. - Skąd wiesz, że wyrośnie na sopranistkę? Równie dobrze, gdy dorośnie może zacząć śpiewać altem. - Nie – odrzekł z rosnącą pewnością siebie. – Będzie sopranistką. Jest tak podobna do swojej matki, że jestem przekonany, że odziedziczyła również jej głos. - Więc sądzisz, że już jest podobna do swojej matki? - Ogromnie – odpowiedział. – Therese była aniołem; nic dziwnego, że Bóg tak wcześnie zabrał ją do siebie. Ale nie mogę narzekać, ponieważ w swoim miłosierdziu pozostawił mi jej idealną, żywą kopię.
Oboje popatrzyliśmy na śpiące dziecko, jej piękne włosy układające się wokół głowy jak aureola światła. Nie mogłam się powstrzymać, aby nie przygładzić moich myszowatych kosmyków. - Ma podobne włosy jak jej matka? – zapytałam wbrew sobie. - O tak – odparł z dumą. – Jej matka była jedną z tych niewielu piękności, których włosy nie brzydną. Brzydną… - Nie wiem, czy mi uwierzysz – powiedziałam, wcale nie mając zamiaru wyjść na próżną idiotkę – ale gdy byłam mała, też miałam jasne włosy. Ale, oczywiście, ja nie należałam do tych szczęśliwych wybrańców. Spojrzał na mnie zakłopotany. - Mademoiselle, nie chciałem pani urazić tym porównaniem. Oblałam się rumieńcem. Oczywiście, miał rację, mimo że nieco przesadził z tymi zachwytami. - Przepraszam – powiedziałam. – Włosy to chyba drażliwy temat. Gdy patrzę na Christine myślę o sobie, jaka kiedyś byłam. I o czasach, gdy byłam szczęśliwa. - Nie wiedziałem, że teraz jest pani nieszczęśliwa. - No cóż – westchnęłam. – Może „nieszczęśliwa” to nie jest właściwe słowo, ale czasami czuję taką dziwną pustkę. Wiem, że gdyby coś mi się stało, nikogo by to nie obeszło. - Mnie by obeszło – odrzekł.
Spojrzałam na niego świadoma własnej bezbronności. Jego słowa sprawiły, że odważyłam się mu ją pokazać. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, ale w jego twarzy nie widziałam troski, na którą liczyłam, tylko niewytłumaczalny strach. Odwrócił się ode mnie raptownie.
Po jakimś czasie nasze życie weszło w stadium swego rodzaju rutyny. Rano wychodziliśmy na spacer – całkiem jakbyśmy byli rodziną – pan Daae z córką otuleni w nowe płaszcze, które im kupiłam. W pogodne dni brał ze sobą skrzypce i szliśmy na rynek, dokładnie w to miejsce, gdzie kiedyś ja śpiewałam. Pamiętam pierwszy raz, gdy usłyszałam go, jak grał na świeżym powietrzu z zapałem, który byłby nieodpowiedni dla mojej klitki o cienkich jak papier ścianach. W jego sposobie gry była początkowo pewna szorstkość, ale z czasem jej miejsce zajęła doskonała płynność. Zdawałam sobie sprawę, że był w swym fachu mistrzem; jego prosta muzyka napełniała uszy słuchaczy ciągłą radością. Dopiero krytyczne spojrzenie Christine uświadomiło mi, że szczerzę się jak przygłupia. Natychmiast odwróciła się ode mnie i spojrzała w stronę ojca. Pomiędzy nimi przeszedł impuls milczącego porozumienia, po czym dziewczynka zaczęła śpiewać.
Jej głos – pierwszy raz zaśpiewała pełnym głosem w mojej obecności – był dokładnie taki, jak opisywał go jej ojciec, albo jeszcze lepszy. Jej doskonały słuch muzyczny i duże opanowanie pozwalały jej wydobywać z siebie niezwykle harmonijny splot dźwięków, niemal boleśnie piękny. Mimo to poczułam, że wolałabym słuchać samych skrzypiec. Do tego jednak czasu Christine i jej ojciec zapomnieli o mnie, jakbym była po prostu jednym z licznie zgromadzonych słuchaczy; zdawali się zanurzeni w swoim własnym świecie, pełnym niedostępnej innym ludziom ekstazy, widocznej na ich wpatrzonych w siebie twarzach. W tej intensywności było coś niepokojącego. Ich występ wprawił mnie w dziwne zakłopotanie, tak że nie chciałam tam dłużej zostać. Wycofałam się, rzuciwszy przedtem garść drobniaków do futerału skrzypiec. Wiedziałam, że nie mieli pieniędzy i chciałam podsunąć publiczności dobry pomysł.
Wrócili do mojego mieszkania na chwilę zanim musiałam wyjść do pracy. Miałam cichą nadzieję, że wrócą obładowani zakupami, jako że ich muzyka miała wielkie powodzenie i zebrało się wokół nich dużo ludzi, jednak pan Daae przyniósł wyłącznie swój znajomy futerał, a Christine porcelanową lalkę. To była zabawka, którą pokochałabym jako dziecko, ale o której nie mogłam nawet pomarzyć. Całkiem się zapominając, uklękłam przed nią i z zachwytem dotknęłam ubranka wykonanego z aksamitu i koronki.
- Christine – zawołałam – skąd masz taką piękną lalkę? Spojrzała prosto na mnie i zacisnęła mocno usta w tak oczywistym wyrazie buntu, że zaniemówiłam. Jednak nawet wtedy nie winiłam jej, tylko siebie; pomyślałam, że moje entuzjastyczne powitanie ją przestraszyło. - Przepraszam – powiedziałam, starając się by zabrzmiało to jak najbardziej przyjaźnie. – Nie chciałam mówić tak głośno. Po prostu zachwyciła mnie twoja nowa lalka. Czy nadałaś jej już imię? Odpowiedzią była cisza i wlepione we mnie ogromne niebieskie oczy. - Gdy byłam mała, też miałam lalkę – kontynuowałam, wciąż szczebiocząc. – Nie była tak śliczna jak twoja, była prosta i zrobiona ze szmatek, ale bardzo ją kochałam. Nazywała się Annabelle. Najwyraźniej nie życząc sobie mojego towarzystwa, Christine wyrwała mi z rąk lalkę i pobiegła schować się za ojcem, który tylko westchnął i uśmiechnął się przepraszająco. Nie bardzo wiedząc co robić, wstałam i poszłam do pracy.
Był w moim życiu okres, kiedy myślałam tylko o tym, by doczekać do wieczora aby pogrążyć się w upajających snach. Wtedy nie liczyło się nic, tylko bliskość mojego anioła, jego cudownie słodki głos, pewność jego miłości i akceptacji. Rozmawialiśmy w tych snach na każdy temat, a zwłaszcza o muzyce. Martwiło mnie tylko to, że nieodwołalnie nadejdzie ranek i zacznie się kolejny, pusty dzień. Choć moje piękne sny wciąż mi się zdarzały, czułam, że nadejście państwa Daae zmieniło moje życie. Nie było mi teraz tak trudno wstać rano z łóżka; sprawiało mi przyjemność przygotować dla nich śniadanie. Domowe czynności nie wydawały mi się tak nużące jak wcześniej; cieszyłam się, że mieszkanie jest czyste, a obiad smaczny, że ich ubrania są uprane, wyprasowane i bez dziur. Lubiłam wracać do domu wieczorem, po pracy, aby znaleźć wygrzany pokój i witające mnie uśmiechnięte twarze. Pan Daae rzadko kładł się przed moim powrotem, chociaż pilnował, żeby Christine była w łóżku przed dwudziestą. Tylko nocą mogliśmy spokojnie porozmawiać. Tamtej zimy miałam jednak wrażenie, że rozmawialiśmy o prawie wszystkim, ciesząc się nawzajem swoim towarzystwem.
Tamtej konkretnej nocy, chciałam jednak pomówić o Christine i jej zachowaniu wobec mnie. - Jest po prostu nieśmiała – zbył mnie pan Daae. – Daj jej trochę czasu. Oswoi się. Z jakiegoś powodu nie podzielałam jego optymizmu. Zdawał się nieświadomy podejrzliwości, z jaką traktowała mnie jego córka, obserwująca mnie na każdym kroku w taki sposób, że czułam się winna, jakbym zrobiła coś złego. Nie potrafiłam mu tego wytłumaczyć. Gdy minęły kolejne dwa tygodnie, a pan Daae wciąż nie miał pomysłu jak wybrnąć z tej sytuacji, postanowiłam poradzić sobie sama i znaleźć jakiś sposób, aby się z nią zaprzyjaźnić. Moja skrywana namiętność dla czekoladek podpowiadała mi, że być może one pomogą osłodzić nasze relacje, więc zaopatrzyłam się w wielką, drogą bombonierkę. Niestety, na próżno. Niezrażona, kupiłam jej dobrej jakości blok rysunkowy i komplet farb i cierpliwie wytłumaczyłam jak ich używać. Namalowałam dla Christine kilka pomarańczowo-czarnych motyli i opowiedziałam legendę o motylu monarsze. Ku mojemu zdziwieniu, zainteresowało ją to – chociaż nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, to jednak słuchała z uwagą. Podekscytowana tym, że poczyniłam postępy w naszych wzajemnych stosunkach, wróciłam do domu w doskonałym humorze – tylko po to, by znaleźć ślady działalności artystycznej na ścianach mojego mieszkania. Pomimo wszystkich moich wysiłków, nie udawało mi się zdobyć jej zaufania.
Wtedy nie zastanawiałam się na tym, dlaczego tak bardzo zależy mi na jej akceptacji. Zawsze chciałam, żeby wszyscy mnie lubili i nie widziałam nic niezwykłego w tym, że oczekuję tego również od Christine. Męczyły mnie też inne troski, które być może powinnam była potraktować jak dzwonek alarmowy, ale tego nie zrobiłam. Zastanawiałam się na przykład, na ile życie pana Daae i jego córki było podobne do życia, które ja pędziłabym z Erikiem, gdybym z nim wtedy uciekła. Mężczyzna i dziewczynka podróżujący po jarmarkach, oddani tylko muzyce i sobie nawzajem. Patrzyłam na nich dwoje i myślałam o nas i o utraconych szansach; czasem miałam osobliwe wrażenie, że przyglądam się z boku mojemu własnemu życiu. Wtedy pytałam siebie, czy po prostu zastąpiła mnie inna, jak aktorka na scenie, ale jeśli Christine rzeczywiście zajęła moje miejsce, to kim wtedy byłam ja? Czym byłam?
W takim stanie ducha, nie było w tym wiele dziwnego, że zaczęłam kojarzyć osobę pana Daae – przynajmniej jako ojca i opiekuna Christine – z Erikiem. Niestety, efekt tego był taki, że wkradł się do mojego serca, zanim jeszcze sama zrozumiałam, co się dzieje. Być może, gdybym przeczuwała jak intensywna jest ich wzajemna relacja zrozumiałabym, że moje serce było ostatnią rzeczą, której mógł pragnąć. Nie miałam złudzeń, że będę dla niego najważniejsza; przyjmowałam z pokorą, że córka zawsze będzie miała pierwsze miejsce. Ale, mimo wszystko, musiałam się łudzić, że pomimo obsesyjnej miłości do dziecka, jakaś mała cząstka niego doceni szczere oddanie, jakie dla nich obojga żywiłam.
|
|
|
Post by fidelio on Jul 19, 2008 19:08:00 GMT 1
Rozdział 8
Pewnej nocy pod koniec lutego mężczyźni w tawernie byli wyjątkowo nieznośni. Wyciągali ku mnie i pozostałym kelnerkom ręce próbując nas chwytać i dopraszali się o całusy bardziej natarczywie niż zazwyczaj. Przypisywałyśmy ten stan pełni księżyca, tygodniom wymuszonej przez pogodę bezczynności, albo zbliżającej się wiośnie. Jakikolwiek był tego powód, szczególnie Lowell przechodził samego siebie. W pewnej chwili nawet posadził mnie sobie siłą na kolanach i zaczął szeptać w moje ucho sprośne propozycje. Upijał się cały wieczór, robił się coraz głośniejszy, aż wreszcie Monsieur Bernard wyprosił go za drzwi. Myślałam, że na tym się skończy, chociaż dla pewności wyszłam po pracy w towarzystwie innych dziewcząt.
Dopiero gdy się rozdzieliłyśmy i każda poszła w swoją stronę, zdałam sobie sprawę ze śledzącego mnie cienia. Po chwili dołączył do niego przepity głos wykrzykujący obsceniczne słowa w moją stronę. Gdy zaczęłam biec, rzucił się na mnie od tyłu; zaczął całować moją szyję i niecierpliwie międlić moje piersi. Kopnęłam go z całej siły w goleń, ale zamiast rozluźnić uścisk, mój opór tylko go rozsierdził. Bez wysiłku obrócił mnie do siebie i wymierzył mi cios w twarz.
Ocknęłam się jakiś czas później; natychmiast poczułam duszący ciężar i odór przygniatającego mnie spoconego cielska. Z przerażeniem spostrzegłam, że nie mam na sobie ubrania, obleśne łapska obmacują mnie, a coś tłucze raz po raz w najbardziej intymne miejsce mojego ciała, sprawiając mi ból. Zaczęłam się rozpaczliwie bronić, ale tylko ściągnęłam na siebie kolejne ciosy.
Gdy znów odzyskałam przytomność, byłam sama. Byłam tak bardzo oszołomiona, że przez chwilę nie pamiętałam, co się ze mną stało. Potem, niestety, wróciła mi pamięć, wraz z poczuciem dotkliwego bólu. Sięgnęłam ręką i dotknęłam miejsca, które bolało mnie najbardziej; natrafiłam na krwawą, lepką plamę. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co zaszło. Zrozpaczona, zakryłam twarz rękami i poddałam się uczuciu upokorzenia. Kto mnie teraz zechce? W środku mojego samoupodlenia, przez mój umysł przesuwał się korowód wspomnień. Znów ktoś przygniatał moje bezbronne ciało do ziemi. Znów mój ojciec zbliżał się, aby mnie zbić. Znów ktoś próbował mnie zgwałcić.
Wydałam głuchy okrzyk rozpaczy. Gdy do moich uszu dobiegł przeciągły dźwięk, jakby umierającego zwierzęcia, nie pomyślałam w pierwszej chwili, że to mój głos. Zaraz znowu poczułam, że jestem z powrotem w Écouen, że biegnę w dół po wzgórzu, gdy gonił mnie demon. Znów wydawało mi się, że gram na skrzypcach. Jeszcze raz, i jeszcze, pobito mnie za to, że je oddałam. Moja dusza błąkała się w ciemności, między życiem i śmiercią. Szukała czegoś, czego nie mogła znaleźć.
Uderzenie przywróciło mi przytomność, kolejne sprawiło, że mimo zamroczenia postanowiłam podnieść się na nogi. Nagle dotarło do mnie, że jestem naga, w jednej chwili przypomniałam sobie wszystko. Znów coś mnie trafiło; nie miałam pojęcia co, ale wyobrażałam sobie zwalistego mężczyznę, jak ci robotnicy z cyrku, którzy wbijali w ziemię pale. Skuliłam się w kącie pod ścianą, objęłam się ramionami i czekałam. Zamiast jednak kolejnej serii razów zakończonej tym, że potwór znów się na mnie rzuci, wszystko ucichło.
Przez chwilę bałam się nawet oddychać. Zdrętwiały mi mięśnie nóg, ale nie mogłam przemóc się, żeby wstać. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, ale nie byłam w stanie. Trudno mi ocenić, jak długo tak siedziałam, bo było ciemno, zresztą opuchlizna prawie uniemożliwiała mi otwarcie oczu. Zaczęłam badać otoczenie rękami. Bałam się, że jeśli się poruszę, coś mnie zaatakuje. W końcu, po mojej prawej stronie, nie znalazłam nic straszniejszego niż słoma, na której siedziałam. Po lewej, gdy zebrałam się na odwagę, wymacałam buty i zwinięty materiał, który okazał się moją sukienką. Ubranie się wymagało ode mnie wiele wysiłku i odwagi, ale w końcu mi się udało. Z trudem podniosłam się na nogi, które początkowo wcale nie chciały utrzymać ciężaru mojego ciała. Zanim stanęłam prosto, moja prawa noga ugięła się i osunęłam się z powrotem na ziemię. Znów poczułam uderzenie - tym razem z towarzyszeniem cichego rżenia - i zrozumiałam gdzie jestem. Uspokoiłam się nieco, dowlokłam do przegrody i wyszłam z kojca, gdzie się znajdowałam. Pełnia księżyca oświetlała stajnię. Koń w kojcu obok, zaniepokojony moją obecnością, wciąż kopał w ścianę, gdy z trudnością wyszłam na drogę.
Podmuch zimnego powietrza odegnał z mojej głowy resztki oszołomienia. Ruszyłam do domu zastanawiając się, czy spotkam tam pana Daae i Christine; czy może zaniepokojeni tym, że nie wracam, poszli mnie szukać do miasteczka. Modliłam się, żeby byli w domu. Wiedziałam, że mam siłę samodzielnie opatrzyć moje rany, ale bałam się, że jeśli dłużej zostanę sama, to oszaleję.
Na szczęście, do mojego domu było niedaleko. Zaczęłam szukać klucza w podartej sukience, ale go nie było, więc zapukałam do drzwi. Czekanie zdawało się nie mieć końca. Chciałam najpierw zapukać jeszcze raz, ale pomyślałam, że być może nikogo nie ma w domu, a pan Daae z córką poszli mnie szukać. Postanowiłam więc zaczekać na nich na progu mojego domu, zdana na łaskę pogody i ewentualnych przechodniów. Tracąc nadzieję, zapukałam jeszcze raz, i ponownie, a potem skuliłam się na ziemi. Dopiero wtedy usłyszałam odgłos kroków, trzask zapałki, skrzypienie zardzewiałej lampy naftowej i chrzęst zamka. Pan Daae stał w koszuli nocnej, z latarnią w dłoni, i rozespanym wzrokiem patrzył w noc. Wyraz jego twarzy zdumiał mnie; nie było na niej ani śladu niepokoju, tylko nieco rozkojarzenia, gdy rozglądał się dookoła. Ponieważ nic szczególnego nie zauważył, zaczął zamykać drzwi.
Wtedy po raz pierwszy spojrzałam na niego jak na głupca. To jednak nie jego głupota sprawiła, że moje zaskoczenie przerodziło się w gorycz, a użalanie się nad sobą we wściekłość. To był fakt, jak mało go obchodziło to, że nie dotarłam do domu; że spał najspokojniej snem sprawiedliwego, a nie – jak naiwnie sądziłam – niepokoił się moim zniknięciem. Oboje spali sobie słodko w łóżku, które im użyczyłam, podczas gdy ja – ich dobroczyńca – zostałam pobita, zgwałcona i wyrzucona jak śmieć. Nikogo to nie obeszło, nawet tych, którym uratowałam życie. Zamknięto mi drzwi przed nosem.
Złość dała mi siłę. Z mocą zadającą kłam mojemu stanowi zdrowia, zaczęłam walić w drzwi, prawdopodobnie zrywając na nogi wszystkich sąsiadów. Drzwi natychmiast się otwarły i tym razem pan Daae mnie zauważył. - Lotte! – zawołał. Pierwszy raz powiedział moje imię bez oficjalnej preambuły „mademoiselle”; z zaskoczenia odebrało mi mowę.
Bez słowa odstawił lampę i podniósł mnie do góry silnymi ramionami, wzmocnionymi przez dwa miesiące porządnego jedzenia. Zaniósł mnie do łóżka i położył; wydawał się tak zszokowany moim widokiem, że sama nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Rozpalił ogień i zagrzał trochę wody. Pod jego nieobecność zastanawiałam się, czy naprawdę był tak prostolinijny, żeby nawet nie przypuszczać, że coś mi się mogło stać. Wciąż nie byłam gotowa wybaczyć mu, ale moją głowę wypełniły nieproszone myśli. Nie umiał oszczędzać pieniędzy, mimo że nieźle zarabiał i żył teraz niemal bez wydatków. Nie mogłam zapomnieć historii o tym, jak przez nieodpowiedzialność stracił swoje gospodarstwo, a potem błąkał się po świecie; jak nie przyszło mu nawet do głowy, że zima niesie za sobą zagrożenie. Znów w myślach wyzywałam go od głupców, ale moja złość ustępowała. Sama nie chcąc, złapałam się na myśli, że nikt nie był przecież głupi specjalnie. Winić kogoś za to, jaki miał charakter było równie głupie, jak winić mojego anioła za to, jaką miał twarz.
Poddałam się tym myślom, zapewne głównie dlatego, że dostrzegałam podobieństwa pomiędzy panem Daae a Erikiem – to była główna przyczyna mojego zachowania względem niego. Mój mózg konstruował kolejne racjonalizacje jego zachowania, a moje serce przeżywało rosnącą frustrację, że tak naprawdę nie mam o co być na niego zła.
Wtedy wrócił niosąc miskę z wodą i zaczął obmywać z krwi moje usta i nos. Widziałam, jak przez chwilę się wahał, a potem z determinacją zaczął zdejmować moje podarte ubranie i opatrywać rany, które znalazł na moim ciele. Zobaczyłam jak jego oczy rozszerzyły się, gdy natrafił na ugryzienia; upokorzona odwróciłam twarz, żeby nie widzieć jego reakcji. Gdy zaczął myć moje ciało, nie mogłam powstrzymać skowytu. Poniżenie na myśl, co zaraz odkryje, było gorsze niż fizyczny ból. Nie byłam w stanie powstrzymać łez, które ściekały z kącików moich oczu. Śpiąca Christine zaczęła wiercić się na łóżku obok mnie.
- Przepraszam – wyszeptał pan Daae, głosem pełnym uczucia. Po raz pierwszy, odkąd go poznałam, położył dłoń na moim zmaltretowanym policzku z zamiarem pieszczoty. Wraz z tym wyparowała resztka złości, którą do niego czułam – nagle i nieodwołalnie jak duch opuszczający martwe ciało. Rozpłakałam się na dobre. Przytulił mnie do siebie, jakby pękła pomiędzy nami jakaś bariera; z czułością, którą dotąd przejawiał tylko wobec Christine zaczął całować moje włosy. - Moja mała Lotte – szeptał kołysząc mnie. – Moja biedna dziewczynka.
Christine rzuciła się przez sen i nie budząc się zaczęła coś mamrotać. Pan Daae znów wziął mnie na ręce jakbym była dzieckiem i przeniósł mnie na podłogę obok pieca. Tulił mnie do siebie, jakbyśmy byli sami na świecie, na długo po tym, jak mój płacz osłabł. - Christine ma wiele szczęścia, że ma ciebie – powiedziałam w końcu z głową wspartą na jego ramieniu. – Mój ojciec nigdy nie dotykał mnie z czułością, zwłaszcza odkąd umarła moja matka. Pamiętam, że czasami, gdy czułam się samotna, bawiłam się w ten sposób, że udawałam, że to ja jestem moją matką, a Annabelle jest mną. Rozmawiałyśmy wtedy ze sobą i mimo, że nie wiedziała zbyt wiele, mogła mnie o wszystko zapytać, a ja nigdy nie okazywałam jej zniecierpliwienia. Słysząc moje własne słowa, przyszło mi do głowy, co on mógł sobie o mnie pomyśleć. - Wybacz mi – szepnęłam. – Jestem głupia. - Nie, nie jesteś głupia, Lotte – odpowiedział. – Głupi są ci, którzy cię opuścili. Kto inny mógłby opuścić takie piękne, kochające dziecko? Objęłam go ramionami. - To nie ich wina – westchnęłam. – Maman nie mogła nic na to poradzić, że umarła. Wiem, że gdyby mogła, zostałaby ze mną. Dlatego, gdy dorosłam, marzyłam, że kiedyś będę mieć moją własną córeczkę, którą pokocham tak mocno, jak Maman kochała mnie. Wtedy, być może, wszystko zmieni się na lepsze. - Tak – odparł zamyślony – zgadzam się z tobą. Gdy nadejdzie czas, twoje dzieci uleczą twoje serce.
Zastanowiły mnie jego słowa. - Nie jestem już tego taka pewna – powiedziałam smutno. – Kiedyś myślałam, że liczy się tylko miłość i dobroć, ale potem poznałam ciebie i Christine. Zrozumiałam, że do wychowania dziecka potrzeba więcej, niż dobre chęci. Może mój ojciec nie chciał źle postępować. Może, na jego miejscu, okazałabym się jeszcze gorsza. Jestem biedniejsza i mniej wiem, niż on. Moje dziecko nie miałoby żadnej przyszłości, byłoby zdane na łaskę świata; nie byłoby mnie stać na to, aby zapewnić mu wykształcenie. - Mogłabyś sama je uczyć – odparł. - Nie wydaje mi się. - Dlaczego? - Dlatego – Moją twarz oblał gorący rumieniec wstydu – że nie pamiętam nawet zbyt dobrze jak się czyta.
Moje słowa sprawiły, że aż podskoczył. Przez chwilę patrzył na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Zamiast tego wstał, przyniósł koc i otulił mnie nim. Potem usiadł przy mnie. - Chodziłaś kiedyś do szkoły? – zapytał. - Kiedy miałam siedem lat, ale potem Papa mnie zabrał. - A muzyka? Na pewno ktoś cię uczył. - Niezupełnie. - Ale twój głos – nalegał. – Jest wynikiem lat ciężkiej pracy. Przecież nie można nauczyć się takiej techniki bez żmudnych ćwiczeń. Zamilkłam, zastanawiając się, czy powinnam wyjawić mu mój sekret. Był dla mnie taki dobry, a ja wcześniej myślałam o nim takie złe rzeczy, że trudno było mi czegokolwiek mu odmówić. - Nigdy tego nikomu nie powiedziałam, Monsieur Daae – zaczęłam. – Tylko proszę się ze mnie nie śmiać. - Nigdy bym się z ciebie nie śmiał.
Zamknęłam oczy i modliłam się, żebym potrafiła to wypowiedzieć. - Czasami śni mi się anioł – powiedziałam w końcu. Rzuciłam w jego stronę spłoszone spojrzenie, ale tylko przychylił się do mnie. - Mów dalej – zachęcił. - Gdy jestem smutna, lub czuję się samotna – powiedziałam – przemawia do mnie, całkiem jakby istniał naprawdę. Ale najczęściej śpiewa. To trwa od lat. Dlatego zaczęłam ćwiczyć swój głos, bo chciałam żeby brzmiał tak pięknie, jak jego. Oczywiście, to nigdy mi się nie udało. Nie do końca. Ale przez lata wiele się nauczyłam. Czasem, gdy śpiewam, nie poznaję siebie samej. Złapał mnie za rękę tak mocno, że wciągnęłam powietrze. - To prawda? – zapytał gorączkowo. – Naprawdę nawiedził cię Anioł Muzyki? - Nie wiem, czy „nawiedził” to właściwe słowo. Czuję się, jakby zawsze był przy mnie, ale widzę go tylko we śnie. - A jak wtedy wygląda? – nalegał pan Daae. – Opowiedz mi.
Od razu jego obraz pojawił się w mojej głowie. Mój anioł, mój pierwszy, najlepszy przyjaciel. Mój ukochany anioł. Jak mogłabym go opisać? Przerażająca, zdeformowana twarz? Goła czaszka? Dziura w miejscu nosa? Nie mogłam wypowiedzieć tych słów, jakbym mówiąc je miała popełnić zdradę; jakby były kłamstwem przywodzącym przed oczy obraz brzydoty tam, gdzie ja widziałam tylko piękno.
- Jego obecność jest jak ciepło wokół mnie – powiedziałam wreszcie. – Myślę, że większość ludzi nie byłaby w stanie dostrzec jego piękna. - Więc on jest niewidzialny? Zastanowiłam się, mając w pamięci cyrk i widok człowieka w klatce. - Chyba woli się nie pokazywać. Woli, bym go tylko słyszała. Pan Daae pokiwał głową, najwyraźniej nie wnikając w znaczenie moich słów. - Dzisiaj też ci się przyśni? - Jeśli zasnę, być może. – Nie chciałam, żeby poczuł się zbyty moimi słowami, ale tak się stało. Puścił moją rękę, wrócił do łóżka, delikatnie podniósł Christine i wyjął jej spod głowy poduszkę. - Może pomoże ci wrócić do siebie – rzekł ciepło, kładąc ją pod moją głową. – Dobranoc, Lotte. Będę się modlił za ciebie.
Gdy się odwrócił aby odejść, zdjął mnie strach, że chce mnie opuścić. - Samuelu – zawołałam słabo, pierwszy raz zwracając się do niego po imieniu. Zatrzymał się. - Nie odchodź. Wrócił, ale dostrzegłam w nim pewną sztywność, której wcześniej nie było. Nie powinnam była mówić do niego „Samuelu”. - Nie bój się – powiedział. – Nikt cię tu nie skrzywdzi. - Wiem – szepnęłam – ale gdy przestaniemy rozmawiać, znów pogrążę się w moich myślach. Nie chcę tego robić; boje się, że oszaleję. - Więc zaśpiewam ci kołysankę, żebyś usnęła.
I tak zrobił – biedna, prosta dusza – sądząc, że dziecinna kołysanka sprawi, że zapomnę o gwałcie. Mimo to, zamknęłam oczy i zasłuchałam się. Chciałam zasnąć, ale kiedy skończył, wciąż nie spałam. Gdy ponownie wstał żeby się położyć do łóżka pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli pozwolę mu odejść. Gdy zostałam sama, starałam się skupić na słowach piosenki, na tym, o czym rozmawialiśmy. Starałam się myśleć o moim aniele. Ale i tak wciąż powracały do mnie wydarzenia, które chciałam zapomnieć. Gdy nie zostało nic, aby je odgonić, wspomnienia wracały raz po raz, przynosząc obrazy gwałtu, straszne szczegóły mojego upodlenia, rozdrapując wszystkie moje rany. Nie mogąc uleżeć spokojnie, myślałam o brutalnym ataku, którego padłam ofiarą. Czułam się zbrukana, jakby obrażenia nie dotyczyły wyłącznie mojego ciała, ale i mojej duszy. Nie dawała mi pociechy myśl, że rany się zagoją, bo ta najważniejsza nigdy nie miała się zabliźnić. Byłam zniszczona nie do naprawienia, nie byłam już taka jak przedtem. Fala pogardy dla samej siebie zalała moje serce i nigdy do końca nie odeszła. Byłam skażona. Wykorzystana. Jak zaplamiona sukienka, której nie sposób doprać. Jak odrzucona, spleśniała skórka chleba. I choć jak nigdy pragnęłam, aby zjawił się anioł pocieszyciel, byłam zbyt zawstydzona, żeby go wzywać. Co anioł mógł mieć wspólnego ze zniszczonym stworzeniem, takim jak ja? Ale, gdy w końcu udało mi się zasnąć, on czekał na mnie.
- Pamiętasz, jak kiedyś powiedziałem ci, co masz robić, gdy będzie ci źle? Spojrzałam na niego bez słowa. - Powiedziałem, żebyś pomyślała, że gdzieś jest ktoś, kto życzy ci szczęścia i myśli o tobie z czułością. - Ale ja jestem zniszczona – zaczęłam szlochać. – Jak ktoś mógłby dobrze o mnie myśleć? Jestem brudna. Zaśmiał się tym samym ostrym śmiechem, który lata temu mnie przestraszył. - Bzdura – przerwał mi. – Do kogo ty to mówisz? Za kogo ty mnie bierzesz, że bredzisz mi o tym, że jesteś zniszczona i brudna? Ukląkł przede mną i wyciągnął rękę jak wtedy, gdy chciał, żeby do niego podeszła. - Nie – sprzeciwiłam się. – Wiem, co chcesz mi powiedzieć, ale to nie to samo. Ty się taki urodziłeś. To nie była twoja wina. - A jaka jest twoja wina – odparł – że stałaś się zniszczoną i brudną istotą? - Ja nie… - Jesteśmy tacy sami – przerwał mi z niespotykaną pewnością w głosie. – Oboje jesteśmy ofiarami. Jesteśmy niewinni, choć nasze położenie budzi w ludziach odrazę. - Odrazę? - powtórzyłam mimowolnie. - We mnie nie – odparł z przekonaniem, znów wskazując mi abym podeszła. – Chodź do mnie, Lotte. Pozwól mi pokazać ci, że nie ma między nami różnicy. Może świat nami gardzi, ale dla siebie nawzajem nie jesteśmy odrażający. Zawahałam się. Odwrócił się do mnie tak, że widziałam więcej czaszki niż twarzy, a reszta pokryta była ropiejącą skórą. Nigdy nie widziałam czegoś tak przerażającego. - A może dla ciebie też jestem wstrętny? – spytał patrząc na mnie znacząco. - Nie, nigdy – zawołałam z płaczem, biegnąc w jego stronę i obejmując dłońmi jego poranioną głowę. – Ty jesteś moim aniołem – szeptałam. – Kocham cię. Jak mogłeś w ogóle pomyśleć, że uznam cie za wstrętnego?
Widok jego twarzy wystarczyłby, żeby te słowa uznać za kłamstwo w każdych innych ustach, z wyjątkiem moich. Nigdy nie widziałam go w tak złym stanie, ale byłam pewna, że tylko poddaje mnie próbie. Z tej próby zawsze wyszłabym zwycięsko, jakkolwiek by nie wyglądał. Po chwili, w której nieustannie zapewniałam go o swoim uczuciu wśród pieszczot i pocałunków - najwyraźniej pewny, że mówię prawdę - wstał z kolan, ujął mnie za ramiona i zmusił, żebym spojrzała mu w oczy.
- No już dobrze – powiedział. – Jeśli jestem twoim aniołem, jak możesz uważać, że ty jesteś odrażająca? Jeśli ty jesteś w stanie kochać mnie mimo czegoś takiego – Wskazał na swoją twarz – jak możesz przypuszczać, że coś sprawi, że ja przestanę kochać ciebie? Co byłby ze mnie za anioł? Pomyślałam, że go obraziłam, a było to ostatnią rzeczą, którą chciałabym zrobić. Wzięłam oddech, żeby zacząć mu tłumaczyć co czuję, ale położył mi palec na ustach. - Jestem częścią ciebie, Lotte – powiedział. – Tak jak ty jesteś częścią mnie. Jak długo zechcesz, będę przy tobie. Będę cię kochał tak długo, jak ty będziesz kochała mnie. To jest mój dar dla ciebie. Nic, co zrobisz i nic, co może cię spotkać w świecie nie zmieni tego, co jest między nami. Rozumiesz mnie? Byłam bliska łez, więc milczałam; zamiast tego pokiwałam głową. On też pokiwał głową, wyraźnie zadowolony. - Chodź do mnie – powiedział pogodniej, obejmując mnie ramieniem. Wyszliśmy razem na piękną, ukwieconą łąkę. – Chciałabyś teraz ze mną pośpiewać?
Rozdział 9
W wyniku tych snów, następnego ranka obudziłam się spokojniejsza. Przyniosła mi ukojenie myśl, że jakkolwiek nisko upadnę, mój anioł nigdy mnie nie opuści. I tak, w świetle dnia byłam opuchnięta i obolała tak bardzo, że nie mogłam rozpoznać sie w lustrze. Byłam więc daleka od pogodzenia się z losem. Dla ludzi byłam teraz bezpowrotnie zniszczona, a skutki mojego upadku miały być zawsze widoczne.
Pierwszy efekt nie kazał na siebie długo czekać. Christine obudziła się, obrzuciła mnie wzrokiem i odwróciła się z miną niczym nieskrywanej odrazy. Nawet gdy minął pierwszy szok, nie chciała do mnie podchodzić i pan Daae - który początkowo zamierzać zostawić ją ze mną, gdy pójdzie sprowadzić lekarza - musiał zrezygnować z tego pomysłu po tym, jak sąsiedzi z obu stron zaczęli walić w ściany słysząc jej wrzaski. Gdy oznajmił, że pozwoli jej pójść ze sobą, zawodzenie ustało jak ręką odjął. Poszli we dwoje, trzymając się za ręce i rozmawiając wesoło, jakby byli na spacerze.
Nie wracali przez wiele godzin i znów poczułam wzbierającą na nich złość, podobną jak zeszłej nocy. Jednak nie tyle byłam oburzona, że o mnie zapomnieli, ale zirytowana lekkomyślnością pana Daae, którego uwagę łatwo było rozproszyć. Uznałam, że coś musiało ich zainteresować. Wystawa sklepowa, albo przepowiadająca przyszłość wróżka. W końcu, zła na siebie, że tak się nad sobą rozczulam, posłałam łóżko, ogarnęłam mieszkanie i zabrałam się za przygotowywanie obiadu. Gdy skończyłam wszystkie prace, a ich wciąż nie było, nałożyłam na twarz grubą warstwę pudru, aby zamaskować sińce. Końcowy rezultat był taki, że choć nie było widać zasinień, przez opuchliznę wyglądałam jak ktoś, kto urodził się ze zdeformowaną twarzą. - Jesteśmy tacy sami – powiedział mój anioł. – Jesteśmy niewinnymi ofiarami, ale ludzie uważają nas za odrażających.
Miał więcej racji niż chciałam przyznać. Wszelkie złudzenia, jakie mogłam żywić, rozwiały się, gdy zobaczyłam minę Christine, wchodzącej bez pukania tuż przed swoim ojcem. Spojrzała na mnie i zaczęła krzyczeć. Zaskoczona i udręczona, odwróciłam się; pan Daae zaczął uspokajać histeryzujące dziecko, podczas gdy ja postanowiłam zmyć makijaż. Gdy wreszcie udało mu się położyć ją do łóżka, gdzie tylko cicho chlipała, usłyszałam, że idzie w moją stronę. - Co ty chciałaś zrobić? – zapytał niemal agresywnym tonem. - Chciałam poprawić swój wygląd na tyle, żebym mogła iść do pracy – odparłam. - Chyba nie wybierasz się dziś do pracy? - Chciałam spróbować. - Nonsens – uciął, ale już bez złości. Wziął mnie za rękę i zaprowadził mnie do łóżka. – Daj. Posmaruję cię maścią, którą dał mi aptekarz. Powiedział, że to pomoże. - Czy nie miałeś sprowadzić lekarza? – zapytałam zdziwiona, że wyprawa do apteki zajęła mu tak długo. - Miałem taki zamiar – odpowiedział. – Ale nie zgodził się na wizytę domową w tej części miasta za sumę, którą mu zaoferowałem.
Christine zerwała się z kwikiem z łóżka i skuliła w kącie. Wykorzystałam to by się położyć i poddać zabiegom jej ojca tak jak zeszłej nocy. Christine nie przestawała zawodzić ze swego miejsca w kącie, jakby coś ją bolało. Trwało to tak długo, aż pan Daae pocałował wszystkie jej wyobrażone rany. Wrócił do mnie na mniej niż minutę, gdy jej jęki stały się jeszcze bardziej natrętne więc, gdy znów do niej poszedł, usiadłam i postanowiłam sama nałożyć maść. Gdy skończyłam, wstałam aby podać im zupę, którą ugotowałam, ale dowiedziałam się, że już jedli w gospodzie. Ostatecznie, musieli chyba uznać, że nic mi już nie grozi i postanowili zarobić nieco pieniędzy. Ponownie wyszli z mieszkania, tym razem biorąc ze sobą skrzypce. Nim zamknęły się za nimi drzwi, pan Daae obiecał wstąpić do mojej tawerny i poinformować Monsieur Bernarda, że jestem chora.
W ciągu następnych kilkunastu dni opuchlizna zmniejszyła się, mogłam więc zasłonić resztę sińców pudrem i wrócić do pracy. Gdy normalność zdawała się powrócić, nie chciałam więcej mówić o mojej strasznej przygodzie. Monsieur Bernard wydawał się zaniepokojony, gdy mnie zobaczył. Wziął mnie na bok i zapytał, co naprawdę się stało. Może, gdyby zrobił to wcześniej, przyznałabym mu się. Jednak do tego czasu podleczyłam się na tyle, że uznałam, że moje rany – inaczej niż u mojego anioła – były bardziej wewnętrznej natury i że fakt mojego zbrukania pozostanie zakryty, o ile sama się z nim nie zdradzę. Tak więc, mimo że wciąż musiałam patrzeć na Lowella, nie zdobyłam się na to, by opowiedzieć o jego przestępstwie. Z czasem, nie przyznawałam się do tego nawet sama przed sobą.
Z postanowieniem, że życie wróci teraz w swe zwykłe koleiny, wciąż towarzyszyłam panu Daae i Christine w ich wyprawach na rynek. Niedługo – mimo że pan Daae patrzył na mnie z wyrazem współczucia i traktował mnie bardzo uprzejmie – uświadomiłam sobie, że sprawy pomiędzy nami nie układają się tak dobrze, jak przedtem. Mogłam to zrzucić tylko na karb tego, że wiedział on o mojej hańbie, choć oczywiście nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Dopiero wiele lat później przyszło mi do głowy, że być może fakt, że wtedy zwróciłam się do niego po imieniu ukazał mu znaczenie, jakie miało dla mnie to, że trzymał mnie w ramionach. Odgadując moje uczucia uznał, że – przez wzgląd na Christine – lepiej będzie, jeśli się ode mnie oddali. Tak czy inaczej, już nigdy więcej nie nazwał mnie „Lotte”; nawet nie „Charlotte”, tylko zawsze z dodatkiem „mademoiselle”. Mijały dni i stało się dla mnie jasne, że oni zamierzają mnie opuścić. Potrzebowałam ich, ale niewiele to dla nich znaczyło; nie dość, by ich zatrzymać. Powzięłam postanowienie by, gdy ten moment nadejdzie, nie robić scen. Zmusiłam się, żeby na nich patrzeć gdy spali przytuleni do siebie – zadawałam sobie pytanie, czy naprawdę przypuszczam, że było w ich życiu miejsce dla mnie. Oni stanowili dla siebie nawzajem cały świat. Skąd wziął mi się pomysł, żeby sądzić, że starczy go i dla mnie?
|
|
|
Post by fidelio on Jul 20, 2008 21:45:55 GMT 1
Rozdział 10
Jak na złość, wiosna tego roku przyszła bardzo wcześnie. W końcu marca drzewa pokryte były pąkami, a na ziemi pozostały tylko resztki brudnego śniegu. Wystawy sklepowe kusiły wielkanocnymi towarami. Szliśmy we trójkę pewnego ranka, gdy Christine wbiła sobie do głowy pobiec przodem. Gdy dorównaliśmy jej kroku, stała przed wystawą pracowni szewskiej, niecierpliwiąc się, żeby nam coś pokazać. Za szybą znajdowały się najpiękniejsze czerwone buciki, jakie można sobie tylko wyobrazić.
Oczywiście, że chciała je mieć. Takie marzenie nie dziwiłoby u żadnej dziewczynki. Pan Daae zaczął szukać pieniędzy po kieszeniach, ale oczywiście nie znalazł potrzebnej sumy. Pokręcił zrezygnowany głową i powiedział w swoim ojczystym języku coś, co zabrzmiało jak przeprosiny. Bez wahania, Christine zwróciła się do mnie i płynną francuzczyzną zapytała: - A ty, masz tyle?
Zaskoczona, tylko patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Do tej pory nie byłam nawet pewna, czy ona mówi płynnie po francusku. Do mnie odzywała się sporadycznie. Ale moje zdumienie trwało tylko chwilę, a potem zaczęłam grzebać nerwowo w mojej torebce nawet mimo tego, że wiedziałam, że mam przy sobie tylko drobne. Musiałam więc odmówić jej prośbie, chociaż byłam z tego powodu bliska płaczu. Naprawdę pomyślałam, że mogłabym w ten sposób zaskarbić sobie jej przychylność, gdybym tylko mogła kupić dla niej te przeklęte buty. Tamtej nocy, gdy zasnęli, wyjęłam z mojej tajnej skrytki puszkę z oszczędnościami. Zasmuciłam się widząc, jak niewiele w niej pozostało, ale odliczyłam kwotę potrzebną, aby kupić dla Christine wymarzone buciki jako prezent wielkanocny. Następnego ranka ucieszyłam się, że nie zmarnowałam czasu. Pan Daae wstał wcześnie i przemierzał pokój zbierając swoje rzeczy z niecierpliwością, która mnie zaniepokoiła. Zaczęłam z nim rozmawiać; chwaliłam się, jak dobrze poszło mi wczoraj w pracy, jak wysokie dostałam napiwki, powiedziałam mu, że otrzymałam podwyżkę pensji. Wyciągnęłam z portmonetki pieniądze.
- Może teraz moglibyśmy kupić jej te pantofelki – zaproponowałam szeptem. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Przez chwilę się namyślał. - Gdy byłam małą dziewczynką – nalegałam – bardzo chciałam mieć czerwone pantofelki. Nawet nie wiesz, jak się z nich cieszyłam, jak bardzo o nie dbałam. Każda mała dziewczynka potrzebuje parę ładnych bucików. Proszę, pozwól mi je dla niej kupić. Widziałam, że nie był zachwycony tym pomysłem, ale - skoro i tak nie umiał odmówić niczego ukochanej córce - w końcu się zgodził.
- Chodź, Christine – zawołałam, może nieco zbyt wesoło – pójdziemy na spacer. Spojrzała na mnie podejrzliwie. - Mam dla ciebie niespodziankę – dodałam brzękając monetami. W jednej chwili jej buzia rozjaśniła się promiennym uśmiechem, który dotąd zarezerwowany był wyłącznie dla ojca. - Moje buciki?
Pokiwałam głową. Byłam wzruszona, gdy podbiegła do mnie i wzięła mnie za rękę z łatwością, jakby robiła to codziennie. Byłam zachwycona jej ochotą by mi towarzyszyć. Nie zniechęciło mnie nawet pełne przygany spojrzenie pana Daae gdy wychodziłyśmy przez drzwi. Poszłyśmy prosto do szewca, bez żadnych przykrych incydentów, jakbyśmy były matką i córką. Biorąc pod uwagę to, jak ja wyglądałam w dzieciństwie, naprawdę było to prawdopodobne; byłam pewna, że tak właśnie myśleli przechodnie. Myśl ta sprawiła mi ogromną przyjemność. Gdy więc szewc powiedział „pani córeczka”, nie poprawiłam go. Pantofelki pasowały jak ulał i z ochotą wydałam znaczną część moich oszczędności. Pławiłam się w blasku szczęścia. Christine też wydawała się uszczęśliwiona, tańczyła z radości przy moim boku, aż doszłyśmy do cukierni. Przykleiła nos do szyby wystawowej i wpatrywała się w ciastka. - Mogę jedno? – zapytała słodko i spojrzała na mnie swymi błękitnymi oczami. Kto mógłby odmówić takiemu aniołkowi? Moje serce rozpłynęło się już, gdy wzięła mnie za rękę. Oczywiście, że kupiłam jej ciastko i filiżankę czekolady do popicia. W obawie, że pobrudzi swoje nowe buciki, zaproponowałam, żebyśmy usiadły przy jednym ze stolików znajdujących się w cukierni. Zgodziła się chętnie, usiadła na wskazanym przeze mnie krześle i podkuliła nogi.
Usiadłam naprzeciwko i patrzyłam jak je. Nie spieszyła się, jakby miała mnóstwo czasu. Wyobrażałam sobie radość patrzenia na nią każdego dnia, do końca mojego życia. Nie rozmawiałyśmy; po jakimś czasie cisza przy stoliku stała się niezręczna. Aby przerwać milczenie, zagaiłam: - Dobrze ci się mieszka u mnie, Christine? Po dłuższej chwili namysłu zaczęłam mieć obawy, czy w ogóle zamierza mi odpowiedzieć. W końcu spojrzała mi w oczy i bardzo konkretnym tonem oznajmiła: - Chciałabym mieć swoje łóżko. Pokiwałam głową myśląc, że wiele razy sama o tym marzyłam. - Chcesz, żebym ci je kupiła? – zapytałam, już zastanawiając się skąd wziąć na to pieniądze. - Dzisiaj? – odpowiedziała pytaniem, patrząc z nadzieją. - Dzisiaj nie – powiedziałam. – Ale niedługo, bardzo niedługo. Obiecuję. Tak, jakby chodziło o coś mało ważnego, wzięła do ust kawałek ciastka i oświadczyła: - Papa mówi, że jutro wyjedziemy.
Zaskoczona, nie byłam w stanie odpowiedzieć. Siedziałam całkiem przybita, starając się nie rozpłakać. Wiedziałam, że jeśli zacznę płakać, wszystko będzie stracone. Tak więc, zbierając się na odwagę, przełknęłam ślinę. - Nie chciałabyś zostać? – zapytałam spokojnie. – Nie musiałabyś się więcej martwić, że zmarzniesz na dworze. Miałabyś zawsze dokąd wrócić. Dostałabyś własne łóżko, kiedy tylko będę w stanie je kupić. Jestem pewna, że Papa się zgodzi żebyście jeszcze nie wyjeżdżali, jeśli go o to poprosisz. Wzruszyła ramionami. - Będzie mi bardzo smutno jeśli wyjedziecie. Nie zrobiło to na niej wrażenia, ale zaczęła się wiercić na krześle. Resztka rozsądku, która mi pozostała, radziła mi zostawić sprawy swojemu biegowi. Byłam jednak zrozpaczona na myśl, że pan Daae już powziął decyzję. Christine była moją ostatnią szansą; musiałam ją jakoś przekonać, żeby wpłynęła na ojca, albo nazajutrz oboje znikną z mojego życia. Nie miałam siły stawić czoła samotności. - Christine – zaczęłam błagalnie, odrzucając dumę – poproś Papę, żebyście zostali. Proszę cię. Przez te miesiące pokochałam cię jak własną córkę. Jej spojrzenie było w stanie sprowadzić z powrotem zimę. - Nie jestem twoją córką. - Nie jesteś – potwierdziłam z rosnącym bólem. – Ale kocham cię tak, jakbyś nią była. Chcę się tobą opiekować, Christine. Chcę patrzeć jak dorastasz. Pragnę zastąpić ci matkę. - Nie! – krzyknęła tak głośno, by wszyscy na nas spojrzeli. – Nie jesteś moją Maman!
Z wyrazem zdenerwowania na buzi, zerwała się z krzesła i wybiegła z cukierni. Pobiegłam za nią, wołając jej imię. Nawet nie zwolniła. Pędziłam z całych sił, zdziwiona, że tak małe dziecko tak szybko biegnie. Wreszcie ją złapałam, to nie ulegało wątpliwości. - Christine, proszę cię – zaczęłam, starając się okiełznać jej dzikie kopanie. - Puszczaj! - Zaraz cię puszczę – obiecałam tuląc ją w ramionach. – Ale przyrzeknij mi, że nie będziesz już uciekać. Zamiast odpowiedzi, ugryzła mnie. Jej niespodziewany atak sprawił, że rozluźniłam uścisk. Wykorzystała moment zaskoczenia, żeby odskoczyć ode mnie. Byłyśmy tak blisko domu, że drugi raz nie udało mi się jej dogonić. Już była przy drzwiach, na cały głos wołając swojego Papę. Drzwi otwarły się niemal natychmiast i ojciec chwycił ją w ramiona, zaszczycając mnie tylko jednym nieprzyjaznym spojrzeniem, po czym odwrócił się i wniósł ją do środka.
Niezdolna stawić mu czoła stałam na zewnątrz, z czołem opartym o ścianę. Wstrząsał mną szloch, a po twarzy ciekły gorące łzy. Dlaczego wszystko popsułam? Naprawdę nie chciałam zrobić nic złego. Było mi ich szkoda, dwojga rozbitków odrzuconych przez ludzi. Litowałam się nad nimi podobnie, jak litowałam się nad sobą samą. Troszczyłam się o nich tak, jak marzyłam, by ktoś zatroszczył się o mnie. Pokochałam ich…
Powoli zaświtało w mojej głowie zrozumienie. Oni byli bezbronni, zdani na moją łaskę. Wykorzystałam sytuację, w której się znaleźli, aby spełnić swoje własne pragnienia. Nie prosili przecież o moją miłość, nigdy jej nie chcieli. Ale dopóki pogoda nie poprawiła się na tyle, by mogli odejść, byli zmuszeni znosić moje żałosne, nieproszone awanse.
Z wewnątrz dobiegały mnie odgłosy płaczu Christine, równie rozpaczliwego jak mój własny. Słyszałam nawet uspokajający głos pana Daae, jak zwykle mówiącego do niej w niezrozumiałym dla mnie języku. Jednak po kilku miesiącach mogłam się domyślić znaczenia niektórych słów. Zrozumiałam, jak Christine powiedziała: „Ona nie jest moją Maman” i jak pan Daae potwierdził: „Nie, kochanie, ona nie jest twoją Maman”. To przeklęte zrozumienie dopełniło czary mojego wykluczenia.
Po długim czasie wyszedł sam i zamknął drzwi, choć nie przekręcił w nich klucza. - Co się stało? – zapytał mnie. W jego głosie był spokój, ale nie było w nim ciepła. Zabrało mi chwilę by opanować się na tyle, bym mogła choć na niego spojrzeć. - Nie chciałam jej zdenerwować – powiedziałam w końcu. - Jestem pewien, że nie chciałaś – odparł. – Ale to nic nie zmienia. Co tak naprawdę jej powiedziałaś? Spojrzałam na swoje dłonie i zauważyłam, że ślad po ugryzieniu był bardzo widoczny. On też to zobaczył. - Powiedziałam jej, że ją pokochałam – przyznałam żałośnie, po czym zbierając się na odwagę, dodałam: - i że chciałabym zastąpić jej matkę. - Nie uważasz, że trzeba było najpierw przedyskutować to ze mną? – zapytał tonem pełnym dystansu. Wydało mi się niemożliwością, że ten mężczyzna trzymał mnie kiedyś w ramionach. - Nie chciałam tego powiedzieć – zaczęłam się tłumaczyć. – Christine powiedziała mi, że zamierzcie jutro wyjechać, straciłam zimną krew. Nie wiedziałam, że macie takie plany. Monsieur Daae, proszę…
Nie odpowiedział, ale zrozumiałam, że to ja powiedziałam zbyt wiele. Pozostały mi tylko łzy. Stał przez dłuższą chwilę, patrząc obojętnie na moją rozpacz. Przecież to niemożliwe, myślałam, żeby nienawidził mnie po tym wszystkim, co dla nich zrobiłam. Przecież nie mógł pozostać całkiem niewzruszony widokiem cierpienia kogoś, kto nie okazał mu nic prócz dobroci. Pragnęłam żeby chwycił mnie w ramiona, żeby dał mi znak wybaczenia. Wystarczyłby zwykły dotyk, jego ręka na moim ramieniu. W końcu odwrócił się i wszedł do środka, aby za chwilę wyjść ze swoimi skrzypcami i Christine. Nawet na mnie nie spojrzał, ale ona skierowała w moją stroną swe wielkie, poważne oczy. Świadoma jej wzroku, otarłam twarz i starałam się zmusić do uśmiechu. W odpowiedzi, wystawiła język.
Gdy zniknęli za rogiem, wróciłam do mieszkania, położyłam się do łóżka i płakałam tak długo, aż zasnęłam. Obudziłam się otępiała. Było już po południu, a ja pomyślałam, że spóźnię się do pracy. Było mi łatwiej poddać się ciężarowi cierpienia i po prostu dalej leżeć, niż robić cokolwiek innego. Mijał czas, a ja pozwoliłam swoim myślom płynąć swobodnie. Przyszło mi do głowy, że o tej porze nie powinnam być w domu sama, że pan Daae i Christine powinni już wrócić. Wstałam z łóżka i zmusiłam się, by umyć twarz zimną wodą. Postanowiłam mimo wszystko pójść do tawerny.
Praca okazała się tym, czego było mi najbardziej potrzeba. Drobne problemy i opędzanie się przed Lowellem pochłonęły moją uwagę. Moja zmiana skończyła się zbyt szybko i musiałam stawić czoła ziejącej otchłani samotności. Nie chciałam wracać do domu; wiedziałam, co mnie tam czeka – zimny, ciemny pokój, w którym pozostały wyłącznie moje rzeczy. Rzeczywistość i tak mnie przerosła. Pustka, która mnie powitała była dokładnie taka, jak ją sobie wyobraziłam; poczułam się, jakbym to już kiedyś widziała. Zaskoczyło mnie tylko jedno. W głębi serca miałam nadzieję, że znajdę jakiś list albo choć karteczkę. Nic takiego nie było. Zastanawiałam się, co mam z sobą począć. Przychodziły mi do głowy różne scenariusze wydarzeń – od użalania się nad sobą do autodestrukcji. Wreszcie – na widok pomarańczowo-czarnych motyli, które zostały na ścianie – opanowała mnie furia.
Spłynęła na mnie jak zatruta, czerwona chmura, wykrzywiając moją twarz i powodując drżenie rąk. Sięgnęłam ponownie do puszki z oszczędnościami, by znaleźć resztkę pieniędzy. Większość wydałam na ciepłe płaszcze, zapas węgla, jedzenie na kilka miesięcy, czekoladki, farby i pewne czerwone pantofelki. Siedem lat oszczędności poszło na marne. W odruchu złości, cisnęłam puszką o ścianę wykrzykując przekleństwa, które dotąd nie wydobyły się nigdy z moich ust. Monety rozsypały się z brzękiem. Dalej rzuciłam pogrzebaczem, potem garnkiem, a następnie wszystkim co wpadło mi w ręce, wrzeszcząc najbardziej plugawe słowa głosem, którego nie umiałam nawet rozpoznać jako mój własny. Wkrótce dołączyli się sąsiedzi, krzycząc i tłukąc w ściany. Moje mieszkanko nie było w stanie pomieścić ogromu mojej furii, wybiegłam więc prosto w ciemność.
Biegłam tak aż do rana, do tego czasu przebyłam niemal połowę drogi do Paryża. Nie czułam zmęczenia, czułam w sobie więcej życia niż przez ostatnie lata. Moje serce biło ze wznowioną siłą. Pasja wypaliła resztki mojego sumienia i dobrego wychowania. Jak motyl monarcha, odrodziłam się w ogniu, który mnie spalił. Byłam lepsza, silniejsza, a przede wszystkim – wolna. Na pustej drodze przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie pozwolę się skrzywdzić.
Rozdział 11
Przybyłam do Paryża z siłą klęski żywiołowej. Bez dachu nad głową, pieniędzy i pracy – śpiewałam z całej duszy, tańczyłam z zapamiętaniem i grzałam pościel każdego, kto chciał mi zapłacić. Grzechy, które popełniałam, nie robiły już na mnie wrażenia. I tak byłam odrażająca – co za różnica. W rezultacie, nigdy nie spędziłam nocy na ulicy, nigdy nie byłam głodna, a po dwóch tygodniach znalazłam zatrudnienie jako śpiewaczka, tancerka i kelnerka w barze pod nazwą Le Chien Blanc. To tam poznałam słynnego Maestro Pediciniego, profesora muzyki w Konserwatorium. Sam poprosił, by mnie mu przedstawiono. Chwalił mój „znakomity instrument” i – korzystając ze sposobności – nie omieszkał zajrzeć za mój gorset. Ale dla świata był przecież szanowanym obywatelem i jego prywatne grzeszki nie miały znaczenia.
Skorzystałam z okazji, dając mu przedsmak moich możliwości w zamian za najprawdziwsze lekcje śpiewu, które odbywały się w sali prób Konserwatorium, tak jakbym była jego prywatną uczennicą. Nie trwało długo, zanim nasz układ nabrał cech stałej umowy. Gruby, spocony i dręczony przez podagrę, mój Maestro tak się obawiał, że się znudzę, że jestem pewna, że dołożył wszelkich starań, by służyć mi profesjonalną pomocą. W końcu jego pochlebna opinia doprowadziła do tego, że przyznano mi stypendium. Dzięki temu mogłam się kształcić w dziedzinie śpiewu, teorii muzyki, historii muzyki, gry na pianinie, języka niemieckiego i włoskiego.
Po czterech latach ukończyłam studia, a Maestro Pedicini zaproponował, by uczcić to wspólną wyprawą na wakacje do jego rodzinnego Mediolanu. Niezbyt mnie pociągała perspektywa spędzenia następnych trzech miesięcy w jego sflaczałych uściskach, ale przekonał mnie obietnicą, że załatwił mi przesłuchanie do La Scali. Niemal po chwili, piłam espresso, jadłam pollo alla caciatora i uczyłam się partii z oper Verdiego.
Przesłuchanie nie różniło się zbytnio od tego, które miałam w Konserwatorium; z tym, że teraz było nawet mniej specjalistów, by ocenić moje umiejętności. Moja początkowa trema wyparowała i zaśpiewałam ze swoją zwykłą pewnością i mocą. Nie obawiałam się popisać moją wyjątkowo szeroką skalą – obejmującą ponad dwie oktawy – panowaniem nad głosem i perfekcyjnym tremolo. Pozwoliłam, by mój głos rozbrzmiewał w budynku, a potem ucichł w piękne pianissimo, którego zazdrościły mi wszystkie sopranistki na studiach. Niemal żałowałam, że przesłuchanie dobiega końca, ale pamiętałam o głębokim ukłonie, który przećwiczyłam przed lustrem. Nie zdając sobie sprawy z roli zakulisowych gierek, z niemałą irytacją dowiedziałam się, że postanowiono zatrudnić mnie jako chórzystkę. Zażądałam, by Maestro niezwłocznie zabrał mnie do swojego wiejskiego domku i nauczył wszystkiego, czego mi brakowało – tak, że w końcu pożałował naszej wycieczki do Mediolanu. Z dziką determinacją pracowałam przez całe lato, lekceważąc zmęczenie. Nawet mój nauczyciel błagał mnie, żebym zwolniła tempa. Jego słabe protesty pobudzały tylko moje zdecydowanie. Spodziewałam się, że ucieszy go fakt, że nadszedł sierpień i czas wracać do Paryża, więc muszę przyznać, że byłam zaskoczona, kiedy poprosił mnie, bym mu towarzyszyła.
- Dlaczego? – zapytałam. – Czy nie miałam zostać tu przez kilka lat, aby zdobyć doświadczenie? - Nie potrzebujesz doświadczenia – rzekł z przekonaniem. – Jesteś gotowa. Nie ma drugiej śpiewaczki, która ci dorówna. Powiedział to z miną pokornego psa. Chyba to właśnie mnie do niego zraziło. Wiem, że poniżyłby się nawet do tego, by zapewniać mnie o swojej wiecznej miłości i wychwalać moją piękność, bylebym z nim wróciła. Nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, czy może naprawdę mnie kochał – choć rozmyślałam nad tym później. Kto miałby kochać tak ohydną istotę jak ja? Przecież nawet nie mój tłusty i spocony Maestro. Pomyślałam, że był ze mną, ponieważ inne prostytutki nie chciały go obsługiwać, albo nie był z nich zadowolony. Mój obraz siebie – który, jak sądziłam, podzielał – przyprawiał mnie o mdłości. Odpowiedziałam więc: - Skoro mój śpiew jest taki piękny, dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? Dlaczego nie wcześniej? Wtedy miałoby to dla mnie znaczenie. - To przez twoje niezwykłe postępy – wyjaśnił. – W czerwcu umiałaś połowę tego, co teraz. Jestem pewien, że dostaniesz w Paryżu główną partię. Marnowałabyś się w chórze.
Jego propozycja brzmiała kusząco, ale błagalny wyraz jego twarzy pozostawiał wątpliwości. Gdy chciałam spojrzeć mu w oczy, spuścił wzrok. - Doświadczenie jest zawsze cenne – powiedziałam. – Moja pozycja w La Scali jest zapewniona. Byłoby głupotą odrzucić ją w pogoni za mrzonkami. Wolę zostać, Maestro.
Jego mina była żałośnie tragiczna. Jego usta wygięły się w podkówkę w parodii rozpaczy. Przez chwilę sądziłam, że się rozpłacze. Prawie się roześmiałam widząc ten sztuczny żal. W jednej chwili udało mu się jednak mnie zaskoczyć. Wyciągnął w moją stronę rękę, ale nie, jak sądziłam, po to, by mnie złapać. Delikatnie pogłaskał mnie po policzku. - Do wiedzenia, moja mała Charlotte – szepnął. – Życzę ci wszystkiego najlepszego. Moje ręce podniosły się obronnym gestem, gdy zobaczyłam, że się do mnie zbliża. Ale on tylko chciał się pożegnać. Opuściłam ręce i teraz ja pogładziłam go po twarzy. - Też panu życzę wszystkiego dobrego – powiedziałam. Po tygodniu miałam nowego nauczyciela. Po pół roku dowiedziałam się o ciąży naczelnej diwy, a po ośmiu miesiącach zajęłam jej miejsce. Zamieniłam imię „Charlotte” – trudne do wymówienia dla Włochów – na „Carlotta”. Następnego lata, odwiedzający Mediolan Maestro Pedicini zobaczył, że jego mała Charlotte przestała istnieć - na jej miejscu pojawiła się dumna i bezlitosna istota, ostateczny produkt lat wyrzeczeń, ciężkiej pracy i obcowania z obojętnością i pogardą; używająca swoich wdzięków jako środka do celu. Pierwsza diwa La Scali – La Carlotta.
|
|
|
Post by fidelio on Jul 22, 2008 15:23:22 GMT 1
Rozdział 12 Intuicja mnie nie zawiodła. Miałam przeczucie, żeby wyjechać z Francji, więc ominęła mnie wojna francusko-pruska, a także Paryż pod rządami Komuny. Poza tym, wielu znawców uważało La Scalę za najlepszy teatr operowy świata – gdzie mogłabym zdobyć lepsze doświadczenie? W ciągu pierwszych lat mojej kariery nie myślałam więc o tym, by śpiewać gdzie indziej. Nawet odnowiona Akademia Narodowa w Paryżu byłaby krokiem wstecz. Tak myślałam na początku. Gdy dobiegł końca mój czwarty sezon, byłam spragniona odmiany. Kochałam włoskie opery, ale kusiły mnie też dzieła kompozytorów niemieckich, a nie stawiano ich zbyt często w La Scali. Dlatego też, w piątym sezonie, koncertowałam dużo w różnych teatrach w Europie. Signor Bonifacio, dyrektor La Scali, zgadzał się na to, o ile spełniałam pewne warunki; powiedział mi nawet, że moja międzynarodowa kariera będzie dobrą reklamą dla mediolańskiej Opery. Doskonale pamiętam wieczór, gdy zaprosił mnie na prywatną kolację, której ostatnie danie - jak sądziłam - zaserwowane będzie w łóżku, raczej niż przy stole. Pomyliłam się. Pan Bonifacio miał w głowie tylko interesy, z ołówkiem w ręku rozrysowywał – jak to nazwał – mój publiczny wizerunek. Ponieważ posługiwałam się włoskim imieniem chciał, bym za granicą uchodziła za Włoszkę. - Dlaczego nie mogę być po prostu sobą? – zapytałam. - Należysz do nas, do La Scali, do Italii – odrzekł z emfazą. – Pomyśl o tym, jak bardzo Włosi cię kochają; ile zawdzięczasz temu krajowi. Czy Francuzi zainteresowali się chociaż, co się stanie z ich małą Charlotte, kiedy była sama na świecie? Dlaczego teraz ma spłynąć na nich twoja chwała? - To nonsens – stwierdziłam. – Zmieniłam imię, bo Włosi nie byli w stanie nawet poprawnie go wymówić. Nie przypuszczałam, że wpadnie pan na tak niedorzeczny pomysł, Signor. Jak pan sobie wyobraża mnie, z moim francuskim akcentem, robiącą błędy językowe i udającą Włoszkę? Wie pan równie dobrze jak ja, że zaraz odkryto by moje oszustwo. W jakim świetle by to nas postawiło? – Byłam zła, więc specjalnie mówiłam z cudzoziemskim akcentem. Liczyłam na żywszą reakcję niż powolne kiwanie głową. - Tak, masz rację – zgodził się ze mną. – Wobec tego zrobimy z ciebie Hiszpankę. - Słucham? - No tak – kontynuował. – Nadasz się na Hiszpankę. Powiemy, że pochodzisz z Barcelony, ale przyjechałaś w dzieciństwie do Mediolanu uczyć się muzyki. To wyjaśni twoje błędy językowe. Teraz powinnaś tylko ufarbować włosy na czarno, nauczyć się wymawiać dźwięczne R i wtrącać co jakiś czas parę hiszpańskich słówek. - Nie zgadzam się – odparłam. - Chcesz mieć tournee po Europie? – zapytał rzeczowo, patrząc na mnie jak drapieżne zwierzę na swoją ofiarę. - Ale… - zaczęłam, spoglądając do góry, jakbym liczyła na boską interwencję. – Jeśli powiemy, że jestem Hiszpanką, moja chwała spłynie na Hiszpanię. - Phi. – Machnął lekceważąco ręką. – W Hiszpanii nie ma opery. - Ale ja nie mówię po hiszpańsku. Jeśli spotkam w podróży kogoś, kto stamtąd pochodzi… - Od czasu pokonania Armady, Hiszpanie nie plączą się po Europie – zbył mnie. El Moco i El Piojo pochodzili z Hiszpanii, ale zapewne on uznałby ich raczej za Cyganów. - Masz prosty wybór – dodał. – Będziesz albo Francuzką w Italii, albo Hiszpanką na tournee. Ale niech mnie diabli, jeśli pozwolę Francuzom przyznawać się do ciebie. To my cię stworzyliśmy, tutaj w La Scali; wzięliśmy nikomu nieznaną małą żabkę i zmieniliśmy ją w królową sceny operowej. Wymierzyłam mu siarczysty policzek i wyszłam z restauracji, ale i tak oboje wiedzieliśmy, jak to się skończy. Bez zaskoczenia odebrałam nazajutrz przesyłkę od niego, zawierającą flakonik czarnej farby do włosów, przewodnik po Barcelonie i listę hiszpańskich słówek z notatką, że mam się ich nauczyć na pamięć. To była jakaś żałosna farsa, ale jeśli rezygnacja z mojej dawnej tożsamości była konieczną ceną za szansę międzynarodowej kariery, z niechęcią na to przystałam. Niedługo później opanowałam już to hiszpańskie R gdy mówiłam po francusku i niemiecku. Nauczyłam się mówić „ Dios Mio” zamiast „mój Boże” i „gracias” zamiast „dziękuję”; wtrącałam też wiele innych idiotycznych słówek, których żaden Hiszpan nie miałby zapewne potrzeby nadużywać, gdy mówi w obcym języku. Muszę jednak przyznać, że nowy kolor włosów – ostatecznie brązowy, a nie czarny – bardzo mi się spodobał. Był tak inny niż mój naturalny, niepozorny ciemno-mysi blond. Prawie rekompensował mój smutek, że – gdy patrzyłam w lustro – nie dostrzegałam w nim już ani śladu małej Lotte, którą pokochał Erik. Nie przyznawałam się do tego, że czuję żal; zresztą oduczyłam się go odczuwać. Mój anioł wciąż odwiedzał mnie we śnie, choć ukazywał mi się nie tak często. Czasami wyobrażałam sobie, że gdy kłaniam się po występie, on patrzy na mnie z ukrycia. Nieraz śniło mi się, że siedzę nocą w ogrodzie na marmurowej ławeczce, a on staje za moimi plecami. Kiedy jednak czułam się naprawdę samotna, wzywałam go, idąc w marzeniach ulicami jakiegoś opuszczonego miasta. Jeśli krzyczałam dość głośno, jeśli płakałam dość rozdzierająco, on wychodził z cienia i brał mnie za rękę. Wtedy zaczynaliśmy rozmawiać tak, jak zawsze – jak mistrz i uczennica, mężczyzna i dziewczynka. Zawsze budziłam się zanim zdążyłam powiedzieć mu to wszystko, co chciałam. „Zostań ze mną”, prosiłam. „Albo pozwól mi zostać z tobą na zawsze we śnie.”Patrzyłam w jego oczy, aby zobaczyć w nich miłość, całowałam go – i zawsze się budziłam. Jednego byłam pewna – on był moim oparciem w najgorszych chwilach. I zawsze, kiedy go potrzebowałam, przychodził mi na pomoc. Pocieszał mnie; był przy mnie. W moich snach zawsze byłam małą Lotte, a Erik był moim aniołem. Nie miało więc znaczenia, że moje ciało się zmienia. Carlotta miała zresztą bardzo ponętne ciało. Tak mówili panowie w całej Europie, przysyłali mi kosztowne prezenty i listy pełne tak słodkich pochlebstw, że bolały mnie po nich zęby, jak po czekoladkach. W ciągu następnych dwóch lat, objechałam wszystkie ważniejsze teatry operowe Europy, od Prinzregententheater w Monachiun do Opery Królewskiej Covent Garden. W Wiedniu śpiewałam pod batutą wielkiego Hansa Richtera. Dowiedziałam się, że mój głos posiadał siłę i blask odpowiedni, by zachwycać w partiach wagnerowskich, ale również sprawność i skalę doskonałą do Mozarta. Kiedyś dojechałam nawet do Opery Królewskiej w Sztokholmie, gdzie ze zdumieniem odkryłam, że język szwedzki nie brzmi dla mnie całkiem obco. Zorganizowałam sobie wycieczkę do Uppsali i dalej, do oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów na północ miasteczka Skoteloff, które okazało się zabitą deskami dziurą. Chodząc po polach zastanawiałam się, które z nich należało kiedyś do Samuela Daae. Opera w Monte Carlo wzbudziła we mnie nostalgię swymi bogatymi dekoracjami, kariatydami i maskami, które przywodziły mi na myśl nową Operę Paryską – ostatnio widziałam ją gdy była jeszcze w budowie. Nie zdziwiła mnie więc informacja, że oba teatry zaprojektował ten sam architekt, słynny – czy też osławiony – Charles Garnier. Tam po raz pierwszy zaśpiewałam w Romeo i Julii Gounoda, w moim ojczystym języku. Już po trzech tygodniach otrzymałam zaproszenie, aby wystąpić w Fauście tego samego kompozytora, który wystawiano w Paryżu. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, nowa Opera nie była jeszcze w pełni ukończona, a przedstawienia odbywały się w innej sali przy ulicy Le Peletier. Przyjęto mnie jednak bardzo serdecznie; poczułam się jakbym wracała do domu. To była taka przyjemność, móc znowu śpiewać po francusku, a potem wyjść na miasto i kupić sobie ciastko w cukierni nie siląc się na obce słówka. To było niezwykłe, że teraz wszyscy traktowali mnie z szacunkiem, choć dawniej patrzono na mnie z góry. Gdy mój kontrakt w La Scali dobiegł końca, postanowiłam przyjąć propozycję angażu ze strony dyrekcji nowej Opery Paryskiej. Zaproszono mnie, bym zaśpiewała podczas oficjalnej inauguracji, piątego stycznia 1875, a potem zostałam jako naczelna diwa teatru. Gdy wróciłam do Paryża – co było znacznie bardziej skomplikowaną operacją, niż mój wyjazd przed laty – za zaoszczędzone przez sześć lat pieniądze kupiłam mały dom przy Rue du Faubourg-Saint-Honore. Czułam się tam jak ryba w wodzie. Byłam uznaną gwiazdą, pełną werwy organizatorką wystawnych przyjęć i intymnych kolacji, które zapewniły mi cenne kontakty towarzyskie. Otworzyłam też dyskretny interes, wykupując długi zachowujących anonimowość arystokratów w zamian za akty własności nieruchomości albo prawa do ziemi. Pomagały mi przyjaźnie z wieloma dżentelmenami. Hrabia Philippe de Chagny podarował mi powóz. To był dobry człowiek, choć o nieco chłodnym usposobieniu; przedstawiał mnie w towarzystwie, gdzie czasami – po wielu kieliszkach wina – popisywałam się tym, że umiem tłuc szklanki samym głosem. Gdy dowiedział się, że lubię czekoladki, zasypywał mnie bombonierkami, tak więc w ciągu następnych sześciu lat znacznie przybrałam na wadze. Musiałam wymienić garderobę oraz wyrwać cztery zepsute zęby. Do tego czasu, oczywiście, hrabia Philippe zdążył już zwrócić uwagę na wiotką primabalerinę, La Sorelli. Mimo to, dalej czasem przysyłał mi bombonierki i odwiedzał mnie gdy La Sorelli miała złe humory. Przy ludziach zawsze witaliśmy się z hrabią w sposób pełen wyszukanej kurtuazji, a jego powóz był dla mnie bardzo użyteczny. Ktoś mógłby uznać, że ta odmiana losu, zwłaszcza po latach życia na granicy nędzy, da mi szczęście. Muszę przyznać, że stabilizacja finansowa sprawiła mi satysfakcję. Mimo wszystko myślę, że prawdziwe szczęście rzadko bywa udziałem primadonny. Zbyt wiele jest w tym zawodzie rywalizacji i złośliwości, plotek, obmowy, znaczących spojrzeń; zbyt wiele nieżyczliwych, zazdrosnych ludzi wśród mniej znanych solistów, chórzystów, techników – wszystkich tych, którzy zacierając ręce tylko czekają na twoje potknięcie. Nie byłam jednak bezbronna. W końcu byłam La Carlottą – największą śpiewaczką Europy, o niespotykanej skali i wszechstronności głosu. Przez lata wyrobiłam sobie złośliwe poczucie humoru i cięty język, którego nie wahałam się używać. Poza tym, w ciągu trwania mej kariery, z łatwością radziłam sobie z najbardziej karkołomnymi partiami, o których młodsze, spragnione sukcesu koleżanki mogły tylko pomarzyć. To wszystko sprawiło, że z biegiem czasu atmosfera w zespole Opery Paryskiej stawała się coraz bardziej napięta; czasami wydawało mi się, że w tym teatrze nawet ściany i powietrze spiskują przeciwko mnie. No i – oczywiście – był też duch. W wielu teatrach krążyły plotki o duchach; ponoć w korytarzach La Scali przed świtem ukazywała się postać pięknej, ciemnowłosej damy w białej sukni. Królewska Opera w Sztokholmie też miała swojego ducha – technika, który w zeszłym stuleciu zabił się spadając z pomostu nad dekoracjami. Podobno częstował grogiem nowych pracowników, a potem znikał ze złośliwym chichotem, gdy nieszczęśnik podnosił do ust pusty kielich. Byłam trochę przesądna, ale nigdy nie udało mi się na własne oczy spotkać tych duchów. W końcu doszłam do wniosku, że były one wymysłem bajarzy, którzy – jak mój dawny znajomy El Moco – używali ich, by straszyć naiwne dzieci. Niespotykany tupet ducha Opery Paryskiej – przezwanego przez pracowników Upiorem Opery – utrudniał mi to sceptyczne podejście. Od samego początku zdarzały się chwile, gdy temperatura w mojej garderobie spadała bez wyraźnego powodu sprawiając, że jeżyły mi się włosy na szyi. Znikały guziki, klamerki i paski od kostiumów – zawsze wtedy, gdy były najbardziej potrzebne. Początkowo podejrzewałam o to zazdrosne konkurentki. Ale nawet gdy byłam sama, zdarzało się, że dobiegał mnie powiew stęchłego powietrza a rzeczy, które dopiero co położyłam na toaletce przemieszczały się, gdy tylko odwróciłam wzrok. Znajdowałam je potem w szufladach, owinięte w chusteczki, po dłuższym poszukiwaniu. Pamiętam, że kiedyś było to tak uciążliwe i działo się tak szybko – nieomal na moich oczach – że poprosiłam dyrektora o natychmiastową zmianę garderoby. Przedstawienie rozpoczęło się wtedy z czterdziestopięciominutowym opóźnieniem. Mimo wszystko nie wydawało mi się, żeby duch upatrzył mnie sobie na szczególną ofiarę. Jego żarty były męczące, ale niegroźne. Nie zawsze jednak tak było. Dobrym przykładem może tu być wypadek, który – jak relacjonowała Jammes, jedna z baletowych petits rats, których wszędzie było pełno – polegał na tym, że duch w jakiś sposób wpłynął na pana Gabriela, chórmistrza, i zmusił go do dziwnych zachowań. Najpierw zaczął on obijać się o ściany w gabinecie dyrektorskim, potem przytrzasnął sobie palce klapą od fortepianu, a wreszcie rzucił się ze schodów. Jeszcze później, znaleziono ciało Josepha Bouqueta, jednego z techników, powieszone w piwnicy. Władze uznały to za „oczywiste samobójstwo”, mimo że nikt w teatrze w to nie wierzył. La Sorelli zaopatrzyła się ostatecznie w przynoszącą szczęście podkowę, którą kazała położyć na portierni aby każdy, kto wchodził do budynku mógł jej dotknąć. Wszyscy się z niej za to nabijali bez litości, ale i tak dotykali tej podkowy. Rozdział 13 Pewnego dnia - mniej więcej na pół roku przed tym, jak odeszłam ze sceny –przyszła moja kolej, aby zobaczyć ducha. Był on doskonale widoczny dla wszystkich wokoło, jednak tylko ja rozpoznałam w nim istotę, która sprowadzi na nas chaos i zniszczenie. Podczas próby, zobaczyłam stojącą w bocznej kulisie postać. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat, jasne dziecinne włosy i była duchem z mojej przeszłości, który teraz stał się kobietą. Na jej widok poczułam skurcz w żołądku. Chyba jednak mam skłonności do autodestrukcji – pomyślałam, że w zaistniałej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak tylko przedstawić się z miną pełną arystokratycznej wyższości na tyle, na ile zdołam ją udać. Dziewczyna zarumieniła się – co sprawiło, że wszyscy wzięli ją zapewne za moją onieśmieloną wielbicielkę – i zaniemówiła. - Jak masz na imię, mi hija? – zapytałam z fałszywą słodyczą w głosie. - Christine – wydukała w końcu, po czym dodała pospiesznie: - Och, señora, to zaszczyt spotkać panią osobiście. - Nic takiego, nic takiego – zaprzeczyłam z przesadną emfazą. – To mnie spotyka zaszczyt. Przecież ty jesteś tą słynną Christine Daae, czyż nie? Dzieckiem przeznaczonym, by zostać największą sopranistką, jaką widział świat. - Rzeczywiście, nazywam się Christine Daae – przyznała z podejrzliwym wyrazem zmrużonych oczu, który nie zmienił się ani odrobinę w ciągu niemal szesnastu lat. - Wiedziałam, że to ty – kontynuowałam udając życzliwość. – Carlotta nigdy nie zapomina twarzy. Ani dawnych krzywd. Powiedz mi, cariña, jak miewa się twój Papa? Przez jej twarz przemknął wyraz bólu. - Pani go znała? - Czy go znałam? – powtórzyłam powoli, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Może to za wiele powiedziane. Powiedzmy, że był taki czas, gdy byłam jego przyjaciółką. I sądziłam, że on też jest moim przyjacielem. Znów to podejrzliwe spojrzenie. - No cóż, umarł. Poczułam, jakby uderzono mnie obuchem w brzuch; nie wiedziałam, czy to był efekt żalu, czy ulgi. I tak byłam w stanie zauważyć wyraz bezbronności w jej oczach. - Jaka szkoda – odparłam tonem wyniosłej obojętności i z satysfakcją zobaczyłam, że odwróciła się, aby ukryć łzy. Pewnie większość ludzi uznałaby za okrucieństwo mścić się na młodej kobiecie za coś, co zrobiła będąc małym dzieckiem, ale – niech mi Bóg wybaczy – taki właśnie miałam zamiar. Znienawidziłam tę dziewczynę od pierwszego wejrzenia, z niemal nieludzką intensywnością. Odebrała mi wszystko, co było dla mnie ważne i odrzuciła mnie jak śmierdzący odpadek. W obawie, że zrobię coś, czego mogłabym później żałować, zostawiłam ją i zajęłam się próbą. Czułam się jak stara czarownica; przysięgłam sobie, że dopóki będzie w moim królestwie, zamienię jej życie w piekło. W ciągu następnych tygodni miałam okazję słyszeć, w maleńkich rólkach, osławioną doskonałość głosu panny Daae. Ucieszyłam się, że wysiłki jej ojca – mimo wszystkich jego przechwałek - przyniosły tak mizerne owoce. Jej głos miał zbyt duże vibrato, co nasuwało skojarzenia z beczeniem kozy; nie byłam zresztą odosobniona w swojej opinii. Zrobiło mi się ciepło na sercu gdy podsłuchałam, jak Meg Giry – kolejna z petits rats – porównuje głos tego aniołeczka do zardzewiałych zawiasów. Nikt nie rozumiał, jak z takim śpiewam w ogóle przyjęto ją do naszego zespołu – i to na solistkę, a nie do chóru. Sprawa była na tyle podejrzana, że wszyscy prześcigali się w domysłach i plotkach. Wreszcie wyszło na jaw, że jeden z zamożnych patronów Opery – tenże sam hrabia de Chagny – użył swoich wpływów, by przyjęto ją do pracy. Więc jednak nasza mała księżniczka też nie była taka kryształowa – jakże chciałabym, żeby duch Samuela Daae mógł to zobaczyć. Zaskoczyło mnie jednak, że nigdy nie widywałam Mademoiselle Daae w towarzystwie hrabiego. Przynajmniej z pozoru, wciąż interesował się La Sorelli – choć oczywiście nie dało się wykluczyć sekretnego romansu. Nie traciłam jednak czasu na plotki, pozostawiając tę rozrywkę tym, którzy gustowali w takich rzeczach. Ja musiałam zadbać o moją karierę i reputację. Moja nemezis sprzed lat, łasząca się do mojego dawnego protektora, nie była w stanie sprawić mi przykrości – oboje i tak należeli do mojej przeszłości. Pewnego dnia, dotarła do mnie niepotwierdzona wiadomość, że w nowej inscenizacji Fausta, w której śpiewałam Małgorzatę, zamierzano obsadzić pannę Daae w partii Siebela. Oburzona, ruszyłam prosto do gabinetu dyrektorów. Gdy tylko przekroczyłam próg biura, obaj zaczęli giąć się w ukłonach, zdjęli ze mnie okrycie, podsunęli mi fotel i podali filiżankę herbaty. Przypominali dwóch niegrzecznych chłopców, którzy za wszelką cenę chcą uniknąć zasłużonej kary. - Czy to prawda, że Christine Daae dostała partię Siebela? – zapytałam bez zbędnych wstępów. Zanim odpowiedzieli, popatrzyli po sobie spłoszonym wzrokiem. - Nie ogłoszono jeszcze obsady Fausta – powiedział Monsieur Poligny. – Dlaczego przypuszcza pani, że panna Daae otrzyma którąś z ról? - Więc pan zaprzecza? – nie ustąpiłam. Zaczął coś mamrotać, nie mam pojęcia co. Przerwałam mu i mówiłam dalej. - Wie pan, równie dobrze jak ja, że ta dziewczyna nie ma głosu do tej partii. Por Dios, ona w ogóle nie ma dolnego rejestru, a wysokie dźwięki śpiewa nieczysto. Co chcecie osiągnąć, obsadzając ją w jednym przedstawieniu ze mną? - Ona ma wielki talent – powiedział Monsieur Debienne, który nie potrafiłby rozróżnić arii od recytatywu. Poligny uciszył go gestem. - Señora, musi pani spojrzeć na tę sprawę z szerszej perspektywy. Głos to nie wszystko. Ja, oczywiście, cenię piękny śpiew, ale Opera to również interes. Jeśli sponsorzy gotowi są zapłacić, jakość wykonania musi zejść na dalszy plan. - Jakość! – prychnęłam. – Jeśli takie jest wasze podejście do jakości, wasza primadonna zabierze się ze swoim głosem z powrotem do Italii! I jak sobie wtedy poradzicie? - Nie może pani tego zrobić! – zaprotestował Debienne zrywając się z krzesła. – Pani podpisała kontrakt. - A co kontrakt przewiduje w sytuacji, jeśli choroba uniemożliwi mi śpiewanie? Debienne pobladł jak ściana. - Nie może pani… - Monsieur, to nie jest kwestia tego, co mogę, a czego nie mogę. Przypominam panom, że takie rzeczy się zdarzają, czasem zupełnie niespodziewanie. To się może przytrafić każdemu, nawet primadonnie. A ciepły klimat bardzo korzystnie wpływa na gardło. - Z pewnością nie będzie takiej potrzeby – zapewnił mnie Poligny. - Pana słowa brzmią w moich uszach jak muzyka – odrzekłam z uśmiechem. Dlatego też było dla mnie niemiłym zaskoczeniem, że obsada Fausta podana kilka dni później wciąż zawierała nazwisko panny Daae w partii Siebela. Miałam zamiar jeszcze raz rozmówić się z dyrektorami, ale nie mieli dla mnie czasu i nie odpowiadali na listy. Przez jakiś czas powściągałam swoją złość gdy – próba za próbą – Siebel w wykonaniu Christine beczał kozim głosem miłosne wyznania do Małgorzaty. Zamierzałam rozegrać swoją najlepszą kartę tuż przed premierą. Na godzinę przed podniesieniem kurtyny, wysłałam do dyrektorów liścik informujący, że właśnie zapadłam na bronchit i niestety nie mogę wystąpić. Doszło do moich uszu, że publiczność popędziła do kasy po zwrot pieniędzy za bilety. Choć to niewiarygodne, nie wycofano Christine z obsady. Aby dać do zrozumienia, że nie żartuję, powtórzyłam ten manewr w dzień ważnego galowego koncertu, w którym miałam wykonywać finałowe trio z Fausta. Moja nieobecność okazała się największym błędem w mojej karierze. Ponieważ nie byłam w stanie usiedzieć w domu, ubrałam się jak dama z paryskiego towarzystwa – żadne tam hiszpańskie mantyle na głowie – i weszłam na widownię anonimowo, jako jedna z publiczności. Sam koncert – który obserwowałam siedząc na parterze, pod wielkim żyrandolem – był nieco zbyt pompatyczny. Na scenie pojawiła się plejada gwiazd: Gounod, Reyer, Saint-Saens, Massenet i Delibes dyrygowali wykonaniem swoich dzieł. Zaproszono Marie Gabrielle Krauss i Denise Bloch; ta pierwsza dostała owację na stojąco za bolero z Nieszporów Sycylijskich, druga podobnie żywiołowy aplauz za brindisi z Lukrecji Borgii. Następny punkt programu miał należeć do mnie – z zainteresowaniem patrzyłam, jak prowadzący wieczór konferansjer wyszedł zza kulis. Oczekiwałam, że przeprosi widzów za moją niedyspozycję. Zamiast tego zapowiedział, że Małgorzatę w finale Fausta Gounoda zaśpiewa w moim zastępstwie obiecujący młody sopran: Mademoiselle Christine Daae. Jęknęłam głośno, nieszczęśnik zszedł ze sceny przy akompaniamencie głośnego buczenia. Publiczność uciszyła się, gdy znów podniesiono kurtynę, ukazując olśniewającej urody pannę Daae, z obnażonymi ramionami, wspartą o belę siana, która służyła jako jedyny rekwizyt. Faust i Mefisto weszli na scenę śpiewając, ale nikt na nich nie patrzył. - Marguerite – zaśpiewał Faust. – Marguerite. Odpowiedziała. Gdy z jej ust wydostała się pierwsza nuta zrozumiałam, że mam poważny kłopot. Gdzieś znikło vibrato i nosowe brzmienie, znikła niewyraźna wymowa i brak wyrazu aktorskiego. Była promienna, jakby naprawdę miała za chwilę wstąpić w niebiosa. Muzyka płynęła przez nią, jakby wydobywała się z doskonałego instrumentu, olśniewała jak snop światła. Była w tym śpiewie miłość, tęsknota, cierpienie i nadzieja, jak obietnica zbawienia. Była niemożliwa do odegrania szczerość, która poraziła nas wszystkich wizją wysublimowanej słodyczy. Czuliśmy się wyróżnieni – każdy z nas świadomy swoich ograniczeń – jakby nagle ktoś przypomniał nam obraz niebiańskiego piękna, chwały i doskonałości, która przynależała jedynie Bogu i aniołom. Tylko raz w życiu słyszałam podobną muzykę. To była muzyka Erika. To wspomnienie powaliło mnie na kolana. Zamiast tego jednak, wraz z resztą publiczności, zerwałam się z fotela, aby oddać hołd tej cudownej muzyce, gdy wybrzmiała ostatnia tryumfalna fraza. Dopiero gdy umilkł jej syreni śpiew, byłam w stanie pozbierać swoje myśli na tyle, by zastanowić się na tą nieoczekiwaną zmianą. Nie przestając klaskać, uświadomiłam sobie, że od początku musiała mnie oszukiwać – taka technika nie mogła pojawić się z dnia na dzień. Domyślałam się, że świetnie się bawiła udając mierną śpiewaczkę, a w duchu śmiała się z naszej naiwności. Dałam się zbałamucić jak dziecko uśpione kołysanką, odsłoniłam się pozwalając jej zrobić dokładnie to, co zaplanowała – pojawić się jako wybawicielka i uratować ważne przedstawienie demonstrując cały swój prawdziwy kunszt, jak motyl monarcha odradzający się z popiołów. Wszędzie wokół mnie, eleganccy panowie i panie ocierali łzy perfumowanymi chusteczkami. Na ten widok zagotowała się we mnie krew. Tylko ja wiedziałam, że ta dziewczyna nie ma serca. Jak udało jej się zaśpiewać w ten sposób, skoro jej własna dusza była wyzuta z miłości? Była oszustką, uzurpatorką, choć znakomitą aktorką – byłam tego pewna. Ale ten jeden występ rzucił jej publiczność do stóp. Przez krótką chwilę udało jej się nawet mnie oczarować. Wtedy – w nieporównanym wyczuciem sceny – odegrała umierającego łabędzia i osunęła się zemdlona na deski. Mimo, że wielokrotnie się tego później wypierałam, wtedy dałam się nabrać, że to omdlenie było prawdziwe. To, czego dokonała przed chwilą, nie dało się osiągnąć bez straszliwego obciążenia organizmu. - Biedne dziecko – westchnęła dama po mojej prawej stronie. – Naprawdę oddała nam dziś całą swoją duszę. Docierające do mnie strzępki rozmów świadczyły o tym, że wszyscy myśleli podobnie. - Jest wyczerpana, moja droga. To zrozumiałe po takim występie… - Mam nadzieję, że nic poważnego jej się nie stało… - To dziwne, że wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi. Jest doprawdy niezwykła… - Co za szczęśliwy traf, że Carlotta zaniemogła… Było mi niedobrze; obawiałam się, że zaraz zwymiotuję. A kiedy następnego ranka dowiedziałam się, że Christine została moją dublerką zrozumiałam, że to początek końca. Już ona dopilnuje, by zdarzyło się kilka nieprzyjemnych „wypadków”, za które oczywiście wina spadnie na Ducha Opery. Carlotta potknie się i spadnie ze sceny, albo uderzy ją oberwana dekoracja, albo zdarzy się pożar, a może ktoś znajdzie mnie powieszoną, utopioną bądź poćwiartowaną – i w ten sposób nowa primadonna, Mademoiselle Christine Daae, będzie miała wolną drogę. Póki co, traktowała mnie z uniżoną grzecznością, tak nieszczerą, że nie miałam ani cienia wątpliwości, co zamierza. Nie zadowalała się już ignorowaniem mnie, jak wcześniej. Starała się dopaść mnie w korytarzu, aby z uśmiechem życzyć mi miłego popołudnia, albo skomplementować moją sukienkę, fryzurę czy występ. Doprowadzało mnie to do ataków bezsilnej złości, pozostającej w rażącym kontraście z jej nową, pewną siebie, opanowaną manierą – moje złośliwości wobec niej stały się tym bardziej widoczne. U kresu wytrzymałości, postanowiłam użyć ciężkiej artylerii. Przez lata poznałam wiele osób na ważnych stanowiskach: przedsiębiorców, wpływowych dziennikarzy, arystokratów. Nigdy dotąd nie korzystałam z ich uprzejmości, ale teraz gotowa byłam chwycić się każdej broni. Bezczelnie zwracałam się do nich po przysługę; odwiedzałam ludzi, którzy – sądząc po ich minach – mieli nadzieję więcej mnie nie spotkać. Rozpoczęłam kampanię, którą można nazwać sterowanym bojkotem nowej diwy. Gazety nie przeprowadzały z nią żadnych wywiadów, nie wymieniano nazwiska panny Daae w recenzjach. Różni wpływowi patroni Opery odwiedzali nowych dyrektorów – Monsieur Armanda Moncharmina i Monsieur Firmina Richarda – którzy objęli swoje stanowiska wkrótce po tryumfalnym debiucie Christine. Moi przyjaciele dokładali starań, aby wywrzeć na nich wpływ i zagrodzić mojej nemezis dostęp do głównych ról. Nawet hrabia Philippe - który nie był w stanie udzielić mi w tej kwestii pomocy - przyznał mi w chwili szczerości, że osoba nazwiskiem Daae głęboko go rozczarowała tym, że bawi się w kotka i myszkę z jego młodszym bratem Raoulem. To zwierzenie było z jego strony dowodem poparcia, który doceniłam. Zrozumiałam, że nie zamierza sprzeciwiać się moim zamiarom zduszenia jej kariery w zarodku. Jako dodatkowe zabezpieczenie, wynajęłam usługi prywatnego detektywa, aby obserwował Christine i donosił mi o wszystkim – z kim mieszka, z kim ćwiczy. Niedługo później wiedziałam już, że Christine została po śmierci ojca adoptowana przez niejakiego Profesora Valeriusa i jego żonę, a teraz – po śmierci dobroczyńcy – mieszkała z wdową po nim. Doniesiono mi też, że – choć twierdziła, że nie ma prywatnego nauczyciela – przychodziła rankiem do garderoby, dokładnie o ósmej, a tam jakaś tajemnicza osoba udzielała jej lekcji. Nigdy nie widziano, by ktoś oprócz dziewczyny wchodził i wychodził z jej garderoby. Zaintrygowana, zakradłam się pewnego ranka z zamiarem podsłuchiwania pod drzwiami i dowiedzenia się wreszcie kim jest tajemniczy maestro. Poszłam tam na własną zgubę. Dziesięć po ósmej rano podkradłam się do jej garderoby, cały czas słysząc jej niepowtarzalny, doskonały głos. Gdy dotarłam do drzwi, akurat przestała śpiewać, a maestro demonstrował jej jakąś frazę. Wystarczyła jedna nuta, jedna cudownej urody nuta, a stanęłam zamurowana, jakby chwycił mnie paraliż. To było niemożliwe. To był ostatni cios. Co jeszcze można mi było zrobić, czego nie zrobiono mi wcześniej? Na miłość Boską – ja znałam ten głos. Znałam go lepiej niż moje własne imię. - Nie – szepnęłam przez zaschnięte gardło. – Tylko nie to. Błagam, tylko nie to… - Ale, Aniele – zakwiliła Christine za drzwiami – ja nie rozumiem. - Zrozumiesz, kochanie – odpowiedział cierpliwie. – Zacznij jeszcze raz, od Je ris… Oszołomiona, zdałam sobie sprawę, że ćwiczyli arię Małgorzaty z klejnotami. Arię z mojego repertuaru. To nie miało znaczenia. Z przeszywającym bólem słuchałam ukochanego głosu, który był moim przewodnikiem i pocieszycielem odkąd byłam dzieckiem. Który nauczył mnie wszystkiego, do czego ona teraz rościła sobie prawo. W jakiś sposób, udało jej się ukraść mi nawet to. Ukradła mi mojego Anioła Muzyki. Przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie odejść. Minęło tyle czasu odkąd ostatni raz słyszałam jego ukochany głos gdzie indziej, niż tylko we śnie, że uczepiłam się jego brzmienia nawet wiedząc, że nie mówi do mnie. Niemal nie rozróżniałam słów, ale ton przypomniał mi natychmiast tamtą dawno miniona noc - dwadzieścia siedem lat temu - gdy trzymał mnie w ramionach i obiecał, że zawsze będzie powracał do mnie w snach. Z niepojętą dokładnością pamiętałam jego dotyk, moje obejmujące go ramiona, jego zapach, gdy oparłam głowę o jego szyję, jego ciepło, które przenikało mnie pomimo chłodu jego ciała. Pamiętałam jak powiedział, że mnie kocha. Niemal zapomniałam ukryć się, gdy Christine skończyła swoją lekcję, odskoczyłam w ostatnim momencie. I tak, wpadłam do jej garderoby jak tylko zniknęła za rogiem korytarza, znacznie szybciej niż zrobiłby to ktokolwiek zważający na niebezpieczeństwo. Jego głos dał mi siłę, gdy zdawało mi się, że nic już nie pozostało. - Eriku? – szepnęłam zamykając za sobą drzwi. – Eriku, to ja, Lotte. Zapomniałeś mnie? Z trudnością rozpoznałam swój własny głos, cichy i bezbronny, jak głos dziecka. Gdyby ktoś mnie usłyszał, natychmiast rozpoznałby w nim małą Lotte, która dawno zginęła zastąpiona przez władczą, tęgą kobietę, którą się stałam. Ale nie było nikogo. Zaświeciłam lampę gazową, aby się upewnić, że znajduję się w tej samej garderobie, z której nie tak dawno wypędziły mnie psikusy operowego ducha. W tej jednak chwili nie było go tutaj; nie czułam dziwnego chłodu ani złowróżbnego zapachu krypty. Powiedziałabym wręcz, że ściany Opery – które zawsze dotąd zaopatrzone były w podsłuchujące uszy – stały się najzupełniej zwyczajne. Ot, ściany jak ściany. Byłam pewna, że pozostawiona na blacie toaletki broszka czy agrafka pozostałaby na swoim miejscu. Myśl o toaletce sprawiła, że baczniej jej się przyjrzałam. Zauważyłam złowieszczy błysk pomarańczu i czerni. Z rozszerzonymi oczami patrzyłam na kryształową kulę na drewnianej podstawce. W jej wnętrzu znajdował się motyl z moich marzeń. Tylko raz w życiu widziałam motyla monarchę, a nawet wtedy był on tylko magiczną sztuczką Erika. To dlatego ten motyl tak wiele dla mnie znaczył. Był dla mnie stworzeniem z mitologii – jak smok czy jednorożec – raczej niż przedstawicielem rzeczywistej fauny. Był tutaj – w garderobie Christine Daae – na zawsze uwięziony w środku szklanego przycisku do papieru; odmówiono mu prawa do odrodzenia przez ogień. Podniosłam kulę do góry opanowana przez falę uczuć i przypatrywałam się rozmyślając o podobieństwach między mną i tym stworzeniem. Łączyła nas ta sama utrata, daremność, uwięzienie w sieci tego samego pająka. Nie miałam siły odłożyć go na miejsce. Ponieważ nikt nie patrzył – żaden duch, anioł, ani nawet człowiek – moja kradzież pozostała niewykryta. Muszę przyznać, że jubilerzy i inni rzemieślnicy patrzyli na mnie z niedowierzaniem, kiedy pokazałam im mój przycisk do papieru i poprosiłam, żeby wyjąć motyla ze środka nie niszcząc go. Przy okazji, zwróciłam uwagę na małą tabliczkę z napisem, umieszczoną na spodzie drewnianej podstawy. Mariposa monarca Mexico Bez wątpienia zatem, motyl był prezentem od młodszego brata hrabiego. Raoul, który spędził pewien czas jako marynarz na morzu, musiał przywieść go z egzotycznej wyprawy. Taki prezent sugerował coś więcej, niż tylko niezobowiązującą znajomość – wiele razy później dziwiłam się, że hrabia Philippe tego nie ukrócił. Wtedy nie chciałam zastanawiać się nad tym dłużej. Po tym, co usłyszałam rano, chciałam tylko zostawić tę kulę w warsztacie i spróbować pozbierać w całość kawałki mojego roztrzaskanego życia. Kiedyś zapewne wróciłabym do domu i pochorowałabym się z rozpaczy, ale teraz nie mogłam sobie pozwolić na taki luksus. Coś takiego naraziłoby mnie tylko na niebezpieczeństwo utraty kolejnego przedstawienia. Nie zamierzałam poddać się bez walki. Nawet w obecnej sytuacji, miałam jeszcze w ręku pewne atuty. W końcu byłam diwą, a nie zastraszoną dziewczyną bez pozycji i znajomości. Miałam swój plan i ludzi, którzy pomogą mi w jego realizacji. Miałam też asa w rękawie: Christine najwyraźniej mnie nie rozpoznała. Nie skojarzyła swojej niedoszłej macochy z osobą o cudzoziemskim akcencie i dodatkowych dwudziestu kilogramach tłuszczu. Dlatego odważyłam się na desperackie zagranie – postanowiłam wykorzystać ją jako swojego nieświadomego posłańca. Zaczęłam odwzajemniać jej uśmiechy na korytarzu, z równą przesadą, z jaką ona mnie nimi raczyła. - Ach, dzień dobry, cariña! – zaczepiłam ją pewnego popołudnia. - Dzień dobry, señora – odpowiedziała promiennie. – Pięknie dziś pani wygląda. - Ty również, mi hija. Przy okazji, przekaż swojemu nauczycielowi pozdrowienia ode mnie. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Zatrzymała się jak wryta w ziemię, nagle opadły z niej wszystkie pozory życzliwości. - Nie mam nauczyciela – odparła chłodno, mierząc mnie wzrokiem. - Ależ masz, oczywiście – zaszczebiotałam. – Spotykasz się z nim co rano o ósmej. Och, nie krzyw tak buzi, cariña, bo ci się przedwcześnie zrobią zmarszczki. Rozumiem, że to tajemnica, ale przed Carlottą nie musisz udawać. Ja nikomu nie powiem. Tylko go pozdrów ode mnie. Powiedz mu, że za nim tęsknię… - Nie może go pani znać. – Jej zmieszanie sprawiło mi satysfakcję. - Znam go dobrze, mi amor. Widzisz, mnie też odwiedził kiedyś Anioł Muzyki. Nie wiedziałam, że ludzkie oczy mogą zrobić się aż tak wypukłe. Jaka szkoda, że nie miałam przy sobie lusterka. Gdy odeszłam korytarzem, wciąż tam stała z idiotyczną miną.
|
|
|
Post by fidelio on Jul 23, 2008 8:37:53 GMT 1
Rozdział 14
Następnego dnia po południu Christine przyszła do mojej garderoby. Jej anielskie lica szpecił uśmieszek pogardy. - On mówi, że jest pani kłamczuchą – powiedziała mi prosto w twarz nie zawracając sobie głowy powitaniem. - Jak to? – odparłam spokojnie. - Mówi, że jest pani tylko maszyną do śpiewania, a nie prawdziwą artystką i że żaden anioł nigdy by pani nie odwiedził. - Drogie dziecko – rzekłam – z pewnością nie wiedział o kim mówiłaś. Przekazałaś mu pozdrowienia od Carlotty? - A od kogo innego? - Tak jak prosiłam, trzeba było powiedzieć, że od małej Lotte.
Skrzywiła się i spojrzała w bok. Gdy znów się odezwała, unikała mojego wzroku. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może jednak mnie rozpoznała. - Znam tę bajkę – powiedziała. – „Mała Lotte żyła sobie beztrosko. Jak ptaszek fruwała sobie w letnich promykach słońca, na swojej główce o blond włosach nosiła wianek z wiosennych kwiatków. Jej dusza była równie czysta jak jej błękitne oczy. Lubiła przytulać się do swojej matki, troszczyła się o swoją lalkę, dbała o sukienkę i swoje czerwone buciki, pilnowała swoich skrzypiec, lecz nawet wszystko lubiła słuchać, kiedy kładła się spać, Anioła Muzyki.” - Santa Maria, Madre de Dios! – Teraz to ja musiałam zrobić wielkie oczy. – Twój ojciec ci to opowiedział? - Wszyscy to znają. - Nie wydaje mi się – odparłam. – Poza tym, wcale tak nie było. - A skąd pani miałaby o tym wiedzieć? - Dlatego, mi hija, że to jest bajka o mnie! – Boże, słabo mi. – Następnym razem powiedz mu, że pozdrawia go mała Lotte. - Teraz ja jestem małą Lotte. – Po tym jak to powiedziała nie miałam wątpliwości, że wie kim jestem. Doskonale wie, co mi odebrała i napawa się swoim zwycięstwem. Trzeba było zostawić ją razem z tym głupcem żeby zamarzli na śniegu! W mojej pamięci pojawił się obraz poczciwej twarzy Samuela Daae i poczułam wyrzut sumienia. Christine musiała zauważyć moment mojej słabości, bo patrząc mi w oczy dodała: - On nazywa mnie Lotte. Raoul zresztą też. I mój ojciec, dopóki żył.
To mnie zastanowiło. Chyba nie zwróciła na to uwagi, że dotarło do mnie, co właśnie mi powiedziała. Ta rewelacja mogła dać mi nad nią przewagę. Odwzajemniłam jej spojrzenie. - To ciekawe – rzekłam. – Twój ojciec nazywał cię Lotte? Zrobiła pełen wyższości grymas. - Kiedy cię tak nazywał? - Różnie. - Założę się, że wtedy gdy trzymał cię nocą w ramionach, prawda? Swoją drogą, ile miałaś lat, gdy wreszcie przestał z tobą spać? A może byłaś już dużą dziewczyną, a on wciąż całował cię i pieścił na jakimś poddaszu? Jej twarz miała kolor dojrzałego pomidora. - Zamknij się, ty podła kobieto! – zaskrzeczała. – Jak śmiesz mówić źle o umarłym! - Mówię tylko prawdę, mi hija. Zaprzecz, jeśli się pomyliłam.
Wybiegła, a ja dalej myślałam o tym co powiedziała. Chodziłam zamyślona po mojej garderobie. A więc pan Daae nazywał ją małą Lotte. Jednak nie okazałam się tak niepotrzebna, jak mi się wydawało. Z dziwnym drżeniem uświadomiłam sobie, że dla niego ja stałam się utraconym aniołem; upiorem w jego głowie, powracającym tylko w snach. Nie bez satysfakcji pomyślałam, że gdy pan Daae tulił swoją córkę wyobrażał sobie mnie, moje imię szeptał trzymając ją w ramionach. Nie zapomniał mnie; przekształcił mnie w legendę, która przetrwa gdy my wszyscy dawno pomrzemy. Tylko dlaczego ta wspaniała wiadomość nie przynosiła mi żadnej pociechy? Nie przynosiła, bo Christine stała się małą Lotte kiedy to do niej przyszedł anioł.
Minęło wiele lat od czasów, kiedy nie mogłam doczekać się chwili gdy położę się do łóżka. Próby skłonienia mojego anioła żeby mi się przyśnił wyczerpywały mnie do tego stopnia, że rano budziłam się tym bardziej zmęczona, z bólem głowy i nudnościami. Tej nocy było mi wszystko jedno. Potrzebowałam go tak bardzo, że byłam gotowa odchorowywać to później przez tydzień. Prosto po spektaklu wróciłam do domu i położyłam się spać. Błagałam go na wszystko, żeby mi się ukazał. Wołałam, aż we śnie zdarłam sobie głos. Wypłakałam sobie duszę. Nie przyszedł.
Następnego ranka ból głowy nie był tak dotkliwy jak moja depresja. Zadzwoniłam po pokojówkę, która jak zwykle przyniosła mi korespondencję i filiżankę gorącej czekolady. Jeden list, zaadresowany czerwonym atramentem, przykuł moją uwagę; serce biło mi mocno zanim otworzyłam kopertę nożem do papieru i przeczytałam notatkę.
Jeśli zaśpiewa pani dziś wieczór, proszę się spodziewać wielkiego nieszczęścia, jakie się pani przydarzy… nieszczęścia gorszego od śmierci.
Nie było podpisu, a okropnie niestaranny charakter pisma nie był mi znajomy. Mimo to wiedziałam, siedząc na swoim łóżku, kto mi przysłał ten list. Byłam tego pewna. Christine wróciła biegiem do swego nauczyciela – tak jak biegła po pomoc do Papy – zawodząc na cały głos jak rozkapryszony dzieciak jaką straszną krzywdę jej wyrządziłam. A Erik – zatroskany o swoją małą Lotte tak bardzo, że byłby w stanie dla niej zabić – po prostu musiał zareagować. Z pewnością wpadł w morderczą furię. Zbyt dobrze go znałam żeby spodziewać się czegoś innego niż okrutna zemsta.
No to zobaczymy – pomyślałam. Erik nie miał pojęcia kim naprawdę jestem, ale kręcąc się po Operze z pewnością zauważył, że La Carlotta nie jest typem osoby, którą można lekceważyć. Postanowiłam podjąć wyzwanie. Widok przejeżdżającego pod moim oknem karawanu sprawił, że ciarki przeszły mi po plecach. Niezwłocznie zaprosiłam do mojego domu wszystkich moich przyjaciół. Gdy przyjechali, urządziłam afektowany pokaz listu, który otrzymałam i wyjaśniłam – gdyby ktoś jeszcze nie zrozumiał – że moja nieobecność stworzy okazję, aby na scenie zastąpiła mnie panna Daae. Następnie roztoczyłam przed ich oczami wizję skomplikowanej intrygi mającej na celu rozkwit jej kariery moim kosztem. List, moim zdaniem, dowodził, że jej wielbiciele nie cofną się przed żadną podłością. - I pomyśleć, że ludzie mówią, że sztuka uszlachetnia – dodałam. – Problem polega na tym, że niektóre beztalencia wciąż pchają się na scenę. Jeśli ich zdolności nie są w stanie zapewnić im uznania, znajdą inne sposoby, aby odnieść sukces. Pomachałam listem w powietrzu. - Nie pozwolę się zastraszyć! Nie zamierzam się poddać. Obawiam się więc, że zrobią wszystko, co najgorsze. Pomóżcie mi. Jeśli przyjdziecie dziś na przedstawienie, może ci tchórze nie zdecydują się mnie zaatakować.
Wtedy pokojówka zapowiedziała, że przyjechał sekretarz Monsieur Richarda. Wszedł do salonu, wyraźnie zaskoczony widokiem licznie zgromadzonych gości. Powiedział, że poproszony został aby dowiedzieć się o moje zdrowie. Moi przyjaciele popatrzyli po sobie znacząco, a ja zwróciłam się do sekretarza: - Dlaczego pan dyrektor tak nagle interesuje się moim zdrowiem? - Wygląda na to – wydukał nieszczęśnik, nerwowo mnąc mankiet koszuli – że dyrekcja otrzymała anonimowy list z informacją, aby Mademoiselle Daae była dziś przygotowana do wyjścia na scenę w pani zastępstwie. Podobno pani zaniemogła. Odpowiedzią były tak głośne okrzyki, że zagłuszyły one słowa sekretarza. To, czego się dowiedzieliśmy, było wystarczającym dowodem spisku. Byłam wstrząśnięta. Pomyślałam, że nadszedł moment konfrontacji i postanowiłam okazać odwagę. Podniosłam się i poprosiłam o ciszę. - Proszę powiedzieć panu dyrektorowi – oznajmiłam – że zaśpiewam dziś wieczorem, nawet jeśli będę umierająca.
Salon napełniły brawa i wiwaty, a biedny posłaniec poszedł z moją odpowiedzią. Wkrótce rozeszli się pozostali goście; każdy ściskał mi rękę zapewniając, że nie tylko przyjdą sami, ale przyprowadzą wszystkich swoich znajomych. Zrozumiałam, że – niezależnie od tego, co się stanie - świadkami wydarzeń dzisiejszego wieczoru będą wszyscy liczący się ludzie w Paryżu.
Przez resztę dnia rozgrzewałam swój głos, unikałam przeciągów i piłam herbatę z miodem. O piątej po południu pokojówka przyniosła dwa przedmioty, które właśnie jej dostarczono. Jednym było białe kartonowe pudełko na biżuterię, a drugim list. Ponieważ zakładałam, że przyszły one razem, sięgnęłam najpierw po kopertę – o mało nie upuściwszy jej na widok wypisanego czerwonym atramentem adresu. Byłam jednak zbyt wściekła aby pozwolić się szantażować. Rozcięłam kopertę sztyletem i wyciągnęłam karteczkę.
Jest pani zaziębiona. Gdyby myślała pani rozsądnie, wiedziałaby pani, że to szaleństwo śpiewać dziś wieczór w takim stanie.
Roześmiałam się gorzko, zaśpiewałam kilka nut aby upewnić się, że moje gardło jest najzupełniej zdrowe i zaczęłam się zastanawiać jaką diabelską sztuczkę on szykował na dzisiejszy wieczór, żeby mnie ukarać. Przychodziły mi do głowy różne możliwości. Mimowolnie złożyłam karteczkę i wsunęłam ją pomiędzy strony tomiku poezji. Listy, które dziś otrzymałam, były zapewne jedynymi namacalnymi podarunkami, jakie on kiedykolwiek mi da – mimo wszystko, chciałam je zatrzymać.
Złapałam się na myśli, że być może to „nieszczęście”, które dla mnie szykował będzie się wiązało z tym, że sam po mnie przyjdzie, zdecydowany zrobić co tylko będzie trzeba – i że w ostatniej chwili rozpozna we mnie małą dziewczynkę, która go kiedyś uratowała. Christine powiedziała, że anioł nazywał ją małą Lotte. Czy to możliwe, żebym stała się upiorem również i w jego głowie? Że Erik – prawdziwy, z krwi i kości – pamiętał mnie z czułością przez te wszystkie lata?
Ta myśl sprawiła, że zobaczyłam wszystko w nowym świetle. Zrozumiałam co się stało. Pokochał blondwłosą, niebieskooką Christine, bo przypominała mu mnie. Nie Carlottę, oczywiście – z farbowanymi włosami, oszukanym akcentem i fałszywą osobowością – tylko „Lotte o złotych włosach”. Taką jaką byłaby, gdyby lata i przeżyte nieszczęścia jej nie zmieniły. Co gorsza, Christine posługiwała się imieniem Lotte, słyszała o motylu monarsze i Aniele Muzyki. Jeśli on kiedykolwiek szczerze mnie kochał, czy zdołałby oprzeć się tak wielu podobieństwom i zbiegom okoliczności? Wspomnienie mojej własnej udręki z Samuelem Daae utwierdziło mnie w przekonaniu, że nawet mniejsze podobieństwo było w stanie sprawić, że ja straciłam rozsądek.
Byłam tym wszystkim tak podniecona, że zaczęły mi drżeć ręce. Przez jedną, cudowną chwilę wyobraziłam sobie jak on wraca po mnie; zobaczyłam jego oczy rozszerzone zaskoczeniem, jego ramiona otwarte na powitanie. Ale zaraz pokiwałam głową i prychnęłam: Od kiedy to zdarzały się na świecie szczęśliwe zakończenia? - A co, jeśli on cię całkiem zapomniał? – zapytał mały diabełek w mojej głowie. – Zawsze stałaś z boku, przyglądałaś się swemu życiu jak sztuce w teatrze tak długo, że może naprawdę to już nie jest twoja rola? A co, jeśli Christine naprawdę stała się małą Lotte? Jeśli Erik wiedział o wszystkim, ale go to nie obchodziło? Jeśli uznał mnie za płytką, pustą, samolubną istotę i wybrał ją całkiem świadomie, nie dlatego, że była do mnie podobna, ale dlatego, że była lepsza? Pamiętałam, że zdolny był do okrucieństwa, na to wspomnienie poczułam ból w ramieniu. Co jeśli, mimo wszystkiego, czym był dla mnie, sama sprawiłam, że stał się moim wrogiem? Teraz sprzeciwiłam się jego woli i wystawiłam się na cel; czy miałam oczekiwać, że ruszy prosto na mnie w ślepej furii? - On nie ma sumienia – powiedział przed laty El Moco. – Ani litości. W końcu cię zniszczy.
Trzęsłam się tak bardzo, że chciałam zwinąć się w ciasną kulkę, ale powstrzymałam się. Popatrzyłam na siebie z boku i pomyślałam, że jestem żałosna. Nie pozwolę się tak traktować. Postanowiłam wziąć się w garść i prychnęłam ze złością. Wtedy mój wzrok padł na pudełeczko. Wciąż przypuszczałam, że to on je przysłał. Wzięłam głęboki oddech i spróbowałam wyobrazić sobie, co za okropieństwo znajdowało się w środku. Byłam przygotowana na zatrzaskującą się pułapkę na myszy, wyskakującego z kartonika wielkiego pająka, czy jakiś okrwawiony fragment anatomii. Podważyłam wieczko pogrzebaczem. Widoku, który zobaczyłam, nie spodziewałam się zupełnie. To było tak oczekiwane i jednocześnie tak niespodziewane, że przez chwilę tylko westchnęłam i patrzyłam. To był motyl monarcha, o którym całkiem zapomniałam przez ostatnie wydarzenia, ułożony pieczołowicie na kawałku waty, nareszcie wolny ze szklanego więzienia. Schyliłam się, żeby popatrzeć z bliska. Był piękniejszy niż go sobie wyobrażałam, nie mogłam oderwać oczu od delikatnych czułków i dziwnego, niemal aksamitnego korpusu. Byłam oczarowana. Ale mój początkowy zachwyt zmienił się w uczucie znacznie mniej przyjemne. Motyl był martwy. Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że uwolniony spod szkła odżyje, odrodzi się w błysku płomieni. Jednak tak się nie stało i niepokoiło mnie to bardziej niż chciałam przyznać. A może potrzeba jeszcze trochę czasu? Może one powracają do życia dopiero gdy wypełni się pełen cykl? Może przebywanie w kryształowej kuli zaburzyło ten proces; może potrzebował mojej pomocy?
Powinnam go spalić. Razem z tą myślą pojawiło się w mojej głowie ostateczne ultimatum. - Jeśli spalę go, a on się odrodzi, wtedy wszystko dobrze się skończy. Ale jeśli ogień po prostu go spopieli, będzie to znaczyło, że mój anioł był tylko snem, a wszystko, w co w życiu wierzyłam, było kłamstwem.
Skąd w ogóle przyszło mi do głowy coś takiego? Westchnęłam nad własną głupotą, ale było za późno; nie umiałam o tym zapomnieć. Wyjęłam motyla z pudełeczka i przysunęłam go do ognia, patrząc z napięciem, jakby od tego zależał mój los. Zapalił się od razu; wyschnięte ciałko zajęło się jasnym, pięknym płomieniem, takim samym, jaki widziałam wiele lat temu na dłoni anioła. Natychmiast się odwróciłam, wybiegłam z pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Nie mogłam na to patrzeć. Nie chciałam wiedzieć.
Nie chciałam zostać w domu, więc udałam się do teatru dużo wcześniej niż zazwyczaj. Na zmianę polegiwałam i chodziłam niespokojnie po swojej garderobie całkowicie świadoma, że staję się łatwym celem. Nic podejrzanego jednak się nie działo. Wszystkie moje przygotowania do występu przebiegały w sposób całkowicie niezakłócony – już to powinno było mnie zaniepokoić. Byłam pewna, że on coś knuje. Gdybym tylko domyśliła się, że przygotowania miały miejsce gdzieś indziej, być może ta historia miałaby inne zakończenie. Ocaliłabym życie tej nieszczęsnej kobiety, która zginęła przygnieciona przez spadający żyrandol. Poszłabym na strych, gdzie Erik robił to, co uważał za konieczne, aby zrzucić gigantyczną masę mosiądzu i kryształu na widownię, jeśli tylko zechce. Może spojrzelibyśmy na siebie po raz pierwszy po dwudziestu siedmiu latach. Może wypowiedziałabym jego imię, a on wypowiedziałby moje.
Ale nie wiedziałam wtedy nic o jego planach. Straciłam mnóstwo czasu chodząc w tę i z powrotem, aż wreszcie na zegarze była już siódma piętnaście. Zaczęłam się rozśpiewywać, tak jak miałam to w zwyczaju; chciałam rozgrzać swoje struny głosowe. Poczułam, że jestem gotowa. Znów zaczęłam miotać się po garderobie, śpiewając co chwila po parę fraz, gdy wpadł mi do głowy pomysł, który mógł mnie ocalić. Powinnam zaśpiewać coś, co Erik z pewnością rozpozna; coś, co znałaby tylko mała Lotte; coś, co w końcu przebiłoby się przez mgłę nieświadomości, która zdawała się spowijać jego umysł. Powinnam zaśpiewać tę pieśń, którą on śpiewał do mnie w odległym miejscu i czasie.
Z dreszczem podniecenia zaczęłam śpiewać jego kołysankę; starałam się przypomnieć sobie jego głos, gdy pierwszy raz ją usłyszałam. Skupiłam się tak bardzo, że mój głos i głos, który pamiętałam zlały się w jedno. Zamknęłam oczy i otworzyłam na oścież moje serce. Pojawił się nowy dźwięk – mocniejszy, czystszy i bez porównania słodszy niż cokolwiek, co zaśpiewałam do tej pory. Śpiewając nie byłam pewna, czy on po mnie przyjdzie, ale i tak całe moje ciało wibrowało, a moje struny głosowe naprężały się odpowiadając na nowe wyzwanie. To był mój najpiękniejszy śpiew.
Po prawie całym życiu próbowania wreszcie udało mi się zjednoczyć moje ciało, umysł i duszę. Nareszcie zdołałam wykorzystać tę nową umiejętność aby wyrazić piękno i harmonię świata; było tak, jakbym w jednej chwili olśnienia odnalazła to, czego bezskutecznie szukałam od lat. I wtedy uświadomiłam sobie, że mój wysiłek poszedł na marne. Usiadłam zmęczona, rozumiejąc dlaczego podobny wysiłek przyprawił Christine o omdlenie – tylko, że jej odrodzenie miało miejsce na oczach widowni pełnej ludzi, a moje przeszło samotnie, w pustej garderobie, gdzie zabrakło nawet wszędobylskiego ducha.
Usłyszałam pukanie do drzwi i do środka weszli moi wielbiciele, ze słowami otuchy, bombonierkami i bukietami kwiatów. Ci, którzy być może słyszeli ostatnie nuty mojej pieśni komentowali, że mój głos brzmi dziś wspaniale. Uśmiechnęłam się blado i podziękowałam. Kilku zostało ze mną aż na pięć minut przed podniesieniem kurtyny. Wiedziałam, że byłam głupia tak nadwerężając swoje gardło tuż przed występem – zwłaszcza przed tak ważnym występem. Ponieważ jednak Małgorzata nie śpiewa w pierwszej scenie Fausta miałam nadzieję, że zdołam odpocząć i mimo wszystko zatryumfuję.
Niemal zapomniałam o obecności moich wiernych wielbicieli aż do drugiej sceny, gdzie marne cztery linijki Małgorzaty spotkały się z dziką owacją, zupełnie nieproporcjonalną do osiągnięcia i przez to zawstydzającą. Oprócz tej niegroźnej - i spowodowanej przez życzliwe mi osoby - przerwy nie działo się nic niepokojącego. Zauważyłam tylko dyrektorów na widowni, którzy pojawiali się tam rzadko; tym razem siedzieli wspólnie w loży.
Dopiero gdy zeszłam ze sceny, dotarło do mnie, że tymi czterema linijkami zadałam kłam proroctwu. List zapowiadał, że jeśli zaśpiewam, spotka mnie nieszczęście. Zaśpiewałam w pierwszym akcie i nic się nie stało, co zaś dopiero los „gorszy od śmierci”. Podczas przerwy poczułam się trochę pewniej. Wtem znowu usłyszałam pukanie. Z zewnątrz dobiegała mnie przytłumiona rozmowa toczona przez dwie moje przyjaciółki, które zwykle nie przeszkadzały mi podczas antraktów. Jednak je wpuściłam.
- To się stanie podczas „Króla Thule” – oznajmiła Mademoiselle Elizabeth. - O tak – potwierdziła jej matka, hrabina, tonem kogoś, kto wie wszystko. – Pierwszy akt jest nieważny. Nie miały złych intencji, ale zwykle nie zachowywały się w ten sposób. Niepokój w ich głosach przestraszył mnie bardziej niż same słowa. - Czy o czymś wiecie? – zapytałam. - To logiczne – powiedziała Elizabeth. Ta odpowiedź utwierdziła mnie w przekonaniu, że jednak nic nie wiedzą. Pokiwałam głową. - Macie rację – odparłam. – To logiczne. - A widzisz? – Elizabeth trąciła łokciem matkę. – Mówiłam ci, że powinnyśmy jej powiedzieć. - Racja – potwierdziłam starając się zachować spokój. – Dzięki temu Christine chce wejść od razu na arię z klejnotami. Arię z klejnotami, którą ćwiczyli wspólnie. Zaczęłam nerwowo zaciskać ręce. Przyjaciółki patrzyły na mnie rozszerzonymi oczami. Przełknęłam ślinę i starałam się przemóc wzbierającą panikę na tyle, żeby się uśmiechnąć. - Dziękuję za ostrzeżenie – powiedziałam. – Teraz będę gotowa. - Możesz na nas liczyć – dodała Elizabeth. – Nie damy ci zrobić krzywdy. - Dziękuję. Starały się dodać mi otuchy. Gdy wyszły, znowu zostałam sama; pomyślałam, że być może miały rację i pojedynek jeszcze się nie rozpoczął.
Gdy zaczął się drugi akt, rozglądałam się uważnie dookoła. Zwróciłam uwagę nie tylko na to, że Christine w arii Siebela z kwiatami znów beczała jak koza, ale również, że hrabia Philippe siedzący w loży wyglądał na bardzo wzburzonego, a jego brat Raoul chyba płakał. Weszłam na scenę witana owacjami; po chwili przyszła kolej na przeklętą arię o królu Thule. Byłam przerażona i pewnie nie zaśpiewałam tego o wiele lepiej niż Christine - ale skończyłam i nie uderzył we mnie żaden piorun. Ośmieliłam się mieć nadzieję. Aria z klejnotami też przeszła bez zakłóceń, zakończona entuzjastycznymi brawami. Poczułam, że wypełnia mnie rosnąca radość. Moja wyobraźnia nie podsuwała mi innego rozwiązania – zwłaszcza wobec słyszalnego regresu w śpiewie Christine – jak to, że on zmienił zdanie. Pomyślałam, że jedynym, co mogłoby go do tego skłonić był fakt, że mnie usłyszał, doszłam więc do wniosku, że wreszcie mnie rozpoznał. Wiedział kim jestem i nie minie wiele czasu kiedy wróci do mnie. Teraz nie bałam się już niczego, pozwalałam sobie upajać się uwielbieniem moich admiratorów, podniosłam dumnie głowę i przechadzałam się po scenie jak paw. Nie czułam się jak Małgorzata, czułam się jak Carmen.
W takim nastroju dotarłam do słynnej sceny miłosnej. Pan Carolus Fonta, który wykonywał partię Fausta, ukląkł i zaśpiewał:
Laisse-moi, lassie-moi contempler ton visage Sous la pale clarte Dont l’astre de la nuit, comme dans un nuage, Caresse ta beaute!
A ja zaczęłam moją odpowiedź:
O silence! O bonheur! Ineffable mystere! Enivrante langueur! J’ecoute et je comprends cette voix solitaire Qui chante dans mon coeur!
Ale dalej już nie doszłam. Gdy dotarłam do słowa “coeur” usłyszałam ohydny dźwięk, coś jakby skrzyżowanie beknięcia ze skrzeczeniem żaby. Był on tak głośny, że zagłuszył mój śpiew. Publiczność zerwała się na nogi jak jeden mąż. Orkiestra zafałszowała, a ja rozglądałam się wokół, odkrywając z przerażeniem, że wszyscy – w tym Carolus – patrzą się na mnie. Dopiero wtedy zrozumiałam: im się wydawało, że ten obrzydliwy odgłos pochodził z mojego gardła – po tych wszystkich latach bezbłędnego śpiewania sądzili, że mój głos, mój doskonały instrument, mnie zawiódł. W jednej chwili jasności umysłu pojęłam, na czym polegał plan Erika. Nie zamierzał wyrządzić mi krzywdy, ale chciał kompletnie zrujnować moją karierę, zrobić ze mnie pośmiewisko całego Paryża. Stojąc na scenie, rozpłakałam się. - Tylko nie to – wyszeptała mała Lotte. – Aniele, proszę, nie to…
- Dalej! – zawołał jakiś głos. Zaskoczona spojrzałam w górę na pobladłego Monsieur Richarda, który wychylał się ze swojej loży. - Dalej! – powtórzył. Zdawałam sobie sprawę z mojego dramatycznego położenia, ale wtedy uświadomiłam sobie coś równie ważnego. Mimo tego, co się stało; mimo wszystkiego, co jeszcze mogło się wydarzyć – tutaj, teraz – to ja byłam primadonną. Zaczęły mi drżeć ręce, a przez całe ciało przeszedł dreszcz, gdy uświadomiłam sobie moją siłę. Tylko raz w życiu byłam taka wściekła – wtedy kiedy w jedną noc dotarłam do Paryża. Nie pozwolę się upokorzyć! Ta przeklęta uzurpatorka nie zajmie mojego miejsca!
Otarłam nos rękawem kostiumu, pochyliłam się do kanału orkiestry i poprosiłam dyrygenta, żeby zaczął jeszcze raz, od „O silence!” – upominając, żeby nie przerywali żeby nie wiem co się działo. Zaczęłam jeszcze raz. Hałas się powtórzył, ale byłam na to przygotowana. Śpiewałam pełnym głosem, tak że wszyscy na widowni zorientowali się, że to nie ja jestem przyczyną tych zakłóceń. Przez cały ten niekończący się duet przekrzykiwaliśmy się tak we dwoje. Jego fortissimo wbijało w ziemię, ale ja też miałam mocne płuca i wolę walki. Wreszcie nadeszła chwila, gdy hałas umilkł i zostałam tylko ja, z tryumfalnie krystalicznym sopranem. A wtedy spod sufitu zerwał się wielki żyrandol, spadając prosto w środek widowni.
Myślę, że w mojej determinacji byłam w stanie kontynuować przedstawienie i tak. Ale muzyka ucichła, zapanował chaos i nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Czy chciałam się do tego przyznać czy nie, bitwa się zakończyła i to ja zostałam pokonana. Po niewczasie zrozumiałam jego wszechogarniające pragnienie, by umieścić swoją ukochaną na moim miejscu – to była jedyna rzecz, która się dla niego liczyła. Aby to osiągnąć, nie zawahał się popełnić najstraszniejszą zbrodnię; zabić niewinnych ludzi po to, abym ja nigdy nie odzyskała mojej pozycji. Nie doceniłam potęgi jego namiętności; sama przyczyniłam się do tej katastrofy. Nie trzeba było z nim walczyć. A może – w ostatecznym rozrachunku – popełniłam błąd, gdy dwadzieścia siedem lat temu umożliwiłam mu ucieczkę. Byłam naiwną, łatwowierną dziewczynką, zakochałam się we własnym wyobrażeniu, które trawiło mój umysł jak choroba.
- Aniele! Aniele! Ten okrzyk był tak gardłowy, głośny i brzydki, że w pierwszej chwili nie rozpoznałam Christine, dopóki nie wbiegła na scenę. Przebiegła przez całą jej szerokość, tak blisko kanału orkiestry, że pomyślałam, że zaraz spadnie. Pędziła jak oszalała, aż wrzeszcząc zniknęła w prawej kulisie. Pobiegałam za nią; przed oczami migały mi dekoracje, kurtyna, wszystko zlewało się w jedną smugę. Pozostawiłyśmy za sobą ogarnięty paniką tłum. Podążałam jej śladem pustym korytarzem; nawet się nie obejrzała, jej rozgorączkowanie, w połączeniu z histerycznym kwikiem – co, nawiasem mówiąc, samo w sobie mogło zrujnować jej głos – nawet nie dopuszczało do niej myśli, że ktoś może ją śledzić.
Gdy dotarła do swojej garderoby, zatrzasnęła drzwi, zza których wciąż dobiegał mnie jej spazmatyczny, charczący szloch. Pozbywając się resztek godności uklękłam na podłodze i spojrzałam przez dziurkę od klucza. Głuchy łomot, który słyszałam już wcześniej, okazał się być odgłosem jej pięści bębniących o powierzchnię lustra znajdującego się na ścianie. Z pewnością jej rozpacz nie była udawana, choć na pewno była przesadzona. W sumie, znając ją, spodziewałam się po niej podobnego zachowania, pozbawionego wszelkich zahamowań. Nie wiedziałam jaka była tego przyczyna. Wyglądało na to, że wierzy, że ta straszna katastrofa w jakiś sposób skrzywdziła jej anioła. Jak mogło to być prawdą, jeśli to on sam najprawdopodobniej ją spowodował? Ona najwyraźniej nie widziała pomiędzy tymi rzeczami jakiegokolwiek związku; nie podejrzewała, że jej anioł popełnił zbrodnię dla jej korzyści. Była jeszcze jednym pionkiem w grze, którą Erik prowadził.
Nie mogę powiedzieć, że ta scena wzbudziła we mnie litość, ale muszę przyznać, że zaczęłam się ku temu skłaniać, gdy do tej układanki dołączył się nowy element. Pełen cierpienia, ale cudownie melodyjny dźwięk otoczył ją jak słodka chmura i natychmiast uciszył jej histerię. Ucichła raptownie, zasłuchana w muzykę, która zyskała na sile, przechodząc wreszcie w słowa brzmiące taką czułością, że byłam oczarowana nie mniej niż ona. Jego głos nigdy nie brzmiał tak pięknie. Zaczęłam cicho łkać. Gdy tak patrzyłam, tafla lustra przesunęła się, odsłaniając znajdujący się za nim wąski korytarz. Jak w transie, Christine podeszła w jego stronę. Z mojego miejsca za drzwiami mogłam spojrzeć w głąb, aż do końca przejścia. Zauważyłam go wcześniej niż ona - wysoką sylwetkę w czerni, która nie mogła być nikim innym. Z niemą tęsknotą wpatrywałam się w cudowny, płynny ruch z jakim wyciągnął do niej rękę; gdy przechylił głowę spostrzegłam na jego twarzy maskę. Gdy lustro z wolna zaczęło się zamykać i straciłam ich z oczu, uświadomiłam sobie, że ona nigdy nie widziała jego twarzy.
Epilog
Następnego ranka to sekretarz Monsieur Moncharmina przyszedł do mnie z wizytą, przynosząc czek bankowy na sumę potrzebną, aby rozwiązać ze mną kontrakt – tak jakby ktoś miał złudzenia, że po tym wszystkim jeszcze kiedykolwiek zaśpiewam. Moja muzyka umarła, jakby jej nigdy nie było. Mój umysł dręczyły koszmarne wizje, które nie chciały mnie opuścić – obrazy mojego Erika, kryjącego się ze wstydem za maską; obrazy niespełna czteroletniej Christine odwracającej się z odrazą na widok mojej pobitej twarzy; obrazy przyszłości, w której – pomimo wszystkich środków ostrożności z jego strony – ona wreszcie zobaczy jego twarz i zareaguje z łatwym do przewidzenia wstrętem i przerażeniem. Cała miłość i troska, jaką jej okazał, nie będzie dla niej nic znaczyć, odejdzie od niego tak łatwo i bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, jak wraz ze swym ojcem porzuciła mnie, gdy w końcu zdjęłam przed nimi swoją maskę. Wiedziałam, że jej odrzucenie go zabije. Byłam tego równie świadoma jak faktu, że cios, który on mi zadał, był śmiertelny. Nawet w tej chwili nie opuszcza mnie ohyda tego dźwięku, którym próbował mnie zagłuszyć. Nic nie mogłoby lepiej zilustrować pogardy, jaką do mnie żywił – on, który był miłością mojego życia i jedynym powodem mojej egzystencji.
Dzisiaj rano przeczytałam w gazecie, że znaleziono ciało hrabiego Philippe’a, utopionego w piwnicy pod Operą i że Christine Daae, jej przybrana matka, oraz Raoul – nowy hrabia – wyjechali w niewyjaśnionych okolicznościach. Wiem, oczywiście, co to znaczy, chociaż śledczy wciąż szukają odcisków palców i węszą po korytarzach ze szkłami powiększającymi. To znaczy, że Christine zobaczyła twarz Erika. To znaczy, że go porzuciła wydając przeciągły wrzask obrzydzenia. To znaczy, że uciekła dokądś z jej adoratorem-hrabią – choć muszę przyznać, że fakt, że zabrała ze sobą przybraną matkę nieco mnie zaskoczył.
A Philippe? Był twardym człowiekiem, ale miał prawy charakter. Znałam wielu arystokratów o wiele bardziej okrutnych od niego i o mniejszym poczuciu sprawiedliwości. Zasmuciła mnie wiadomość o tym, jak zginął. Pewnie mój nieszczęsny przyjaciel w czymś przeszkodził; domyślałam się, że musiał czymś rozsierdzić Erika, który usunął go ze swojej drogi, podobnie jak usunął mnie.
To ironiczne, że Erik i ja przebywaliśmy w tym samym budynku Opery przez sześć lat i nie rozpoznaliśmy się nawzajem. Najdziwniejsze jest to, że niekiedy byliśmy w tym samym pokoju, nawet o tym nie wiedząc. Może nawet dotknęliśmy się przypadkiem. Kiedy o tym myślę, mam wrażenie, że naprawdę zaraz oszaleję. Dopiero gdy zobaczyłam sekretne drzwi za lustrem w garderobie Christine zrozumiałam ten chłodny powiew i dziwny zapach, które kojarzono z duchem; to był ciąg powietrza z piwnicy, gdy otwierał ukryte drzwi i przechodził. Był tuż przy mnie, przekładał moje rzeczy, kradł moje ubrania; jego zdolności magika i hipnotyzera pozwalały mu to robić niemal na moich oczach. Co to znaczyło dla niego, dokuczać komuś przez sześć lat i nie dowiedzieć się kim on był? Był ze mną przez cały czas, a ja nie wiedziałam, że znajdował się tak blisko. To było nie do uwierzenia, ale taka była prawda. Tak jak wiem, że teraz on umiera. To takie gorzkie, że czuję jego śmiertelne cierpienie na taką odległość, podczas gdy nie poczułam jego obecności o trzy kroki ode mnie.
Och, Eriku… Jaką rozpacz musisz teraz znosić, sam w ciemności? Czy myślisz o twojej własnej małej Lotte, która umiała spojrzeć poza twoją nieszczęsną twarz i pokochać to, co zobaczyła? Czy jej wspomnienie jest w stanie choć trochę złagodzić twój ból? Czy umierając ostatni raz wyszepczesz jej imię?
Ze swojej strony, nie słyszę już więcej anioła, niezależnie od tego jak rozpaczliwie przyzywa go moja dusza. Odszedł, choć obiecałeś mi, że nie odejdzie nigdy. Odszedł bez słowa pożegnania. Teraz moje noce są puste i szare; błądzę bezradnie w moich snach i wiem, że nigdy nie znajdę tego, czego szukam.
KONIEC
|
|