hesperyda
Odwiedzający Operę
Samozwańczy Naczelny Polonistyczny Pedant Forum
Posts: 102
|
Post by hesperyda on Jan 8, 2007 16:56:47 GMT 1
LadyValjean mnie podpuściła, żeby wrzucić to na forum, ale jeżeli mam być szczera bez popadania we fałszywą skromność: to niekoniecznie musi być ta wersja językowa, która najlepiej oddaje charakter i styl książki. Powody aby tak sądzić mnożą się same: po pierwsze nie jestem nauczycielką, ani studentką anglistyki i nie reprezentuję dobrego poziomu językowego. Zabawę w kindertłumaczenie Susan Kay, potraktowałam jako relaksujące przygotowanie do matury i swoiste wyzwanie językowe, stąd proszę o konstruktywne opinie i wskazywanie ewidentnych błędów, jak i tych fragmentów, które po prostu mogłyby brzmieć lepiej. PS. Jestem KOSZMARNA w interpunkcji, więc gdyby ktoś zobaczył potwora stylistycznego na tym tle, upraszam o bicie na alarm.
Susan Kay „Upiór”
Madeleine, 1831-1840
To był trudny poród pośladkowy, ale aż do ostatniej chwili wykonywałam głośno wydawane polecenia akuszerki: - Jeszcze tylko główka, kochana... Już niewiele... Twój syn już prawie się urodził, ale teraz musimy być bardzo ostrożne. Rób dokładnie to, co ci powiem. Słyszy mnie pani, madame? Dokładnie! Skinęłam głową i wzięłam głęboki wdech, chwytając się kurczowo ręcznika przewieszonego przez wezgłowie drewnianego łóżka. Światło świec rzucało na sufit ogromne cienie; niesamowite, wyuzdane kształty, które przeraziły mnie, gdy potraciłam zmysły w urojeniach wywołanych bólem. W tym ostatnim, samotnie przeżywanym pchnięciu, ostatnim momencie cierpienia zdawało mi się, że jestem jedyną żywą osobą na tym świecie; że czeka mnie wieczność w tym niegościnnym więzieniu męczeństwa. Czułam jak coś rozrywa mnie, rozdziera od środka, a później nadszedł spokój... i cisza. Cisza, w której nikt nie odetchnął, zastygnąwszy w oszołomieniu i niedowierzaniu. Otworzyłam oczy i zobaczyłam jeszcze przed momentem zaróżowioną z wysiłku, a teraz powoli tracącą kolor twarz akuszerki i moją pokojówkę Simonette, odwracającą się od łóżka i zasłaniającą usta ręką. Pamiętam, że pomyślałam: „musi być martwe”, ale pomimo skonfundowania wywołanego bólem wiedziałam, że prawda była gorsza... o wiele gorsza. Podjęłam wysiłek, żeby usiąść i oparłam się o wilgotne poduszki. Nie krzyknęłam, kiedy spojrzałam na zakrwawione prześcieradła pode mną i zobaczyłam to co one. Żadna z nas nie krzyknęła nawet wówczas, kiedy to wykonało słaby ruch i stało się jasne, że nie jest martwe. Wygląd tej rzeczy leżącej na prześcieradle był tak niesamowity, że odebrał nam głos. Wpatrywałyśmy się w to, cała trójka, oczekując w niemym przerażeniu, że ta odrażająca i wstrząsająca potworność roztopi się i powróci do królestwa koszmaru, do którego z pewnością należała. Pierwsza wyrwała się z otępienia akuszerka. Rękami trzęsącymi się tak bardzo, że z trudem mogła utrzymać nożyczki, przecięła pępowinę. - Boże, miej litość – wymamrotała, odruchowo czyniąc znak krzyża. – Chryste, miej litość. Jak sparaliżowana obserwowałam, jak zawija to monstrum w szal i kładzie do kołyski stojącej obok łóżka. - Biegnij po Ojca Mansart – powiedziała do Simonette drżącym głosem. – Powiedz mu, że powinien tu natychmiast przyjść! Simonette jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i zbiegła nieoświetlonymi schodami, nie odwracając się nawet by na mnie spojrzeć. Była ostatnią służącą mieszkającą pod moim dachem. Po tej koszmarnej nocy, nie widziałam jej już nigdy więcej. Nie wróciła nawet po to, żeby zabrać swoje rzeczy z sypialni na poddaszu. Ojciec Mansart przyszedł sam. Akuszerka czekała na niego przy drzwiach. Spełniła już wszystkie obowiązki jakie do niej należały i teraz czekała z niecierpliwością, aż będzie mogła wyjść i zapomnieć o swojej roli jaką odegrała w tym koszmarze. Zauważyłam, że była wystarczająco zniecierpliwiona, żeby przeoczyć kwestię zapłaty. - Gdzie jest dziewczyna? – gniewnie zażądała odpowiedzi – Pokojówka Ojcze... nie ma jej z tobą? Ojciec Mansart potrząsnął przecząco swoją posiwiałą głową: - Panienka wzbraniała się przed towarzyszeniem mi. Odchodziła od zmysłów z przerażenia i nie mogłem jej od tego odwieść. - Cóż... to mnie nie dziwi – powiedziała akuszerka ponuro. – Powiedziała Ojcu, że dziecko to potwór? W całym swoim życiu nie widziałam czegoś takiego... a dobrze Ojciec wie, że widziałam niejedno. Ale nie wygląda na silne. Sądzę, że można to uznać za błogosławieństwo. Słuchałam tego z niedowierzaniem. Rozmawiali, jakby mnie tam w ogóle nie było; jakby urodzenie tej przerażającej istoty w jakiś sposób uczyniło mnie głuchą i głupią, pozbawioną prawa do ludzkiej godności. Zupełnie jak monstrum w kołysce, stałam się obiektem dyskusji. Nie byłam już osobą. Akuszerka wzruszając ramionami owinęła się szalem i podniosła swój koszyk. - Ośmielam się sądzić, że ono umrze. Zazwyczaj umierają, dzięki Bogu. I to nie jest powód do płaczu, ale raczej dobry znak... Bez wątpienia do rana będzie martwe. Ale cokolwiek się stanie, to nie będzie już mój interes. Wykonałam swoją pracę i jeżeli Ojciec pozwoli, muszę już iść. Obiecałam odebrać jeszcze jeden poród. Madame Lescot, wie Ojciec, jej trzecie... Głos akuszerki zamarł, kiedy zniknęła w ciemnościach półpiętra. Ojciec Mansart zamknął za nią drzwi, postawił latarnię na komodzie i przewiesił swój mokry płaszcz przez krzesło, żeby wysechł. Miał spokojną, przyjemną twarz, opaloną i ogorzałą od przebywania poza domem niezależnie od pogody. Przypuszczam, że musiał być około pięćdziesiątki. Wiedziałam, że widział wiele okropnych rzeczy w czasie swojej długiej służby duszpasterskiej, niemniej jednak, dostrzegłam jak wzdrygnął się, kiedy pochylił się nad kołyską. Jedną ręką złapał krucyfiks, który miał zawieszony na szyi, drugą przeżegnał się prędko. Przyklęknął na chwilę do modlitwy, po czym podszedł do mojego łóżka. - Moje drogie dziecko – powiedział ze współczuciem – nie wierz w to, że Pan cię opuścił. Takie tragedie są poza rozumieniem śmiertelników, ale proszę cię, żebyś pamiętała, że Bóg nie tworzy niczego bez powodu. Zadrżałam. - Ono jest ciągle żywe, prawda? – kiwnął głową przygryzając swoją pełną, dolną wargę i spoglądając smutno na kołyskę. – Ojcze... – zawahałam się i spróbowałam zebrać się w sobie, żeby kontynuować – czy jeżeli tego nie dotknę... nie nakarmię... Pokręcił ponuro głową. - Stanowisko Kościoła, jest oczywiste w takich sytuacjach, Madeleine. To co sugerujesz, to morderstwo. - Ale w tym przypadku to byłaby przysługa. - To byłby grzech – powiedział surowo. – Śmiertelny grzech! Nawołuję cię, żebyś wyrzuciła takie grzeszne myśli ze swojego umysłu! Twoim obowiązkiem jest zaopiekować się tą ludzką duszą. Musisz karmić i opiekować się tym dzieckiem tak, jak robiłabyś to z każdym innym. Odwróciłam głowę. Chciałam powiedzieć, że nawet Bóg może popełniać błędy, ale nawet w desperacji nie mogłam zdobyć się na odwagę, żeby powiedzieć takie bluźnierstwo. Jak to paskudztwo w ogóle mogło być człowiekiem? Było dla mnie obce jak gad: brzydkie, odpychające i niechciane. Czy mógł mieć rację jakikolwiek ksiądz upierający się, że to powinno żyć? Czy to była Boża łaska? Nieskończona Boża mądrość? Kiedy wpatrywałam się w pasiastą tapetę przed moimi oczami, łzy, wywołane przez wyczerpanie i upokorzenie zaczęły spływać po mojej twarzy. Przez trzy miesiące borykałam się z natłokiem nieszczęść, podążając w stronę jednego, jedynego światełka będącego w moim zasięgu i przyzywającego mnie: małego, migocącego światełka nadziei, obietnicy nowego życia. Teraz, kiedy ta świeca zgasła, pozostała tylko ciemność. Ciemność bezdennej otchłani piekła. Pierwszy raz w życiu byłam zupełnie sama. Nie było nikogo kto mógłby zdjąć ze mnie to brzemię. - Myślę, że będzie rozsądnie, jeżeli ochrzczę teraz dziecko – odezwał się Ojciec Mansart. – Może zechciałabyś podać mi imię? Obserwowałam, jak ksiądz, wysoki cień w ciemnym habicie powoli okrąża pokój zabierając moją porcelanową miskę i błogosławiąc znajdującą się w niej wodę. Miałam zamiar nazwać syna Charles, po moim zmarłym mężu, ale teraz wydało mi się to niemożliwe i plugawe. Imię... Muszę zdecydować się na imię! Raz jeszcze opadło na mnie wrażenie nierzeczywistości; otępienie paraliżujące mózg i blokujące myślenie. Nie mogłam nic wymyślić i w końcu, w desperacji, powiedziałam księdzu, żeby ochrzcił dziecko swoim imieniem. Przez dłuższą chwilę przyglądał mi się, ale niczego nie skomentował i bez słowa protestu sięgnął do kołyski. - Chrzczę ciebie, Eriku – powiedział powoli – w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. A potem pochylił się do przodu i umieścił ciche zawiniątko w moich ramionach z taką stanowczością, że nie odważyłam się zaprotestować. - To jest twój syn – przemówił. – Naucz się go kochać tak, jak czyni to Bóg. Wziął swoją latarnię oraz płaszcz i zaczął szykować się do wyjścia. Niebawem usłyszałam skrzypienie starych schodów pod jego ciężkimi krokami, a chwilę później zamknęły się za nim drzwi wejściowe. Zostałam sama z potworem, stworzonym z miłości mojej i Charlesa. Nigdy w moim życiu nie czułam takiego strachu, takiej absolutnej niedoli, jakiej doświadczyłam w pierwszej chwili, gdy trzymałam w ramionach swojego syna. Zdałam sobie sprawę, że to monstrum, ta rzecz, była ode mnie całkowicie zależna. Gdybym pozwoliła, żeby zmarł z głodu lub z zimna, moja dusza byłaby na wieki trawiona przez ognie piekielne. Byłam praktykującą katoliczką i bardzo dosłownie traktowałam istnienie ognia piekielnego. Przerażona, drżącą ręką odgarnęłam szal, odsłaniając twarz dziecka. Widziałam już w życiu deformacje – któż nie widział? – ale jeszcze nigdy czegoś takiego. Cała czaszka z zapadłymi oczyma, lśniącymi, mającymi brzydki kształt wargami i przerażającą wyrwą w miejscu w którym powinien być nos, pokryta była groteskowo wyglądającą błoną, poprzeszywaną niebieskimi, pulsującymi żyłkami. I to moje ciało, zupełnie jak niedoskonałe koło garncarskie, stworzyło tą budzącą litość kreaturę. Wyglądało jak coś od dłuższego czasu martwego, a pomimo tego, wszystkim co chciałam zrobić, było uśmiercenie tego i ucieknięcie. Mętnie, poprzez uczucie wstrętu i przerażenia uświadomiłam sobie, że patrzył na mnie. Wpatrywał się we mnie oczami, które sprawiały wrażenie współczujących, zupełnie jakby pojmował moją panikę. Nigdy w życiu nie widziałam takiej świadomości, tak ogromnej przytomności umysłu w oczach nowonarodzonego dziecka i uświadomiłam sobie, że odwzajemniam jego spojrzenie zafascynowana, zupełnie jak ofiara zahipnotyzowana przez grzechotnika. I wtedy zaczął płakać. Nie znam słów, którymi mogłabym opisać pierwszy dźwięk jego głosu i niezwykłą reakcję jaką u mnie wywołał. Zawsze uważałam płacz noworodka za całkowicie bezpłciowy: przeszywający, irytujący i na każdy możliwy sposób nieatrakcyjny, ale <i>jego</i> głos zdał mi się dziwną muzyką, wywołującą u mnie niepohamowany napływ łez; łagodnie kuszącą żebym przyciągnęła go do siebie, w prymitywnym odruchu wywołanym bólem piersi. Byłam bezsilna wobec jego instynktownej prośby o przetrwanie, ale w momencie, w którym jego ciało dotknęło mojego i zapadła cisza, zaklęcie zostało przerwane i zawładnęły mną panika i wstręt. Gwałtownie odsunęłam go od swojej piersi, jakby był obrzydliwym, odrażającym insektem ssącym moją krew. Odrzuciłam go, nie troszcząc się o to gdzie upadnie i uciekłam do najodleglejszego kąta pokoju, w którym skuliłam się jak zaszczute zwierzę, z brodą ciasno przyciśniętą do kolan i rękoma otaczającymi głowę. Chciałam umrzeć, chciałam, żebyśmy umarli oboje. Gdyby w tamtej chwili zapłakał raz jeszcze, zabiłabym go. Najpierw jego, a później siebie. Ale był cicho. Być może był już martwy. Coraz głębiej i głębiej kuliłam się wewnątrz własnego ciała, kiwając się w przód i w tył, jak biedna istota, która ukrywa się przed brzemieniem, któremu nie jest w stanie stawić czoła.
|
|
hesperyda
Odwiedzający Operę
Samozwańczy Naczelny Polonistyczny Pedant Forum
Posts: 102
|
Post by hesperyda on Jan 8, 2007 16:57:18 GMT 1
Życie było takie piękne, aż do tego lata; zbyt łatwe, zbyt przyjemne. Przez cały ten okres gdy byłam rozpieszczana, nic nie przygotowało mnie na tragedie, które bezlitośnie spadły na mnie po ślubie z Charlesem. Nic nie przygotowało mnie na Erika! Jako jedyne dziecko starszych, poniekąd zdziecinniałych i zaślepionych rodziców, byłam małą księżniczką, gwiazdą każdej sceny na jakiej się pojawiałam. Mój Ojciec był odnoszącym sukcesy architektem z Rouen, ale także koneserem muzyki, którego zachwycały moje artystyczne talenty. Od najwcześniejszych lat regularnie pojawiałam się w towarzystwie, żeby popisać się głosem i umiarkowanymi umiejętnościami gry na skrzypcach i pianinie. O ile przez wzgląd na moją duszę, Mama wysłała mnie do Klasztoru Urszulanek, o tyle cele wyznaczone przez Ojca były znacznie bardziej doczesne. Ku zniesmaczeniu mniszek, które uważały dziewczęcy głos za źródło próżności i pretensjonalności, pobierałam lekcje śpiewu i co tydzień uciekałam na zajęcia z profesorem, który miał przygotować mnie do występowania na scenie paryskiej opery. Miałam dobry głos, ale nigdy nie odkryłam skąd pochodziła siła, dzięki której sukcesywnie dążyłam do podbicia Paryża. Kiedy miałam siedemnaście lat, towarzyszyłam Ojcu na spotkaniu z klientem w Ru de Lecat i wtedy właśnie poznałam Charlesa, jednocześnie porzucając wszystkie marzenia o wspaniałej karierze scenicznej. Starszy ode mnie o piętnaście lat Charles, był mistrzem w kamieniarstwie, którego pracę szczerze podziwiał mój Ojciec. Tato zawsze mówił, że to zaszczyt składać plany w ręce człowieka, który ma tak głębokie, instynktowne wyczucie piękna w architekturze i nigdy nie czuje się usatysfakcjonowany drugą jakością. W trudnej sytuacji stawał przeciętny klient nie mający drygu do ekonomii, stając pomiędzy nim, a moim Ojcem. Być może dlatego, że byli tak zgrani jeżeli chodzi o sprawy zawodowe, Tato potraktował zupełnie naturalnie wejście Charlesa do rodziny, kiedy tylko podjęłam ostateczną decyzję. Być może dlatego, że pamiętał jeszcze siebie, niestrudzenie starającego się o zlecenia młodego architekta, walczącego przed laty z rodziną mamy. Być może był najzwyczajniej pewny (jak przez całe moje życie rozpieszczonej córeczki) że nic nie może zniszczyć szczęścia jego jedynego dziecka. Jeżeli nawet był rozczarowany moją rezygnacją z obiecującej przyszłości śpiewaczki operowej, nic na ten temat nie powiedział. Zupełnie jak moja Mama: z pochodzenia Angielka, ze wszystkimi odcieniami powściągliwości i tajemniczości, jakie niesie ze sobą to pochodzenie. Myślę, że wolałaby mnie widzieć powszechnie szanowaną, czy nawet haniebnie wydaną za mąż, niż na jakiejkolwiek paryskiej scenie. Charles i ja pojechaliśmy na miesiąc miodowy do Londynu na koszt Ojca, wyposażeni w wykaz pereł architektonicznych, które „koniecznie trzeba zobaczyć”. Nie widzieliśmy wiele. Był listopad, najbardziej ponury z angielskich miesięcy i przez większość naszego trzytygodniowego pobytu, miasto było okryte całunem gęstej, żółtawej mgły. Był to dobry powód dla pozostania wewnątrz gustownej i dyskretnej sypialni w Kensington i odkrywania cudów boskiej architektury. Ostatniego dnia naszego pobytu, promień słońca dostał się do pokoju przez szczelinę w ciężkich zasłonach, zastał nas winnych i wywabił spomiędzy prześcieradeł. Nie mogliśmy wrócić do domu, nie obejrzawszy Hampton Court! Tato by nam tego nigdy nie wybaczył! Był wczesny wieczór, kiedy wysiedliśmy z powozu przed wejściem do hotelu. Podczas gdy Charles walczył z obcą walutą i mało pomocnym woźnicą, ja udałam się do foyer, żeby odebrać nasze klucze. - List do pani, madame – powiedział goniec hotelowy. Odebrałam od niego kopertę, a kiedy obejrzałam się i zobaczyłam Charlesa wchodzącego do foyer, w roztargnieniu włożyłam ją do mufki. Wciąż wstrzymywałam oddech na jego widok, zupełnie jak za pierwszy razem w Ru de Lecat: był taki wysoki i tak nienagannie wyglądał! Kiedy zobaczył klucze w mojej ręce, jego uśmiech odzwierciedlił moje myśli. Śmiejąc się, pobiegliśmy szerokimi, wyłożonymi kosztownym dywanem schodami i wpadliśmy na dwie starsze panie, schodzące na dół z całym angielskim dostojeństwem. - Francuzi – usłyszałam, jak jedna mówi z niesmakiem. – Czego innego można się spodziewać? Roześmialiśmy się tylko głośniej. Charles powiedział, że powinniśmy współczuć Anglikom: są tak samo sztywni i zimni jak gotyckie gargulce. Żaden z nich nie wie, co naprawdę oznacza miłość. Dwie godziny później, kiedy leżałam w jego ramionach zupełnie jak zadowolony, rozleniwiony kot, nagle przypomniałam sobie o liście w mojej mufce. Kiedy w pośpiechu wracaliśmy do Francji uzmysłowiłam sobie, że prawdopodobnie spłodziłam swoje pierwsze dziecko w tym samym tygodniu, w którym moi rodzice zmarli na cholerę. Nie było żadnej epidemii. Stary znajomy mojego Ojca, który przyjechał z Paryża, złapał chorobę podczas przyjęcia towarzyskiego zorganizowanego w domu moich rodziców. Tato nie chciał nawet słyszeć o przyjacielu, który wraca do domu, żeby opiekowali się nim służący i ta naturalna, szczodra gościnność, zabiła prawie całą naszą służbę. Po tej tragedii nie mogłam zamieszkać w Rouen. To miasto stało się dla mnie rozległym muzeum architektury, mauzoleum dedykowanym mojemu szczęśliwemu i zniszczonemu dzieciństwu. Barokowa kaplica starego kolegium Jezuickiego, plac świętej Vivien, ulica świętej Patrycji ze wspaniałymi siedemnasto- i osiemnastowiecznymi budynkami, skrytymi za ciężkimi bramami... Nie, nie mogłabym żyć w mieście, w którym każdy róg ulicy i każdy piękny, stary dom, przywoływał wspomnienie przynoszące ból. Minął miesiąc, zanim strach o możliwość zakażenia ustąpił i Charles pozwolił mi wejść do domu mojego Ojca. Byliśmy wówczas prawie pewni, że jestem w ciąży i Charles był dziko i absurdalnie zapobiegawczy i zdeterminowany, żeby nie narażać na żadne ryzyko swojej drogiej żony i dziecka. Zachowywał się, jakbym była pierwszą kobietą na świecie, która spodziewała się maleństwa, a jego nadgorliwość zaciekawiała mnie, lekko rozbawiała, ale i odrobinę niepokoiła, czy jeżeli to będzie dziewczynka, to powinnam być zazdrosna. - Nie powinieneś być taki niespokojny Charles. Kobiety rodzą dzieci cały czas. - Chcę tylko, żebyś o siebie dbała – powiedział uroczyście. – Nie chcę, żeby coś poszło nie tak, jak powinno. Zaniepokojona jego powagą, złapałam go za rękaw. Śmierć mojego Ojca musiała wzruszyć go znacznie mocnej niż sądziłam i zrobiło mi się wstyd, że w egoistycznym przeżywaniu swojej rozpaczy, nie zainteresowałam się tym, jak on opłakiwał stratę dobrego przyjaciela. - To dziecko jest dla ciebie bardzo ważne, prawda? – zapytałam wolno. – Ktoś mógłby pomyśleć, że boisz się, że nie będziemy mieć ich więcej. Roześmiał się i przyciągnął mnie do siebie w ochronnym geście. - Oczywiście, że będziemy mieć ich więcej! Ale jest coś bardzo wyjątkowego w narodzinach pierwszego dziecka, nie czujesz tego Madeleine? Stworzenie czegoś na swoje podobieństwo sprawia, że czuję się Bogiem! - Och, ty jesteś artystą – powiedziałam z czułością. – Tato zawsze mówił, że byłbyś tak samo dobrym rzeźbiarzem, jak kamieniarzem. - Myślałem o tym – wyznał. – Jako chłopiec, myślałem o tym całkiem poważnie. - Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? – zapytałam z ciekawością. - Perspektywa umierania w nędzy – uśmiechnął się szeroko. – A teraz bądź grzeczną dziewczynką i połóż się spać. Jest późno, a mój syn musi dobrze wypocząć. Kiedy Charles już spał, leżałam całkowicie przytomna patrząc na obrazek który namalował dla mnie z okazji pierwszego, tego bardzo specjalnego dziecka. Wyobraziłam sobie znak krzyża czyniony wodą święconą na gładkim, wypukłym czółku niewinnego noworodka i przypomniałam sobie pierwszy akt naszej wielkiej miłości. Obiecał mi perfekcję i ja uwierzyłam w tę wizję bez żadnych pytań. Znajdując się wewnątrz magicznego kręgu, opartego na naszej miłości, szczęściu i zapewnionym bezpieczeństwie, którym nie mogły zachwiać żadne tragedie, nie miałam żadnych wątpliwości, żadnych, nawet tych najbardziej naturalnych obaw, jakich doświadczają kobiety w ciąży. Wszystko przychodziło do mnie samo: uroczy, siedemnastowieczny domek na ulicy świętej Patrycji i dochody z wielu przedsięwzięć mojego Ojca. - Jesteś niezależną kobietą, posiadającą swoje własne bogactwo – powiedział do mnie w zamyśleniu i zrozumiałam, jak trudna musi być dla niego jego obecna sytuacja. Nie chciał, żeby ktokolwiek powiedział, że ożenił się ze mną dla moich pieniędzy. Kiedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie istnienie wewnętrznych konfliktów których doświadcza mężczyzna kiedy się żeni i zmienia swoją pozycję społeczną, nabrałam pewności, że powinniśmy opuścić Rouen i zacząć wszystko od nowa w innym miejscu. Spacerując po domu mojego Ojca, wyszczególniałam te z sentymentalnych reliktów mojego dzieciństwa z którymi nie mogłam się rozstać: biżuteria Mamy, architektoniczna biblioteka i dokumentacja Taty, maleńkie skrzypce na których zgrzytałam pierwsze dźwięki rozpoczynając naukę gry. Cały czas przychodziły do mnie wymuszone listy z kondolencjami, wyrażające ubolewanie i szacunek we właściwych proporcjach, aż pewnego ranka otworzyłam list od Marie... Marie Perrault, towarzyszki nudnej niewoli w klasztorze i mojej druhny, prawdopodobnie najbardziej bezbarwnej jaką tylko można sobie wyobrazić. Nawet Mama uniosła brew ze zdziwieniem, kiedy się dowiedziała o moim wyborze. Myślę, że jako przyjaciółki, bardzo się od siebie różniłyśmy. Nawet w klasztorze miałam swoje naśladowczynie, swój własny fan klub spijający każde słowo z moich ust i kopiujący fryzury, jak i delikatne ozdoby, które doczepiałam do sukienek. Natomiast Marie z całą pewnością nie miała nic charakterystycznego, przemawiającego na jej korzyść. Była zwyczajna do przesady: ściągnięta, blada twarz poniżej fatalnych, marchewkowo-czerwonych włosów. Na dodatek roztaczała wokół siebie aurę bojaźliwości, która natychmiast przyciągała uwagę wszystkich awanturników i chuliganów znajdujących się w pobliżu. Musiała mieć jakieś dziesięć lat, kiedy przygarnęłam ją pod swoje skrzydła. Reszta moich przyjaciółek uważała ją za okropnie nudną i gdybym dała znak, zamieniłyby jej życie w męczarnię, znęcając się nad nią starym zwyczajem na dziecińcu szkolnym. Ale nie dałam. Pozwoliłam Marie truchtać za mną jak wiernemu psu, tłumacząc innym, że uważam ją za użyteczną, co brzmiało wiarygodnie, nie będąc całkowicie prawdą. Byłam najdrobniejszą, a zarazem najbardziej wpływową dziewczyną w klasztorze i moje słowo było prawem. A Marie pozostała moją przyjaciółką nawet wówczas, kiedy wszystkie inne rozjechały się do domów i z czasem przestawały pisać. List który teraz trzymałam w rękach był napisany całkowicie w jej stylu: pełen niezręcznych gaf i zagmatwanych czułostek, które płynęły prosto z serca, choć prawdopodobnie lepiej by się stało, gdyby pozostały niewypowiedziane. Błagała, żebyśmy przyjechali i zostali u jej rodziny w St.-Martin-de-Boscherville. Kiedy pokazałam list Charlesowi, usłyszałam jego jęk. Posłałam mu surowe spojrzenie pod którym natychmiast zamilknął. Do Boscherville pojechaliśmy pod koniec tygodnia. Charles wytrzymał dwa dni przytłaczającej gościnności rodziny Perrault, zanim zdecydował, że podpisana niedawno umowa, koniecznie wymaga jego obecności w Rouen. Tego samego wieczora kiedy wyjechał, Marie i ja odkryłyśmy odizolowany, kamienny domek na obrzeżach wsi do kupienia. Porośnięty bluszczem, zrujnowany, z niedogodnym dojazdem... Jego ogród i sad, były kompletnie zaniedbane przez poprzedniego właściciela. Zakochałam się w nim. - Jest zbyt daleko od Rouen! – wykrzyknął z przerażeniem Charles, po powrocie. - Jest piękny – mruknęłam. - Wymaga dużego nakładu pracy! - Nie obchodzi mnie to. Och, Charles, tak bardzo pragnę tego domu! Jest tak bardzo-bardzo romantyczny! Westchnął ciężko. Zauważyłam pierwsze siwe nitki, pojawiające się na jego kruczoczarnych włosach. - No cóż – powiedział z rezygnacją – jeżeli jest romantyczny, wobec tego przypuszczam, że powinniśmy go po prostu kupić. I tak zamieszkaliśmy w sennym Boscherville. Do maja stary dom został całkowicie odrestaurowany i umeblowany w późnoparyskim stylu. Był idealnym małym pałacykiem, oczekującym na przybycie mojego idealnego, małego księcia. Nigdy nie zapomnę trzeciego maja 1831 roku. Było niesamowicie gorąco, jak na tę porę roku i wylegiwałam się na sofie, zupełnie jak wyrzucony na mieliznę wieloryb, wachlując się i domagając się lemoniady od pokojówki. Byłam zmęczona i rozkapryszona. Sasha, moja dwuletnia spanielka, skakała niezmordowanie po pokoju, przynosząc mi co chwilę swoją piłkę i merdając ogonem z nadzieją. - Jest za gorąco, żeby wyjść do ogrodu - burknęłam. – Musisz poczekać, aż przyjdzie Marie. Och, Sasha, idź sobie! Simonette! Simonette! Simonette pojawiła się w drzwiach, poprawiając fartuch. - Tak, madame? - Zabierz tego psa na zewnątrz i nie wpuszczaj z powrotem do domu, dopóki panna Perrault nie przyjdzie, żeby zabrać ją na spacer. - Dobrze, madame. Wywiązała się gonitwa i w pewnym momencie moja nowa lampa, która stała na stoliku, spadła na podłogę rozbijając klosz z białego szkła i zachlapując rzepakową oliwą dywan. Mój wrzask wściekłości wygnał z pokoju oboje: zarówno psa jak i pokojówkę. Kiedy przyszła Marie, niezgrabnie i bezskutecznie, na kolanach wycierałam plamę. - Zniszczony! – łkałam bezsilnie. – Mój piękny, nowy dywan! Zupełnie zniszczony! - Wcale nie – powiedziała rozsądnie. – To tylko niewielki skrawek materiału. Jeśli położymy w tym miejscu mały dywanik, nikt nigdy nie zauważy, że w tym miejscu jest plama. - Nie chcę żadnego dywanika! – uparłam się jak małe dziecko. – Pozbawi cały pokój równowagi! Muszę sobie sprawić nowy dywan! Przykucnęła na piętach w swojej muślinowej sukni i spojrzała na mnie z troską. - To nie jest potrzebne, Madeleine. Gdybym była na twoim miejscu, zostawiłabym to tak jak jest. Nikt nie chce mieszkać w idealnym domu, a już najmniej małe dziecko. Utkwiłam w niej wzrok. Chciałam jej powiedzieć, że moje dziecko nie będzie miało nawet co marzyć o bieganiu po domu i wylewaniu czegokolwiek na mój najlepszy dywan, kiedy maleństwo kopnęło z taką siłą, że zaparło mi dech ze zdziwienia. - Nikt nie pytał cię o zdanie, ty mały potworze! – bąknęłam w połowie rozeźlona, a w połowie rozbawiona, tym upomnieniem się o uwagę. Ale Marie wbrew moim oczekiwaniom nie uśmiechnęła się. Zamiast tego odwróciła wzrok z zakłopotaniem. - Sądzę, że nie powinnaś mówić takich rzeczy, Madeleine. Mama zawsze mówiła, że mówienie źle do nienarodzonych, przynosi pecha. - Och, nie zachowuj się jak gąska – zadrwiłam. – Przecież ono mnie nie słyszy. - Nie – odpowiedziała powoli. – Ale Bóg tak. Wyśmiałam ją. Cały mój dobry humor wrócił dzięki jej zabobonom. - Bóg ma lepsze rzeczy do robienia, niż podsłuchiwanie – zapewniłam ją. – Pomyśl o tych wszystkich mordercach, nierządnicach i poganach... Rozmowa potoczyła się innym szlakiem i zanim Marie wyszła, zupełnie zapomniałam o mojej wcześniejszej złości. Charlesowi kwestia nowego dywanu i tak będzie całkowicie obojętna. Powie: „Cokolwiek sobie życzysz skarbie. Cokolwiek bylebyś była szczęśliwa”. I tak, chociaż gruba i kłopotliwa w podróży, chciałam wykombinować sposób, żeby jeszcze przed porodem pojechać do Rouen. Zrobiło się chłodniej; rześki wiatr dostał się do środka przez otwarte okna. Sasha dostała pozwolenie na powrót do pokoju i wyczerpana spacerem, zasnęła oparta o moje kolana. Obserwowałam jej głowę poruszającą się lekko w rytm energicznych kopnięć dziecka. „Musi mieć bezsenną noc” pomyślałam wyrozumiale. Zawsze mówiliśmy o nim, jako o chłopcu. Charles zawiesił moją obrączkę na kawałku bawełnianej nici nad moim brzuchem jakby była wahadełkiem i uparcie twierdził, że noszę w sobie chłopca. Wiedziałam, jak bardzo pragnął syna. Syna, który poszedłby w jego ślady i również został rzemieślnikiem. Przez uchylone drzwi nasłuchiwałam, czy Simonette nie przygotowuje już kolacji. Wiedziałam, że Charles wróci dzisiaj późno. Podpisał bardzo dochodowy kontrakt na budowę dworu na peryferiach Rouen i jego pracownicy wykorzystywali nawet jasne wieczory, więc nie spodziewałam się go przed zmierzchem. Zegar w hollu wybił szóstą. Światło słoneczne wpadało przez okno, tworząc kratowany wzór na dywanie, który postanowiłam wymienić, kiedy przynieśli go na prowizorycznych noszach. Był wypadek na budowie – osunął się kawałek muru. Zapewniali mnie, że nikt nie zawinił, nikt niczego nie zaniedbał, jakby sądzili, że to dla mnie jakaś pociecha. Przyjechał lekarz, a zaraz później ksiądz. Nagle w moim domu zaroiło się od ludzi bełkoczących banały o przedwcześnie osieroconym dziecku. Kiedy wieczorem, po pogrzebie Charlesa leżałam samotnie w naszym łóżku – naszym wspaniałym łóżku, które było prezentem ślubnym od moich rodziców – i czułam delikatne ruchy nowego życia zaraz obok nabrzmiałego żołądka, pamiętam, że modliłam się o syna. O syna, który przypominałby mi męża. Cóż... teraz mam syna. Minęło kilka godzin od jego narodzin. Powoli uświadamiałam sobie nadejście nowego dnia, za nie zasłoniętymi oknami. Razem z pojawieniem się światła, usłyszałam pierwsze płaczliwe dźwięki, które otoczyły mój mózg jak pieszczota kochanka. Przycisnęłam dłonie do uszu, ale to nie stłumiło dźwięku i uświadomiłam sobie, że nawet gdybym pobiegła na koniec świata, nie uciekłabym przed nim. Pozostałby w mojej głowie, aż zwariowałabym od tego żalu. Zrezygnowana, podeszłam z powrotem do łóżka i zasłoniłam ohydną, małą twarz chusteczką. Kiedy nie musiałam już na niego patrzeć, zorientowałam się, że mogę kontrolować wstręt w wystarczającym stopniu, żeby móc go trzymać. Zwlekłam się na dół, do kuchni, gdzie znalazłam i podgrzałam trochę mleka. Później, kiedy spał w pokoju pełnym słonecznego światła, siedziałam nieprzytomna w fotelu, projektując pierwszą część garderoby jaką miał założyć: maskę.
|
|
hesperyda
Odwiedzający Operę
Samozwańczy Naczelny Polonistyczny Pedant Forum
Posts: 102
|
Post by hesperyda on Feb 2, 2007 0:17:39 GMT 1
Kiedy patrzę wstecz zastanawiam się, czy dałabym sobie radę bez pomocy Marie i Ojca Mansart w głównej mierze dlatego, że szybko przekonałam się, jak wiotką i eteryczną rzeczą jest popularność. W ciągu jednej nocy ze wsi wyparował cały szacunek dla mnie. Wszyscy omijali mój dom z daleka, jak gdyby ktoś namalował czerwony krzyż na drzwiach wejściowych, znakując w ten sposób na modłę dawnych czasów, domostwo dotknięte zarazą. Chociaż weszliśmy w nowy wiek, w którym każdego roku nauka czyniła coraz większe postępy, zabobony i przesądy rządziły w małych, wiejskich społeczeństwach, takich jak Boscherville. Powtarzane plotki rozprzestrzeniały się, stając się coraz bardziej nieprawdopodobne, ale w tym przypadku żadna fantazja, ani zwykła złośliwość, nie mogły lepiej niż okrutna prawda podkolorować opowieści. Kiedy w końcu zdecydowałam się zapuścić do wioski, czułam się jakbym była trędowata. Ludzie przechodzili na drugą stronę, gdy widzieli jak się zbliżam, a gdy ich mijałam, doskonale zdawałam sobie sprawę, że trącają się porozumiewawczo łokciami. Ojciec Mansart ostrzegał mnie, żebym nie pokazywała się z dzieckiem publicznie i wiedziałam, że martwił się o nasze bezpieczeństwo. Marie przychodziła do mnie prawie codziennie, pomimo niezadowolenia jej rodziców i krytyki ze strony mieszkańców miasteczka. Przez wzgląd na mnie przeżywała swój własny koszmar i nauczyła mnie tym prawdziwego znaczenia przyjaźni. Mogłam całkowicie polegać na jej towarzystwie i pociesze. Kosztowna kołyska stała samotnie w sypialni na poddaszu i łaskawie przez większość czasu to, co się w niej znajdowało było cicho. Płakał tylko wówczas, kiedy był głodny, a to dzięki Bogu, nie zdarzało się często. Przypominało to głęboko zakorzenione przekonanie, że nie powinien domagać się innych wygód. Przypuszczam, że od najwcześniejszych dni wyczuwał moją niechęć do przebywania z nim i przez pierwsze miesiące wynagradzał mi to tak niewielką ilością problemów, że potrafiłam wyrzucać go ze swojej głowy na długie godziny. Nigdy nie zbliżałam się do niego, dopóki nie było to absolutnie konieczne. Nie uśmiechałam się do niego i nie próbowałam się z nim bawić. Byłam pewna, że okaże się być całkowitym debilem. To Marie, z litości, powiesiła nad kołyską sznurek z nawleczonymi dzwoneczkami i pewnego dnia, wbrew mojej woli, zaciągnęła mnie na górę i postawiła w otwartych drzwiach. - Posłuchaj! – powiedziała. Usłyszałam dobrze znany dźwięk dzwonków. Samotny kurant osieroconego i zaniedbanego dziecka zabawiającego samego siebie, który słyszałam wiele razy wcześniej, a przez który poczułam teraz ukłucie winy. - Piekę ciasto – jęknęłam bez sensu. – Spali się. - Zostaw to – przerwała mi krótko. – Chcę, żebyś czegoś posłuchała... słuchaj! Zaskoczona jej tonem zrobiłam to co kazała i kiedy się wsłuchałam uświadomiłam sobie, że dzwoneczki nie uderzają o siebie na chybił trafił, ale w powtarzającym się układzie, tworzącym krótki motyw. To musiał być przypadek, dziwny zbieg okoliczności, ale kiedy przekonywałam do tego samą siebie, powtarzana fraza zmieniła się na inną i znów powtórzyła się kilkukrotnie. - To nie jest zwyczajne dziecko – powiedziała cicho Marie. – Jak długo jeszcze zamierzasz go tutaj trzymać wmawiając sobie, że nie istnieje? Odwróciłam się i zbiegłam schodami na dół, zatrzaskując za sobą drzwi kuchenne, żeby nie słyszeć prześladującego mnie dźwięku dzwoneczków. Nie dopuszczałam do siebie wcześniej myśli, że mogę opiekować się czymś innym od bezmyślnego zwierzęcia. Moje dziecko było odrażającym potworem i myśl, że mógłby być wyjątkowy na jakikolwiek inny sposób, napawała mnie przerażeniem. Jeśli Marie miała rację, moje kłopotliwe położenie stawało się jeszcze gorsze. Nie mogłam zignorować prężnie rozwijającego się umysłu za białą, dziecięcą maską. Pewnego wieczoru, jakieś sześć miesięcy po jego narodzinach, rozpętała się straszliwa burza. Wiatr wprawił w drganie szyby w oknach i wył wewnątrz komina. Deszcz uderzał szaleńczo o dach, grzmiało, a rozbłyski błyskawic rozświetlały pokój na ułamki sekund. Nienawidziłam być sama podczas burzy. Rozejrzałam się za Sashą, która również bała się piorunów i zazwyczaj kuliła się pod kloszem mojej spódnicy, ale nie znalazłam jej tam. Drzwi do hollu były otwarte i pomyślałam, że pobiegła na górę ukryć się pod łóżkiem. Nagle usłyszałam łoskot dobiegający z sypialni na poddaszu, dźwięk czegoś ciężkiego uderzającego o podłogę i natychmiast pobiegłam w stronę schodów. Przez drzwi do pokoju Erika zobaczyłam przewróconą, pustą kołyskę... a na środku, w pewnej odległości, wielki spaniel zbliżał się do małego, białego zawiniątka. - Sasha, przestań! – krzyknęłam. – Zostaw to, Sasha! Ku mojemu zaskoczeniu i uldze, pies potruchtał posłusznie w moją stronę i usiadł, merdając ogonem w poprzek nieosłoniętych dywanem klepek podłogowych. Zmusiłam się, żeby spojrzeć na zawiniątko. Jeżeli wzięła je za szczura, nie mogłam obciążyć jej odpowiedzialnością za to, co się stało... Kiedy zebrałam się w sobie, żeby podejść i podnieść go z podłogi uzmysłowiłam sobie zaskoczona, że nie ma już takiej potrzeby. Szedł w moją stronę! Zaczęłam się cofać instynktownie w stronę półpiętra, ale nie mogłam odwrócić oczu od szurającego chodu, jakim uparcie przemierzał pokój. I wtedy, z nie mniejszym przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie kierował się na mnie, lecz na psa. Sasha przypatrywała się mu uważnie z przekrzywioną głową, nadstawiając uszy z ciekawością. Kiedy jej dotknął warknęła ostrzegawczo, ale nie odsłoniła zębów. Zorientowałam się, że wrosłam w podłogę, niezdolna wykonać jakiegokolwiek ruchu, żeby zapobiec temu co się działo. Zastygłam, obserwując z urzeczeniem, jak trzymając się jej futra siada na podłodze i wyciąga rękę w stronę jej pyska. - Sasha – powiedział wolno i wyraźnie. – Sasha! Oparłam się na poręczy. To nie mogło się dziać naprawdę! - Sasha! Sasha! Sasha! – powtarzał nieustannie. Pies opuścił nos w stronę zamaskowanej twarzy i usłyszałam głuchy odgłos uderzenia głowy o posadzkę, kiedy dziecko straciło równowagę. Krzyknęłam rozdzierająco, ale wciąż nie byłam zdolna się poruszyć. Obserwowałam jak pies dotyka go delikatnie i wówczas, po raz pierwszy, usłyszałam jego śmiech.
|
|
hesperyda
Odwiedzający Operę
Samozwańczy Naczelny Polonistyczny Pedant Forum
Posts: 102
|
Post by hesperyda on Apr 9, 2007 18:35:50 GMT 1
Trzy miesiące później chodził i powtarzał moje słowa, zupełnie jak jakiś żałosny, azjatycki szpak. Ignorowanie jego obecności stało się niemożliwe – jego głos i wścibskie rączki zdawały się być absolutnie wszędzie, a jedyną chwilę wytchnienia dawał mi, gdy wpełzał do koszyka Sashy i zasypiał skulony u jej boku. Nazywał mnie Mamą (Bóg wie dlaczego, ja go tego z pewnością nie nauczyłam!), ale sądzę, że w pierwszych dniach życia był przekonany, że to pies jest jego matką. Suka sprawiała wrażenie, jakby go polubiła, traktując go z prymitywną czułością, jaką mogłaby okazywać dużemu szczeniakowi. Marie powtarzała, że nie powinnam na to pozwalać. Powiedziała, że to nie w porządku, że wychowuję go w przekonaniu, że jest zwierzęciem. - Dzięki temu jest cicho przez kilka godzin – odpowiedziałam znudzonym głosem. – Jeżeli uważasz, że potrafisz zająć się nim lepiej, zabierz go do domu, do twojej matki! To był koniec rozmowy. Starałam się pogodzić z sytuacją. Chociaż nie potrafiłam się zdobyć na żadną fizyczną czułość dla niego, byłam zdeterminowana do odczuwania satysfakcji z uczenia go. Nie zauważyłam, żeby ponadprzeciętne tempo jego rozwoju miało zamiar zwolnić. W wieku czterech lat czytał Biblię i grał na pianinie oraz skrzypcach z wirtuozerią, jakiej ja nie osiągnęłam przed ósmym rokiem życia. Wspinał się jak małpa i nie mogłam niczego utrzymać poza zasięgiem jego rączek. Niejednokrotnie rozbierał na części moje zegary i wpadał w swoją najbardziej przerażającą furię, gdy nie potrafił złożyć ich z powrotem. Nie mógł znieść, że pokonały go przedmioty martwe. Wkrótce zaczęły mnie przerażać jego niezwykłe postępy. Byłam niepospolicie dobrze wykształcona, jak na dziewczynę – Tato osobiście wyłożył mi podstawy geometrii, żebym mogła zrozumieć, na czym opiera się architektura, ale zaczynałam dostrzegać, że już wkrótce będę daleko w tyle za Erikiem. Figury fascynowały go i od podstaw, jakich go nauczyłam, doszedł do działań, w jakich nie mogłam mu już pomóc, obojętnie, jak cierpliwie mi je tłumaczył. Znalazł bibliotekę Ojca i spędzał w niej całe godziny, zagłębiając się w plany Laugier i Abbй Cordemoy, Blondel oraz Durand. Rysował bez końca, obsesyjnie, na każdej powierzchni, jaką mógł znaleźć. Gdy nie dostarczałam mu kolejnych arkuszy papieru, znajdywałam jego projekty na stronach przedtytułowych książek mojego Ojca, na odwrocie jego planów, nawet na tapecie przy schodach. Kiedy z mojego koszyka z robótkami zniknęła para nożyczek, nie zastanawiałam się nad tym, dopóki nie znalazłam skomplikowanego zamku, starannie wyrytego na błyszczącym, mahoniowym blacie mojego stołu. Spod tych nożyczek wyszła niesamowitych rozmiarów, gustowna ruina i chociaż przewróciłam dom do góry nogami, a sprawcę w furii zbiłam bez litości, nigdy nie odkryłam miejsca, gdzie je schował. Ale były też tajemnicze i niemożliwe do wyjaśnienia luki. Erik był niezdolny do rozróżniania dobra od zła i chociaż rysował jak wytrawny artysta, nie potrafił, lub nie chciał pisać. Gdy wkładałam mu do ręki pióro i kazałam przepisać „Zdrowaś Mario”, natychmiast robił się niezdarny i tak samo tępy i głupi, jak najbardziej upośledzone dzieci. Nie mogłam zmusić go biciem do posłuszeństwa, chociaż ze wstydem przyznaję, że często próbowałam. Miał żelazną wolę, której nie byłam w stanie złamać i panował nad sobą w stopniu, który ostatecznie wygrywał z moją agresją. Wyczerpanie i strach przed wyrządzeniem mu poważnej krzywdy, zmusiły mnie do uczynienia z kaligrafii pokuty, z której mógł być zwolniony za dobre zachowanie. Ale tak naprawdę, to muzyka była potwierdzeniem jego niezwykłego geniuszu. Wydobywała się z jakiegoś bezdennego źródła i wytryskując poprzez niego jak z fontanny, wypływała nieprzerwanym strumieniem spod jego opuszków palców, czyniąc instrument z każdej rzeczy, jaka wpadła w jego kreatywne dłonie. Nie potrafił spokojnie usiedzieć przy stole nie uderzając bezwiednie obcasami o krzesło i bez wystukiwania rytmu nożem o talerz. Klaps wystarczył, żeby go otrzeźwić, ale już po minucie jego oczy znowu były szkliste, gdy wracał do swojego wewnętrznego świata dźwięków. Kiedyś, gdy zaczynałam śpiewać stare, operowe arie, żeby zabić godziny przesycone samotnością, zostawiał wszystko, czym się w danej chwili zajmował i siadał przy pianinie w zdumiewającej ciszy. Na krótko przed jego piątymi urodzinami pozwoliłam, aby mi akompaniował i gdy myliłam się w wysokich tonacjach, przestawał grać, wskazywał właściwy dźwięk i odurzając i zawstydzając mnie, podejmował idealnie czysty śpiew w swoich najwyższych rejestrach. Obecnie, w porównaniu z nim, Mozart sprawiał wrażenie tępego kujona. Ale przez cały ten czas, gdy siedział komponując zapadające w pamięć motywy, lub grał ze zręcznością znacznie przekraczającą umiejętności jego równolatków, wiedziałam, że jego niezwykle płodny umysł kreślił świeżą, bezlitosną psotę, pozostającą jeszcze poza granicami mojej wyobraźni. - Dokąd idziesz, Mamo? – przerwałam zapinanie płaszcza i odwróciłam się, żeby zobaczyć go stojącego w drzwiach. - Doskonale wiesz, gdzie wychodzę w każdą niedzielę, Eriku. Idę na mszę z mademoiselle Perrault i musisz tu zostać, dopóki nie wrócę. Objął klamkę palcami. - Dlaczego zawsze muszę zostawać? – zapytał z pretensją. – Dlaczego nie mogę pójść z tobą i posłuchać organów i chóru? - Ponieważ nie możesz – urwałam krótko. Chciałabym, żeby Ojciec Mansart nigdy nie opowiedział Erikowi o organach i chórze – nie miałam spokoju od czasu jego ostatniej wizyty w zeszłym tygodniu. - Musisz zostać w domu, ponieważ tutaj jesteś bezpieczny – dodałam. - Bezpieczny przed czym? – spytał niespodziewanie. - Bezpieczny przed... przed... Skończ już zadawać te głupie pytania, słyszysz? Po prostu zrób tak, jak ci kazałam i zostań tu. To nie potrwa długo. Popchnęłam go ręką, na którą miałam już nałożoną rękawiczkę i jak zawsze, kiedy zostawiałam go samego, zamknęłam na klucz drzwi do mojej sypialni. Był to jedyny pokój w całym domu w którym wisiało lustro. Miał zakaz wchodzenia do niego, ale nie wierzyłam w jego posłuszeństwo, gdy tylko znajdowałam się poza zasięgiem jego wzroku. Był nienasycenie ciekawy. Zszedł za mną po schodach i niepocieszony usiadł na jednym stopniu, patrząc na mnie zza maski. - Jak jest w wiosce? – zapytał tęsknie. – Czy kościół jest bardzo piękny? - Nie – skłamałam prędko. – Jest bardzo zwyczajny, właściwie nawet brzydki. W ogóle by cię nie zainteresował. A wioska jest pełna ludzi, którzy byliby dla ciebie nieuprzejmi i wystraszyliby cię. - Czy jeżeli obiecam ci, że nie dam się wystraszyć, będę mógł pójść z tobą? - Nie! – odwróciłam się do niego plecami, żeby ukryć popłoch. Ta pogróżka wystarczała dotychczas, żeby go uciszyć. Musiałam przyjąć do wiadomości, że miłość do muzyki stała się silniejsza od strachu, który zakorzeniłam w nim, gdy tylko nauczył się mówić. Instynktownie chciałam go chronić przed światem, który z całą pewnością usiłowałby go skrzywdzić. Nawet Marie i Ojciec Mansart zgadzali się, że muszę go trzymać z dala od ludzi, a całkowita izolacja była jedynym rozwiązaniem. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że ignorancja i zabobony zniszczyłyby go. Regularnie wybijano mi szyby w oknach i niejeden okropny, obelżywy list, w którym radzono mi, żebym wyprowadziła się z Boscherville i zabrała potwora ze sobą, wsunięto mi przez szparę pod drzwiami do środka. Wymagało ode mnie nadludzkiej odwagi, żeby stawić czoło wrogiej ciszy panującej wśród parafian i każdej niedzieli usiąść z Marie w tylniej ławce i trzymając głowę w górze udawać, że nie zauważam otaczającej mnie niechęci. Nikt mnie tu nie chciał, ale moja postawa była świadectwem pełnego przekory buntu. Symbolizowała moją odmowę wyprowadzenia się z domu i skazania się na błądzenie od jednej wioski do następnej. Poza tym, wyjścia do kościoła stanowiły moją jedyną szansę na ucieczkę z domu, który był moim więzieniem. Mój dom (ten sam staromodny, śliczny domek, z którego byłam tak bardzo dumna), stał się dla mnie bastylijskim lochem. Gdy wracałam ze mszy, na widok porośniętej bluszczem ściany, serce zamierało mi w piersi. Ale myśl o dziecku cierpliwie i ufnie czekającym na mój powrót za dokładnie zamkniętymi drzwiami, zawsze zmuszała moje nogi do ruszenia ogrodową ścieżką. Gdy podchodziłam bliżej, dostrzegałam białą maskę przyciśniętą do okna w sypialni na poddaszu i uzmysławiałam sobie jego narastający niepokój o to, że pewnego dnia wyjdę z domu i nigdy już nie wrócę. - Nie siedź na schodach – powiedziałam surowo. – Idź i poucz się czytanki, a potem ją przepisz. - Nie chcę. - Nie obchodzi mnie czy chcesz! – odpowiedziałam lodowato. – Oczekuję, że skończysz zanim wrócę. Był cicho, gdy sięgałam do torebki, aż nagle oświadczył: - Nie będę uczyć się czytanki. Sprawię, że zniknie, tak, że nie będziesz jej mogła znaleźć... tak jak nożyczek. Mogę sprawić, że zniknie cokolwiek, Mamo. Nawet dom! Zeskoczył ze schodów i pobiegł do pokoju gościnnego, jakby spodziewał się, że go uderzę, a kiedy zniknął, drżąc, oparłam się o ścianę pełna złych obaw. Próbowałam sobie wytłumaczyć, że to była tylko głupiutka, dziecięca pogróżka, pozbawiona żadnego znaczenia poza czczym protestem, ale nie mogłam przestać się trząść i uświadomiłam sobie, że nie potrafię zdobyć się na wyjście z domu. Bałam się wyjść i zostawić go z jego dziwnym wymysłem. Bałam się myśleć, co mógłby wykombinować, żeby sprawić by zniknął dom! Kiedy odzyskałam zimną krew, zdjęłam płaszcz i weszłam do pokoju gościnnego. Znalazłam go siedzącego z Sashą na dywaniku przed kominkiem, wpatrującego się niewzruszenie w płomienie. - Postanowiłam nie iść dzisiaj na mszę – odezwałam się do niego niepewnie. Odwrócił się w moją stronę i zaklaskał w dłonie z nieskrywaną satysfakcją. - Wiedziałem – powiedział. I roześmiał się. Kiedyś, to ja byłam jego dozorcą więziennym. Teraz on był moim. Poczułam się, jakbym została zamknięta w grobowcu, żeby służyć dziecięcemu faraonowi w jego życiu po śmierci i nagle oburzyła się z powodu niewoli, na jaką mnie skazał. Miłość, nienawiść, litość i strach krążyły wokół mnie jak czarne wrony, miotając mną od jednego skrajnego uczucia do innego, aż w końcu nie potrafiłam rozpoznać samej siebie w samotnym lustrze, zdobiącym moją sypialnię. Byłam chuda i mizerna, z dziwną, dziką iskrą czającą się we wzroku i chociaż w rysach wciąż czaił się ślad dawnej urody, wyglądałam o dziesięć, piętnaście wiosen starzej, od moich dwudziestu trzech lat. Zupełnie, jakby cała oschłość i okrucieństwo, jakie mu okazywałam, wyryły się zmarszczka po zmarszczce na mojej twarzy, jako nieubłagane świadectwo zamkniętego koła brutalności, które określało nasze wspólne życie. Tego samego roku odkrył tajemniczą moc swojego głosu.
|
|
|
Post by Aniolek on Apr 13, 2007 17:37:52 GMT 1
Zastrzegam od razu, że niestety nie mam oryginału, więc jeśli będę stawiała w wątpliwość jakieś Twoje tłumaczenie to nie na podstawie tekstu, a raczej wyczucia. 1) W pierwszym poście: przypuszczam, że przy słowie zażądała brakuje literki "m" jako, że tekst pisany jest w pierwszej osobie. 2) W tym samym poście: Moze to tylko moje odczucie, ale jakoś dziwnie brzmi mi tutaj słowo tłoczyć się, mam wrażenie, że lepiej pasowałoby bardziej standardowe "zamykać się" 3) W drugim poście: prosiłabym Cię żebyś sprawdziła czy w tekście oryginalnym jest "Ru de Lecat" czy może "Rue de Lecat" bo z moją minimalną wiedzą w zakresie francuskiego obstawiałabym, że tam miała być nazwa ulicy 4) W drugim poście: użyłaś takiego sformułowania jak Nie jestem pewna jak to mogło brzmieć w oryginale, może "second quality"? Myślę, że można by to przetłumaczyć nie tak dosłownie (jeśli mam rację co do oryginalnej wersji ^^) Proponowałabym w tym miejscu "gorszą jakością" lub "gorszym efektem". 5) W czwartym poście: Czy chodziło Ci moze o stwierdzenie "Teraz on był moim"? ;> bo tak wywnioskowałam z kontekstu Bardzo przypada mi do gustu Twoje tłumaczenie, jest składne, bogate językowo i lekko się je czyta, historia swoją drogą też zapowiada się ciekawie i podziwiam, że chce Ci się odwalać taki kawał roboty. Co do interpunkcji się nie wypowiadam bo szczerze mówiąc sama mam zawsze z nią kłopoty Jeszcze raz powtarzam nie wiem jaki jest oryginał, miałam go kiedyś, ale przepadł więc kieruję się jedynie wyczuciem, dlatego moje 5 punktów prosiłabym o potraktowanie raczej jak pytania: czy tak pisało w oryginale? a jeśli tak to czy nie można by tego troche inaczej ująć? Jeszcze dwie rzeczy: 1) ciekawa jestem jak on niby nauczył się mówić skoro nikt go tego nie uczył.. baa nawet do NIEGO nie mówił, z socjologicznego punktu widzenia jest to po prostu niemożliwe, no chyba, że Maria tak wspaniałomyślnie sie nad nim litowała i mówiła do niego, albo podsłuchiwał rozmowy na dole, tylko to też stanowi pewien problem, bo jego pokój był u góry, matka na dole, a nikt do niego nie zaglądał jeśli nie musiał. Wogóle skąd on wziął słowo "Mama"?? Myślę, że w tej kwestii S.K trochę przesadza. 2) jak Ty to robisz, że w Twoich postach nie ma krzaczków? Moje posty widze bez krzaczków, Twoje też i jeszcze paru osób, ale już np Bazylii to aż strach się bać
|
|
hesperyda
Odwiedzający Operę
Samozwańczy Naczelny Polonistyczny Pedant Forum
Posts: 102
|
Post by hesperyda on Apr 16, 2007 10:07:38 GMT 1
O! Pierwszy komentarz! :> Więc tak:
Z całą pewnością nie powinno być "zażądałam", ponieważ to są słowa akuszerki. Przez chwilę zwątpiłam, ale jednak nie pomyliłam się (a już się zestresowałam). Ale dalej już zaczną się schody, bo mam ten tekst w oryginale w różnych kawałkach na komputerze i przyjdzie mi grzebać.
Jak teraz na to patrzę, to równie dobrze byłoby "kuliłam się wewnątrz własnego ciała" i chyba na taki wariant się zdecyduję. "Zamykanie się w sobie" bardziej kojarzy mi się z nieśmiałością, a nie z syndromem choroby sierocej i bujaniem się w kącie. Swoją drogą "w przód i w tył" brzmi lepiej w dalszym członie tego zdania.
Dalej jest "Ru de Lecat". Google niewiele mi pomogło w tej kwestii, ale może po prostu nieumiejętnie szukałam.
We fragmencie o "drugiej jakości", w oryginale Kay napisała "never satisfied with second best". O ile "druga jakość" mi się podoba, mam pewne wątpliwości, co do ładnego brzmienia "usatysfakcjonowany". Niestety lubię długie wyrazy, takie jak "skonfundowany", albo "skonsternowany" a od niedawna, zaraziłam się sformułowaniem "brodzik intelektualny".
I tu jest rasowy błąd. Bardzo dziękuję za wykopanie go i pewną wątpliwość z nim związaną. Dostałam od dwóch osób książkę Kay zapisaną w wordzie i obie wersje są wesołe, bo np. są zdania na pięć linijek, bez ani jednego przecinka, co jest błędem przy przepisywaniu, ale może człowieka doprowadzić do szału. Posługiwałam się wariantem, gdzie fragment: "I had been his jailer; now he was mine." był napisany trochę inaczej i dlatego nie załapałam kontekstu. "Teraz on był moim" jest oczywiście poprawną wersją.
Jeżeli chodzi o krzaczki, to w postach może ich nie ma, ale jako administratorka masz chyba uprawnienia do edycji postów innych użytkowników. Po prostu otwórz edycję jakiejkolwiek części "Upiora" i zobacz, jak to wygląda. Edycja jest poważnie utrudniona, bo tam nic, do jasnej Anielki, nie widać :>
|
|
hesperyda
Odwiedzający Operę
Samozwańczy Naczelny Polonistyczny Pedant Forum
Posts: 102
|
Post by hesperyda on May 15, 2007 18:36:49 GMT 1
Zaczynał śpiewać i nim zdążyłam się zorientować, hipnotyzująca słodycz odrywała mnie od rzeczywistości, przyciągając mnie do niego niczym niewidzialny łańcuch. Ta jego gierka przerażała mnie bardziej, niż jakikolwiek inny przejaw jego geniuszu. Gdy zaczęłam bać się sposobu, z jakiego korzystał, by mną manipulować, odłożyłam na bok operowe partytury, nad którymi pracowaliśmy wspólnie i postanowiłam nie uczyć go nigdy więcej. To, co się ze mną działo było złe, niemal... kazirodcze. Ojciec Mansart odwiedzał nas teraz regularnie, żeby odprawić mszę w pokoju gościnnym i tym samym zwolnić mnie z obowiązku przyjścia w niedzielę do kościoła. Gdy pierwszy raz usłyszał śpiew dziecka, zauważyłam, jak jego oczy napełniają się łzami. - Gdyby to nie było bluźnierstwo – wymamrotał – powiedziałbym, że to głos samego Boga wypełnił ten pokój. W pełnej napięcia, ogłuszającej ciszy, jaka wtedy zapadła, usłyszałam bicie własnego serca. Dostrzegłam oczy po drugiej stronie maski. Nasze spojrzenia spotkały się i zobaczyłam w nich triumf. Usłyszał i co gorsza – zrozumiał. Wolałam nie myśleć, co zamierzał zrobić z tą wiedzą. Zadrżałam, gdy Ojciec Mansart przywołał go ruchem ręki i powiedział mu uroczyście, że otrzymał rzadki i piękny dar. Chociaż chciałam wrzeszczeć, milczałam – wiedziałam, że nieszczęście już się stało. Razem podeszli do pianina. Ręka księdza spoczęła na kościstym ramieniu chłopca. - Chciałbym usłyszeć, jak śpiewasz „Kyrie Eléison”, Eriku. Ufam, że znasz tekst. - Tak, Ojcze. Jak pokornie to zabrzmiało... Jak niewinnie i delikatnie wyglądał, stojąc obok dobrze zbudowanego, postawnego kapłana. Na chwilę przestałam wierzyć własnym zmysłom. Poddałam się oszałamiającym, cudownym dźwiękom, mającym źródło w jego samotności. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego kiedykolwiek obawiałam się tego wspaniałego, niewinnego jak brzmienie dzwoneczków dziecięcego sopranu. - Kyrie Eléison... Christe Eléison. Panie, zmiłuj się nad nami... Chryste, zmiłuj się nad nami. Trzy razy zaśpiewał wezwanie pokutne, a z każdym powtórzeniem moja wola cofała się pod naporem fali bolesnej tęsknoty, która pchała mnie do wyjścia mu naprzeciw i zaoferowania mu dotyku. Jakiejkolwiek duchowej ekstazy doświadczył Ojciec Mansart pod wpływem tych wibrujących dźwięków, moja reakcja była zdecydowanie i niedwuznacznie cielesna. Słowa biegły do Boga, ale głos, rozkoszny, zniewalający głos był ofiarowany mnie i jak magnes przyciągał coś ukrytego głęboko wewnątrz mojego ciała. Zanim nabrał powietrza przed następnym powtórzeniem, gwałtownie zatrzasnęłam nakrywę klawiatury, o mały włos nie miażdżąc kapłanowi palców. Ciszę, która nagle zapadła, przerywał tylko mój histeryczny szloch. Ojciec Mansart patrzył na mnie ze zdumieniem, ale w oczach Erika widziałam tylko strach i niewyobrażalny ból. - Jesteś przewrażliwiona – sadzając mnie na krześle, kapłan odezwał się raźno. – To zrozumiałe. Prawdziwe piękno jest często odbierane przez ludzkie zmysły, jako ból. - On już nigdy nie będzie śpiewał, Ojcze... Nie pozwolę na to – szlochałam. - Moje dziecko, nie wierzę, że naprawdę tak myślisz. Zakaz korzystania z takiego daru, nie byłby właściwy! Wyprostowałam się na krześle, patrząc ponad ramieniem księdza na dziecko, płaczące cicho przy pianinie. - Jego głos to grzech – powiedziałam ponuro. – Śmiertelny grzech. Każda kobieta, która go usłyszy, nie zazna bożej łaski. Ojciec Mansart odskoczył ode mnie. Jedną rękę instynktownie zbliżył do zawieszonego na szyi krucyfiksu, drugą dał znak Erikowi, by wyszedł z pokoju. Gdy zostaliśmy sami, spojrzał na mnie z góry z mieszanką litości i obrzydzenia. - Wydaje mi się, że zbyt długo byłaś sama ze swoimi troskami – powiedział cicho. Przygryzłam wargę i spuściłam wzrok. - Myślisz, że zwariowałam. - Nie miałem tego na myśli – zaprzeczył szybko. – Ale sądzę, że samotność miała zły wpływ na twój osąd. Cokolwiek wydaje ci się, że słyszysz, to tylko głos wypływający z twojego zagubienia. Nie wolno ci zapominać, że to tylko małe dziecko. Podniosłam się z miejsca i podeszłam do stojącego w rogu pokoju sekretarzyka. Powódź ręcznie zapisanych kartek wysypała się na podłogę, gdy otworzyłam szklane drzwiczki. Ze stosu wybrałam partytury i szkice architektoniczne, które wcisnęłam księdzu w ręce. - Czy tak wyglądają prace dziecka? – zapytałam lodowatym tonem. Podniósł kartki do światła i przyjrzał się im uważnie. - Nie sądzę, bym był w stanie uwierzyć, żeby dziecko w jego wieku wykonało tak zadziwiająco precyzyjne kopie – przemówił po chwili. - To nie są kopie – powiedziałam powoli. – To oryginały. Chciał zaprotestować, ale zrezygnował widząc wyraz mojej twarzy. Odłożył kartki na stół, usiadł w fotelu i patrzył z lękiem, jak stałam obejmując dłońmi ramiona i trzęsąc się. - To mnie przeraża – wyszeptałam. – Zbyt wiele, zbyt szybko... To nie jest normalne. Nie wierzę, że to dar niebios. Ksiądz potrząsnął głową. - Zwątpienie jest narzędziem diabła, Madeleine. Musisz zamknąć umysł na takie myśli i modlić się o siłę, by prowadzić duszę twojego dziecka prosto do Boga – gdy pochylił się do przodu by złapać mnie za rękę, zauważyłam, że również drży. – Zaniedbałem swoje obowiązki – odezwał się gorączkowo. – Będę przychodził tak często, na ile pozwolą mi inne zobowiązania, żeby wykładać mu nauki Kościoła. Chłopiec musi się szybko nauczyć akceptować wolę Boga bez żadnych pytań. To niezwykle ważne, żeby geniusz jego formatu nie oderwał się nigdy od Pana. Nie odpowiedziałam. Niepokój księdza był zaledwie ponurym echem moich złych przeczuć, że siły zła znajdują się już niebezpiecznie blisko mojego biednego dziecka. Wcześniej, desperacko szukałam wsparcia i przewodnictwa Kościoła, jednak teraz nie miałam już w sobie tej wewnętrznej potrzeby. Im żarliwiej się modliłam, tym mniej miałam nadziei, że zostanę wysłuchana. Mój krzyżyk był zaledwie wymyślnie wyrzeźbionym kawałkiem drewna, a różaniec – bezużytecznym sznurkiem, na który nawleczono paciorki. Cała moja wiara upadła w chwili, w której pozwoliłam, aby uwiodła mnie bezwstydna, zmysłowa, śpiewana modlitwa. Tkwiłam zatopiona po uszy w szaleństwie, z którego nie śmiałam się spowiadać. - Powiedz mi, co robić – powiedziałam w desperacji. – Pokaż mi, jak uchronić go od zła! Ogień w kominku zdążył zgasnąć, gdy rozmawialiśmy całą noc, a ksiądz bardzo poważnie ostrzegał mnie przed jakąkolwiek próbą uniemożliwienia Erikowi wykorzystywania jego niezwykłych talentów. - Wulkan musi znaleźć ujście – powiedział metaforycznie. – Nie może dławić w sobie ognia. Jeżeli czujesz, że nie dasz rady dłużej pracować nad jego głosem, musisz pozwolić, żebym ja to robił. Pozwól mi go uczyć, jak każdego innego śpiewaka z mojego chóru. Zanurzę go w muzyce ku chwale Pana, a gdy nadejdzie Królestwo Niebieskie, będziesz dumna z jego śpiewu. Wbiłam spojrzenie w ciemny, martwy kominek. Jak miałam mu wytłumaczyć, że to rozkosz była tym, czego się bałam?
|
|
hesperyda
Odwiedzający Operę
Samozwańczy Naczelny Polonistyczny Pedant Forum
Posts: 102
|
Post by hesperyda on May 29, 2007 17:50:26 GMT 1
Miał pięć lat, gdy doszło pomiędzy nami do awantury o maskę. Aż do wydarzeń tamtego strasznego, letniego wieczora nosił ją bez żadnych obiekcji, zdejmując ją jedynie do snu i nie wychodząc bez niej poza próg swojej sypialni na poddaszu. W tej kwestii byłam tak stanowcza, że nawet nie przyszło mu do głowy, żeby złamać mój zakaz – tak samo, jak było nie do pomyślenia, żeby chodził po domu nago. Tak w każdym razie mi się wydawało. To był dzień jego piątych urodzin i akurat oczekiwałam przyjścia Marie. Wcale jej nie zapraszałam. Drążyła temat tak długo, aż zgodziłam się świętować wydarzenie, które do tej pory konsekwentnie ignorowałam. - Nie możesz dłużej udawać, że dzisiejszy dzień nie jest wyjątkowym świętem – powiedziała tonem, nie znoszącym sprzeciwu. – Przyniosę mu prezent i zjemy razem kolację, jak cywilizowani ludzie. Spędziłam cały dzień za zamkniętymi drzwiami kuchni, wymyślając sobie kolejne zadania, żeby nie mieć czasu na myślenie o powodzie tej całej ponurej farsy. Równie dobrze mogłabym przygotowywać jedzenie dla całej wsi. Ciasta i placki z owocami w niesamowitej ilości wypływały z mojego piekarnika, ale wciąż, jak opętana, krzątałam się w niewyobrażalnym gorącu po kuchni. Przez cały czas, gdy pracowałam, dobiegały mnie z salonu łagodne dźwięki pianina. Nie przybiegał, jak normalne dziecko, prosić o możliwość wylizania łyżki albo żeby ukraść kawałek ciasta. Jego obojętny stosunek do jedzenia, był kolejnym powodem do kłótni pomiędzy nami. Kiedy w końcu powiedziałam mu, żeby poszedł na górę i przebrał się w swoje najlepsze ubrania, odwrócił się od pianina i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Przecież nie ma niedzieli... Czy Ojciec Mansart przychodzi, żeby jeszcze raz odprawić mszę? - Nie – odpowiedziałam wycierając ręce w fartuch i nie patrząc mu w oczy. – Dziś są twoje urodziny. Spojrzał na mnie bez cienia zrozumienia i poczułam narastającą irytację, że muszę mu tłumaczyć tak podstawowe pojęcie. - Rocznica twoich urodzin – wyjaśniłam krótko. – Przyszedłeś na świat pięć lat temu i powinniśmy to uczcić. - Na przykład Requiem? W pierwszej chwili pomyślałam, że sobie ze mnie żartuje, ale zaintrygowany wyraz wpatrzonych we mnie oczu był całkowicie niewinny. - Niezupełnie – odpowiedziałam powoli. - Nie będzie Dies Irae? – zapytał z wyraźnym żalem w głosie – Może Agnus Dei? - Nie... Ale będzie wyjątkowa kolacja. Zupełnie stracił zainteresowanie i wrócił do partytury. - I prezent – dodałam niespodziewanie, nawet dla samej siebie. – Mademoiselle Perrault przyniesie ci prezent, Eriku. Oczekuję od ciebie, że będziesz pamiętał o dobrych manierach i ładnie jej podziękujesz. Odwrócił się i spojrzał na mnie z takim zaskoczeniem, że przez jedną, straszną chwilę pomyślałam, że i to będę musiała mu wytłumaczyć. Ale nie odezwał się nawet słowem i tylko wpatrywał się we mnie uważnie. - Idź na górę i przebierz się, a ja nakryję do stołu – powiedziałam prędko. Gdy wyjęłam z szuflady obrus zdałam sobie sprawę, że nawet nie ruszył się z miejsca. - Mamo... - Co znowu? – zapytałam ze złością. - Czy od ciebie też dostanę prezent? – drżącymi dłońmi, porozkładałam na stole serwetki. - Oczywiście – odpowiedziałam odruchowo. – Czy jest coś konkretnego, co chciałbyś dostać? Postąpił kilka nieśmiałych kroków w moją stronę i z powodu jego milczenia, poczułam się nieswojo. Zrozumiałam, że bał się, że odmówię, więc o cokolwiek chciał poprosić, musiało to być bardzo cenne. - Mogę poprosić o cokolwiek? – zapytał niepewnie. - W granicach rozsądku. - A mogę porosić o dwa? - Po co ci dwa? – zapytałam ostrożnie. - Żebym mógł zatrzymać jeden na później, gdy pierwszy się zużyje. Odprężyłam się po tych słowach. To nie brzmiało bardzo niepokojąco... pewno coś w rodzaju ryzy dobrego papieru. Może pudełko słodyczy. - Co to jest? – zapytałam uspokojona. Cisza. Patrzyłam, jak bawił się serwetką. - Erik, mam już dość tej głupiej zabawy. Jeżeli natychmiast mi nie powiesz, co chcesz dostać, nie dostaniesz niczego. Skulił się w reakcji na ostry ton i zaczął obracać serwetkę w palcach. - Chciałbym... Chciałbym dwa... – przerwał i oparł ręce na stole, próbując się uspokoić. - Na litość Boską – warknęłam. – Dwa co? Podniósł na mnie wzrok. - Pocałunki – wyszeptał drżącym głosem. – Jeden teraz, a drugi na później. Spojrzałam na niego z przerażeniem i bez ostrzeżenia, osuwając się na podłogę, wybuchłam niekontrolowanym płaczem. - Nie wolno ci o to prosić – łkałam. – Nie wolno ci nigdy, nigdy więcej o to prosić! Rozumiesz, Eriku? Nigdy! Na skutek mojej histerii skulił się ze strachu i cofnął w stronę drzwi. - Dlaczego płaczesz? – wyjąkał. Podjęłam nadludzki wysiłek, żeby się opanować. - Nie płaczę – łapałam powietrze otwartymi ustami. - A właśnie, że płaczesz! – zawołał głosem, który zrobił się brzydki ze złości – Płaczesz i nie chcesz mi dać mojego prezentu urodzinowego. Zmusiłaś mnie, żebym cię poprosił, zmusiłaś mnie, a potem odmówiłaś. Nie chcę już urodzin... Nie lubię mieć urodzin... Nienawidzę ich! Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem i chwilę później usłyszałam łoskot na schodach. Nie ruszałam się z miejsca, w którym mnie zostawił, wpatrując się w serwetkę, którą rzucił na podłogę. Kiedy w końcu wstałam, zobaczyłam przez okno Marie idącą przez ogród z paczką trzymaną pod pachą. Gdy usiadłyśmy razem przy stole, okropnie ciążyło mi puste miejsce obok nas. - Gdzie on jest? – zapytała Marie poruszając w końcu temat jego nieobecności. - W swoim pokoju – odpowiedziałam ponuro. – Nie ma zamiaru stamtąd wyjść. Wołałam go kilka razy, ale wiesz, jaki on jest uparty. W żaden sposób nie można do niego dotrzeć, gdy wpada w jedną ze swoich furii. Marie spojrzała na paczkę, którą położyła na bieliźniarce. - Czy on wie, że dzisiaj są jego urodziny? - Oczywiście, że wie – odpowiedziałam ze złością. Podniosłam pokrywkę wazy i drżącą ręką zaczęłam nalewać jej zupę na talerz, rozpaczliwie próbując obudzić w sobie zapał, który pozwolił mi przetrwać dzień bez ponurych myśli. Tak długo, jak moje ręce pracowały, nie miałam czasu, żeby myśleć o tym, że zupełnie nie sprawdzam się jako matka. Matka, która nie mogła się przemóc, żeby pocałować własne dziecko – nawet w jego urodziny, nawet wtedy, gdy o to błagał. Powaga, z jaką poprosił o pocałunek, do tego stopnia wyprowadziła mnie z równowagi, że wciąż trzęsły mi się ręce. Rozlałam zupę na beżową koronkę obrusu i zaczęłam ją wycierać, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Usłyszałam za plecami dźwięk otwieranych drzwi i zamarłam, obserwując, jak twarz Marie robi się kredowobiała, a ona sama odruchowo zasłania usta ręką. Przerażenie w jej oczach trwało tylko ułamek sekundy, zanim opanowała się na tyle, żeby zmusić się do sztucznego uśmiechu. - Dobry wieczór, Eriku, kochanie... Jak ty ślicznie wyglądasz w tym nowym garniturze. Usiądź obok mnie i zjedz kolację, a potem otworzymy prezent. Kiedy odwróciłam się i zobaczyłam go stojącego w drzwiach bez maski, serce zamarło mi w piersi. Zrobił to złośliwie, żeby mnie poniżyć i upokorzyć. - Jak śmiesz! – krzyknęłam. – Jak śmiałeś to zrobić, ty ohydny dzieciaku? - Madeleine... – Marie uniosła się na krześle, wyciągając do mnie rękę w uspokajającym geście. – Nic się nie stało, naprawdę... - Siedź cicho – przerwałam jej ostro. – Dam sobie radę bez twojego wtrącania się. Erik! Natychmiast wróć do pokoju i załóż maskę. Następnym razem, zostaniesz ukarany. Cały się trząsł, a jego zdeformowane usta drżały, jakby miał się za chwilę rozpłakać, ale nie ruszył się z miejsca, zaciskając buntowniczo dłonie w pięści. - Nie lubię maski – wymamrotał. – Jest mi pod nią gorąco i rani mi twarz. Mam później otarcia. Widziałam te pokaleczone miejsca. Poniżej oczodołów, ewidentnie za ciasna maska, otarła delikatną, pergaminową skórę do żywego mięsa. Ponieważ nie przyglądałam się mu bliżej, niż było to absolutnie konieczne, nie zauważyłam, jak bardzo urósł. - Idź do swojego pokoju – powtórzyłam niespokojnie. – Zaraz po kolacji zrobię ci nową maskę i już nigdy nie zejdziesz bez niej na dół, zrozumiałeś Eriku? Nigdy! - Dlaczego? – nadąsał się – Dlaczego muszę zawsze mieć na sobie maskę? Nikt inny nie musi. Czerwona mgła wściekłości zasnuła mi oczy i zupełnie straciłam nad sobą kontrolę. Podskoczyłam do niego i zaczęłam nim szarpać tak mocno, że słyszałam jak grzechotał zębami. - Madeleine! – Marie załkała bezradnie – Na litość... - Chce wiedzieć dlaczego! – wrzasnęłam na nią – Więc zaraz się dowie, Boże, zaraz się dowie! Wbiłam paznokcie w cienki materiał jego koszuli i siłą zawlekłam na górę, przed jedyne lustro w całym domu. - Spójrz na siebie! – krzyknęłam – Przyjrzyj się swojemu odbiciu w lustrze, to zrozumiesz, dlaczego musisz nosić maskę. No patrz! Wpatrywał się niedowierzająco w zwierciadło z takim przerażeniem, że w momencie wyparowała ze mnie cała złość. I wtedy, zanim zdążyłam go powstrzymać, wrzasnął i rzucił się z pięściami na lustro. Szkło pękło, a odłamki poleciały na wszystkie strony, kalecząc mu palce i nadgarstki. Mimo to nadal krzyczał i tłukł zakrwawionymi rękami pęknięte lustro, a gdy próbowałam go powstrzymać, ugryzł mnie. Ugryzł mnie, jak oszalałe ze strachu zwierzę. Poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Marie, dziwnie zimnym i stanowczym tonem, kazała mi zejść na dół i znaleźć bandaże. Zanim wróciłam, namówiła go, żeby zostawił resztki szkła i wyciągała mu pęsetą z palców odłamki. Nie mogłam na to patrzeć... Czekałam na nią w bawialni, ale nie schodziła na dół. Założyłam, że położyła go do łóżka i siedziała przy nim; nie miałam jednak śmiałości, żeby wejść na piętro i sprawdzić. Skuliłam się w rogu sofy i wpatrując się w martwy kominek, spędziłam resztę nocy szyjąc nową maskę. Niedługo przed świtem, gdy obudził się z krzykiem z pierwszego z wielu, jak miało się okazać, koszmarów, zeszła do mnie trzymając w ręku zapaloną świecę, wyglądając na wyczerpaną i... wściekłą. - Woła cię – powiedziała ponuro. – Bóg wie dlaczego, ale chce, żebyś przyszła. Idź na górę i pociesz go. Stała nade mną, jak anioł zemsty i skurczyłam się pod jej nieubłaganym spojrzeniem. - Nie mogę – wyszeptałam. – Nie mogę do niego iść. Pochyliła się i bez żadnego ostrzeżenia, wymierzyła mi policzek. - Wstawaj – wrzasnęła. – Wstawaj, ty zepsuta smarkulo! Przez całe życie wszyscy cię rozpieszczali... rodzice, Charles, ja... Wszyscy roztkliwiali się nad kochaną, śliczną Madeleine. W życiu nie wystarczy być pięknym, słyszysz mnie, Madeleine? Nie zwalnia cię to z zobowiązań wobec innych ludzi. Nie daje ci prawa do zatruwania dziecku umysłu i ranienia jego serca. Powinnaś wisieć za to, co mu robiłaś od urodzenia! Powinnaś smażyć się w piekle! Uderzyła mnie jeszcze raz, po czym odwróciła się łkając z bezradności i usiadła na fotelu przed kominkiem. Przypomniałam sobie, jak znalazłam ją kiedyś, jeszcze w przyklasztornym dormitorium, stojącą na łóżku z powodu pająka, który spokojnie stał jej na drodze do drzwi. - Zabierz go, ale nie rób mu krzywdy – poprosiła mnie, kredowobiała na twarzy. – To nie jego wina, że jest taki brzydki. Zmiażdżyłam go bez litości, zrzucając na niego książkę. Nie odzywała się do mnie potem przez kilka dni. Nie mogłam wyrzucić z głowy tamtego wspomnienia, gdy wchodziłam po schodach na górę, wciąż trzymając się za piekący policzek. Nie mogłam zapomnieć widoku zmiażdżonego pająka. Podłoga zaskrzypiała pod moimi stopami i usłyszałam przerażone nawoływanie Erika. - Mama? Mama? - Już cicho – wymamrotałam. – To ja, Eriku... już dobrze. Usłyszałam, jak westchnął z ulgą, gdy weszłam do pokoju. Jedna, mała, zabandażowana rączka, na chwilę wyciągnęła się w moją stronę, ale prawie natychmiast opadła z powrotem na kołdrę. - Źle się czuję – poskarżył się. - Wiem – usiadłam na skraju swojego łóżka, uświadamiając sobie, jak bezbronnie wyglądał, wobec jego rozmiarów. – Przepraszam. Spróbuj teraz zasnąć, a rano poczujesz się lepiej. Zacisnął dłonie na przykryciu. - Nie chcę spać – jęknął. – Jeżeli zasnę, ona wróci... ta Twarz. Wtedy Twarz wróci! Zamknęłam oczy i z trudem przełknęłam ślinę. - Erik – odezwałam się bezradnie – musisz przestać o tym myśleć. - Nie mogę o niej zapomnieć – wyszeptał. – Ona tam była, w lustrze, i wystraszyła mnie. Czy też ją widziałaś? Widziałaś ją Mamo? - Ta Twarz nigdy nie zrobi ci krzywdy, Eriku. - Nie chcę, żeby wróciła – zaszlochał rozdzierająco. – Chcę, żeby zniknęła na zawsze. Wzięłam głęboki wdech i spojrzałam w dół, na maleńką twarzyczkę, leżącą na poduszkach. Głęboko osadzone oczy wpatrywały się we mnie z rozpaczą, szukając we mnie oparcia, jakie tylko matka może dać dziecku. Uświadomiłam sobie, że pomimo swojego niesłychanego geniuszu, był zbyt mały, żeby móc samotnie nieść swoje brzemię. - Maska sprawi, że Twarz sobie pójdzie – powiedziałam z całą łagodnością, na jaką było mnie stać. – Jeżeli będziesz ją nosić, już nigdy nie zobaczysz Twarzy. - Czy to magiczna maska? – zapytał z nagłym zainteresowaniem. - Tak – skinęłam głową, żeby przerwać kontakt wzrokowy. – Zaczarowałam ją, żebyś był bezpieczny. Eriku, maska jest twoim przyjacielem. Dopóki będziesz ją miał na sobie, nie zobaczysz Twarzy w żadnym lustrze. Uspokoił się, a gdy pokazałam mu nową maskę, bez słowa protestu założył ją niezręcznymi, obandażowanymi palcami. Jednak, gdy podniosłam się i zamierzałam wyjść, w panice chwycił mnie za suknię. - Nie idź! Nie zostawiaj mnie samego w ciemnościach! - Nie jesteś w ciemnościach – odparłam cierpliwie. – Spójrz, zostawiłam ci świecę. Ale patrząc na niego wiedziałam, że różnicy nie zrobiłaby dla niego pięćdziesiątka świec. Mrok, którego się bał, czaił się we wnętrzu jego własnego umysłu i w całym wszechświecie nie istniało światło wystarczająco potężne, żeby go rozproszyć. Z westchnieniem rezygnacji usiadłam z powrotem na łóżku i zaczęłam cicho śpiewać. Zasnął, zanim dobrnęłam do końca pierwszego wersu. Biel bandaży na jego nadgarstkach wyglądała niesamowicie w blasku świec, gdy uwalniałam fałdy sukni z jego uchwytu.
|
|
|
Post by Aniolek on May 29, 2007 21:43:16 GMT 1
Hes w tym zdaniu wyrzuciłabym "do" myślę, że bez niego brzmi bardziej naturalnie.... przynajmniej w moim odczuciu Mam dziwne odczucie, że nakłada się drugie danie a zupę się nalewa, ale możliwe, że to moje jakieś takie widzimisie Malutka rzecz brakuje ą w słowie "całą"
|
|