Post by fidelio on Jan 12, 2009 22:06:46 GMT 1
Znalazłam coś niesamowitego - upiorne opowiadanie z 1972 roku. Sprzed Schumachera, sprzed Webbera, ba, sprzed większości filmowych adaptacji. Był tylko Gacek i filmy z 1925, 1943 i 1962 roku (widać parę nawiązań w treści, to o kwasie na przykład).
Autor, Donald Barthelme, był zawodowym pisarzem, zupełnie niezłym. To krótkie opowiadanie pochodzi z tomu "City Life" z 1972 roku. Trudno orzec, kim jest narrator - ja tu widzę Persa, ale być może to ktoś zupełnie inny. Moim zdaniem rzecz jest świetna, chociaż raczej depresyjna. Naprawdę tak to się mogło skończyć, gdy Christine odeszła z Raoulem, a mimo wszystko okazało się, że nie tak łatwo jest umrzeć z miłości. Minęło wiele lat i nie zmieniło się nic... Biedny Erik, psiakość...
------
Przyjaciel Upiora Opery (1972)
Nigdy nie odwiedziłem go w jego wytwornym mieszkaniu położonym pięć pięter pod gmachem Opery, po drugiej stronie mrocznego jeziora. Ale opisywał mi je wielokrotnie. Bogate kanapy, wyrafinowane, rzeźbione stoliki, wspaniałe draperie z jedwabiu i satyny. Duży, wykwintnie zdobiony kominek, na półeczce nad którym spoczywały dwie intrygujące szkatułki, jedna z figurką pasikonika, a druga skorpiona…
Gdy mówi o swoich codziennych, domowych sprawach, potrafi stać się niemal wesoły. Na przykład, gdy opowiadał o winie, które skradł z prywatnej piwnicy Zarządu Opery:
- Bardzo zacny Montrachet! Cztery butelki! A potem jeden dyrektor obwiniał drugiego! Mówię ci, sam czułem się jak dyrektor! Jakbym miał dwa albo trzy miliony na koncie i brzydką, grubą żonę! Za to pstrąg był wyborny. Jak to mówią Polacy: „Dobra ryba musi pływać trzy razy – w wodzie, w tłuszczu i w winie”! Słowo daję, wspaniały wieczór!
Ale potrafi też niespodziewanie popaść w przygnębienie i wtedy rzuca ponure uwagi typu: „Psy drwią z nas swoim zachowaniem.”
Weselsze akcenty nieczęsto wydostają się spod jego maski.
Poniedziałek. Stoję w miejscu gdzie czasami się z nim spotykam, przy niepozornych drzwiach na tyłach Opery (w tym budynku jest 2531 drzwi i 7593 kluczy do nich). Zawsze pojawia się „nagle” – nieodzowny coup de theatre, który prawdę mówiąc, drażni mnie bardziej niż cokolwiek innego. Odgrywamy małą komedię zaskoczenia.
- To ty!
- Tak.
- Co ty tutaj robisz?
- Czekam.
Dzisiaj jednak nikt się nie pojawia, mimo że czekam przeszło pół godziny. Zmarnowałem czas. Chociaż…
Bardzo słabo, poprzez wiele warstw kamienia, słyszę muzykę organową. Dźwięki są wygłuszone, ale słyszalne bez wątpienia. To jego wielkie dzieło Don Juan Zwycięski. To swego rodzaju informacja.
Sprawia mi radość jego niezwykły talent, nawet tak pogrzebany. Wiem jednak że on nie czuje się szczęśliwy.
Jego sytuacja jest prosta i straszna. Musi podjąć decyzję, czy zaryzykować życie na powierzchni ziemi, czy na zawsze pozostać w ukryciu, w lochach Opery. Jego niepewne, próbne wycieczki do miasta, zawsze nocą, nie przekonały go do żadnego rozwiązania. Samo miasto zmieniło się od czasów, gdy znał je jako młody mężczyzna. Jego znaczenie się zmieniło.
Przy kawiarnianym stoliku, w miejscu, gdzie światło lamp ulicznych jest osłonięte przez cień dużego drzewa, siedzimy w milczeniu nad swoimi napojami.
Wszystko, co można było powiedzieć, zostało powiedziane wiele razy. Nie mam nowych obserwacji, którymi chciałbym się podzielić. Decyzja, przed którą stoi, dręczy go od dziesiątków lat.
- Gdybym jednak… - Nie jest jednak w stanie skończyć zdania. Obaj wiemy, co ma na myśli.
Czuję się nieco zdenerwowany. Ile nocy spędziłem w ten sposób, asystując jego westchnieniom? W pierwszych latach naszej przyjaźni proponowałem rozwiązania pełne wigoru. Nowe życie! Postępy chirurgii, przekonywałem go, umożliwią normalne życie nawet jemu. Nowe techniki…
- Jestem za stary.
Nigdy nie jest się za starym, mówiłem. Można czerpać z życia jeszcze wiele satysfakcji, istotną może być świadomość, że robi coś dla innych ludzi. Jego muzyka! Dom, nawet małżeństwo i dzieci nie były wcale wykluczone. Potrzeba było tylko trochę odwagi, siły, by zerwać ze starymi przyzwyczajeniami…
Na to wspomnienie dawnych rozmów, uśmiecha się ironicznie.
Czasami mówi o Christine:
- Ten głos! Ale może byłem oszołomiony okolicznościami… Skala od niskiego C do F powyżej wysokiego C! Oczywiście, nie bez skazy… Liszt ją słyszał, zawołał: „Que, c’est beau!” Być może brakowało jej nieco temperamentu, ale ja miałem go dość za dwoje. Taka dobra! Taka łagodna! Wyrwałbym z zawiasów bramy niebios, byle tylko…
Wtorek. Kilka zygzaków błyskawic przecina niebo. Czy jeden człowiek ma prawo umieścić się w centrum własnego kosmosu nienawiści i pozostać tam?
Kwas… Stracona miłość…
Ale to wszystko przeminęło wiele lat temu. Tyle zdarzyło się później: wojny, odkrycia, zabójstwa, wynalazki…
Może najważniejsze miejsce zajęły w jego życiu przyziemne sprawy. Czy obawia się utraty stypendium (20 000 franków miesięcznie), którego nie przestał wymuszać od dyrektorów Opery? Ale złożyłem mu solenne zapewnienie, że niczego mu nie zabraknie.
Niekiedy popada w stan, który można nazwać tylko manią wielkości.
- Sto milionów komórek w mózgu! Wszystkie skupione na tym, żeby być Upiorem Opery! Pomiędzy trzy a cztery tysiące istniejących języków – a ja jestem Upiorem Opery w każdym z nich!
Zawsze po tym następuje najczarniejsza rozpacz. Zapada się w fotel, przesuwa dłonią po powierzchni maski.
- I tak przez czterdzieści lat!
Dlaczego właśnie jego muszę mieć za przyjaciela?
Chciałem mieć przyjaciela, z którym mógłbym wyjeżdżać za granicę. Z którym moglibyśmy się nawzajem odwiedzać w naszych posiadłościach. Odsuwam od siebie wszystkie te niegodne myśli…
Gaston Leroux był zmęczony pisaniem Upiora Opery. Odłożył pióro do kałamarza.
- Zawsze mogę popracować nad Upiorem Opery później, może jesienią. Teraz mam ochotę zająć się Tajemnicą żółtego pokoju.
Gaston Leroux wziął manuskrypt Upiora Opery i odłożył go na półkę w szafce. Następnie, znów siadając za biurkiem, wyjął czysty arkusz i napisał na górze strony Tajemnica Żółtego Pokoju.
Środa. Otrzymałem liścik z prośbą o pilne spotkanie.
„Każdy człowiek który upada, pada pociągnięty przez swoje naturalne skłonności” kończył się list. To jest zdecydowanie prawda. Jednak rześkość, z jaką on wita swoją ruinę nie ma, moim zdaniem, precedensu.
Gdy się spotykamy, przechadza się nerwowo słabo oświetlonym korytarzem, tuż obok sali, gdzie orkiestra przechowuje kotły. Zauważam, że jego strój, dotąd bez najmniejszej skazy, jest nieświeży, jakby przespał w nim noc. Z kamizelki zwisa na nitce naderwany guzik.
- Przyniosłem ci gazetę – mówię.
- Dziękuję. Chciałem ci powiedzieć, że… zdecydowałem się.
Jego ręce drżą. Wstrzymuję oddech.
- Postanowiłem posłuchać twojej rady. Sześćdziesiąt pięć lat to jeszcze nie koniec życia! Oddaję się w twoje ręce. Możesz zrobić cokolwiek uważasz za stosowne. Jutro wieczorem o tej porze odchodzę z Opery na zawsze.
Oślepiony przez falę uczuć, nie wiem co odpowiedzieć. Mocny uścisk dłoni i już go nie ma.
Przygotowano pokój. Mówię mojej służbie, że oczekuję gościa, który zostanie z nami nie wiem na jak długo, być może na stałe. Wybieram dla niego pokój z pięknym widokiem na Sekwanę, ale pamiętam też nakazać, by zainstalowano ciężkie welurowe zasłony, aby można było ograniczyć ilość światła. Będzie miał go tyle, ile sam zechce.
Gdy jestem zadowolony z przygotowań, idę na umówione spotkanie z lekarzem.
- Rozumie pan, że to przedsięwzięcie, o ile się na nie zdecyduje, będzie miało określone skutki psychologiczne?
Kiwam głową. Doktor pokazuje mi książkę pełną zdjęć pacjentów ze strasznymi bliznami po oparzeniach, przed i po zabiegach rekonstrukcyjnych, którym się poddali. Wygląda to jak album magicznych transformacji.
- Chciałbym, żeby najpierw przebadał go mój kolega, doktor W., uznany psychiatra.
- To możliwe. Ale przypominam, że, oprócz mnie, on unikał kontaktu z innymi ludźmi, nie wiem przez ile lat…
- Jednak początkowo odczuwał, jak zrozumiałem, silne pragnienie zemsty i zazdrość…
- Tak. Ale z czasem zastąpiła je melancholia, tak głęboka i dojmująca, że…
Doktor Mirabeau patrzy na mnie z nieco protekcjonalną powagą.
- Melancholia, proszę pana, jest chorobą, z którą niewiele miałem do czynienia. Przekonajmy się, czy jego posępny nastrój nie podda się działaniu małego cudu – mówi i wyciąga w moją stronę błyszczący skalpel.
Kiedy jednak przychodzę po Upiora w czwartek, nie ma go w umówionym miejscu.
Co za utrapienie!
A może czuję odrobinę ulgi?
Siadam na krawężniku, na zewnątrz Opery. Przechodnie patrzą na mnie mijając mnie. Będę tu siedział choćby i przez sto lat. Albo dopóki gorące mięso romansu jeszcze raz nie ostudzi się w zetknięciu z mdłym sosem zdrowego rozsądku.
Autor, Donald Barthelme, był zawodowym pisarzem, zupełnie niezłym. To krótkie opowiadanie pochodzi z tomu "City Life" z 1972 roku. Trudno orzec, kim jest narrator - ja tu widzę Persa, ale być może to ktoś zupełnie inny. Moim zdaniem rzecz jest świetna, chociaż raczej depresyjna. Naprawdę tak to się mogło skończyć, gdy Christine odeszła z Raoulem, a mimo wszystko okazało się, że nie tak łatwo jest umrzeć z miłości. Minęło wiele lat i nie zmieniło się nic... Biedny Erik, psiakość...
------
Przyjaciel Upiora Opery (1972)
Nigdy nie odwiedziłem go w jego wytwornym mieszkaniu położonym pięć pięter pod gmachem Opery, po drugiej stronie mrocznego jeziora. Ale opisywał mi je wielokrotnie. Bogate kanapy, wyrafinowane, rzeźbione stoliki, wspaniałe draperie z jedwabiu i satyny. Duży, wykwintnie zdobiony kominek, na półeczce nad którym spoczywały dwie intrygujące szkatułki, jedna z figurką pasikonika, a druga skorpiona…
Gdy mówi o swoich codziennych, domowych sprawach, potrafi stać się niemal wesoły. Na przykład, gdy opowiadał o winie, które skradł z prywatnej piwnicy Zarządu Opery:
- Bardzo zacny Montrachet! Cztery butelki! A potem jeden dyrektor obwiniał drugiego! Mówię ci, sam czułem się jak dyrektor! Jakbym miał dwa albo trzy miliony na koncie i brzydką, grubą żonę! Za to pstrąg był wyborny. Jak to mówią Polacy: „Dobra ryba musi pływać trzy razy – w wodzie, w tłuszczu i w winie”! Słowo daję, wspaniały wieczór!
Ale potrafi też niespodziewanie popaść w przygnębienie i wtedy rzuca ponure uwagi typu: „Psy drwią z nas swoim zachowaniem.”
Weselsze akcenty nieczęsto wydostają się spod jego maski.
Poniedziałek. Stoję w miejscu gdzie czasami się z nim spotykam, przy niepozornych drzwiach na tyłach Opery (w tym budynku jest 2531 drzwi i 7593 kluczy do nich). Zawsze pojawia się „nagle” – nieodzowny coup de theatre, który prawdę mówiąc, drażni mnie bardziej niż cokolwiek innego. Odgrywamy małą komedię zaskoczenia.
- To ty!
- Tak.
- Co ty tutaj robisz?
- Czekam.
Dzisiaj jednak nikt się nie pojawia, mimo że czekam przeszło pół godziny. Zmarnowałem czas. Chociaż…
Bardzo słabo, poprzez wiele warstw kamienia, słyszę muzykę organową. Dźwięki są wygłuszone, ale słyszalne bez wątpienia. To jego wielkie dzieło Don Juan Zwycięski. To swego rodzaju informacja.
Sprawia mi radość jego niezwykły talent, nawet tak pogrzebany. Wiem jednak że on nie czuje się szczęśliwy.
Jego sytuacja jest prosta i straszna. Musi podjąć decyzję, czy zaryzykować życie na powierzchni ziemi, czy na zawsze pozostać w ukryciu, w lochach Opery. Jego niepewne, próbne wycieczki do miasta, zawsze nocą, nie przekonały go do żadnego rozwiązania. Samo miasto zmieniło się od czasów, gdy znał je jako młody mężczyzna. Jego znaczenie się zmieniło.
Przy kawiarnianym stoliku, w miejscu, gdzie światło lamp ulicznych jest osłonięte przez cień dużego drzewa, siedzimy w milczeniu nad swoimi napojami.
Wszystko, co można było powiedzieć, zostało powiedziane wiele razy. Nie mam nowych obserwacji, którymi chciałbym się podzielić. Decyzja, przed którą stoi, dręczy go od dziesiątków lat.
- Gdybym jednak… - Nie jest jednak w stanie skończyć zdania. Obaj wiemy, co ma na myśli.
Czuję się nieco zdenerwowany. Ile nocy spędziłem w ten sposób, asystując jego westchnieniom? W pierwszych latach naszej przyjaźni proponowałem rozwiązania pełne wigoru. Nowe życie! Postępy chirurgii, przekonywałem go, umożliwią normalne życie nawet jemu. Nowe techniki…
- Jestem za stary.
Nigdy nie jest się za starym, mówiłem. Można czerpać z życia jeszcze wiele satysfakcji, istotną może być świadomość, że robi coś dla innych ludzi. Jego muzyka! Dom, nawet małżeństwo i dzieci nie były wcale wykluczone. Potrzeba było tylko trochę odwagi, siły, by zerwać ze starymi przyzwyczajeniami…
Na to wspomnienie dawnych rozmów, uśmiecha się ironicznie.
Czasami mówi o Christine:
- Ten głos! Ale może byłem oszołomiony okolicznościami… Skala od niskiego C do F powyżej wysokiego C! Oczywiście, nie bez skazy… Liszt ją słyszał, zawołał: „Que, c’est beau!” Być może brakowało jej nieco temperamentu, ale ja miałem go dość za dwoje. Taka dobra! Taka łagodna! Wyrwałbym z zawiasów bramy niebios, byle tylko…
Wtorek. Kilka zygzaków błyskawic przecina niebo. Czy jeden człowiek ma prawo umieścić się w centrum własnego kosmosu nienawiści i pozostać tam?
Kwas… Stracona miłość…
Ale to wszystko przeminęło wiele lat temu. Tyle zdarzyło się później: wojny, odkrycia, zabójstwa, wynalazki…
Może najważniejsze miejsce zajęły w jego życiu przyziemne sprawy. Czy obawia się utraty stypendium (20 000 franków miesięcznie), którego nie przestał wymuszać od dyrektorów Opery? Ale złożyłem mu solenne zapewnienie, że niczego mu nie zabraknie.
Niekiedy popada w stan, który można nazwać tylko manią wielkości.
- Sto milionów komórek w mózgu! Wszystkie skupione na tym, żeby być Upiorem Opery! Pomiędzy trzy a cztery tysiące istniejących języków – a ja jestem Upiorem Opery w każdym z nich!
Zawsze po tym następuje najczarniejsza rozpacz. Zapada się w fotel, przesuwa dłonią po powierzchni maski.
- I tak przez czterdzieści lat!
Dlaczego właśnie jego muszę mieć za przyjaciela?
Chciałem mieć przyjaciela, z którym mógłbym wyjeżdżać za granicę. Z którym moglibyśmy się nawzajem odwiedzać w naszych posiadłościach. Odsuwam od siebie wszystkie te niegodne myśli…
Gaston Leroux był zmęczony pisaniem Upiora Opery. Odłożył pióro do kałamarza.
- Zawsze mogę popracować nad Upiorem Opery później, może jesienią. Teraz mam ochotę zająć się Tajemnicą żółtego pokoju.
Gaston Leroux wziął manuskrypt Upiora Opery i odłożył go na półkę w szafce. Następnie, znów siadając za biurkiem, wyjął czysty arkusz i napisał na górze strony Tajemnica Żółtego Pokoju.
Środa. Otrzymałem liścik z prośbą o pilne spotkanie.
„Każdy człowiek który upada, pada pociągnięty przez swoje naturalne skłonności” kończył się list. To jest zdecydowanie prawda. Jednak rześkość, z jaką on wita swoją ruinę nie ma, moim zdaniem, precedensu.
Gdy się spotykamy, przechadza się nerwowo słabo oświetlonym korytarzem, tuż obok sali, gdzie orkiestra przechowuje kotły. Zauważam, że jego strój, dotąd bez najmniejszej skazy, jest nieświeży, jakby przespał w nim noc. Z kamizelki zwisa na nitce naderwany guzik.
- Przyniosłem ci gazetę – mówię.
- Dziękuję. Chciałem ci powiedzieć, że… zdecydowałem się.
Jego ręce drżą. Wstrzymuję oddech.
- Postanowiłem posłuchać twojej rady. Sześćdziesiąt pięć lat to jeszcze nie koniec życia! Oddaję się w twoje ręce. Możesz zrobić cokolwiek uważasz za stosowne. Jutro wieczorem o tej porze odchodzę z Opery na zawsze.
Oślepiony przez falę uczuć, nie wiem co odpowiedzieć. Mocny uścisk dłoni i już go nie ma.
Przygotowano pokój. Mówię mojej służbie, że oczekuję gościa, który zostanie z nami nie wiem na jak długo, być może na stałe. Wybieram dla niego pokój z pięknym widokiem na Sekwanę, ale pamiętam też nakazać, by zainstalowano ciężkie welurowe zasłony, aby można było ograniczyć ilość światła. Będzie miał go tyle, ile sam zechce.
Gdy jestem zadowolony z przygotowań, idę na umówione spotkanie z lekarzem.
- Rozumie pan, że to przedsięwzięcie, o ile się na nie zdecyduje, będzie miało określone skutki psychologiczne?
Kiwam głową. Doktor pokazuje mi książkę pełną zdjęć pacjentów ze strasznymi bliznami po oparzeniach, przed i po zabiegach rekonstrukcyjnych, którym się poddali. Wygląda to jak album magicznych transformacji.
- Chciałbym, żeby najpierw przebadał go mój kolega, doktor W., uznany psychiatra.
- To możliwe. Ale przypominam, że, oprócz mnie, on unikał kontaktu z innymi ludźmi, nie wiem przez ile lat…
- Jednak początkowo odczuwał, jak zrozumiałem, silne pragnienie zemsty i zazdrość…
- Tak. Ale z czasem zastąpiła je melancholia, tak głęboka i dojmująca, że…
Doktor Mirabeau patrzy na mnie z nieco protekcjonalną powagą.
- Melancholia, proszę pana, jest chorobą, z którą niewiele miałem do czynienia. Przekonajmy się, czy jego posępny nastrój nie podda się działaniu małego cudu – mówi i wyciąga w moją stronę błyszczący skalpel.
Kiedy jednak przychodzę po Upiora w czwartek, nie ma go w umówionym miejscu.
Co za utrapienie!
A może czuję odrobinę ulgi?
Siadam na krawężniku, na zewnątrz Opery. Przechodnie patrzą na mnie mijając mnie. Będę tu siedział choćby i przez sto lat. Albo dopóki gorące mięso romansu jeszcze raz nie ostudzi się w zetknięciu z mdłym sosem zdrowego rozsądku.