Post by fidelio on May 26, 2007 16:17:11 GMT 1
W cyklu "Opery Upiora" mam zaszczyt przedstawić operę "Der fliegende Hollaender" Richarda Wagnera.
Nigdy wcześniej bym siebie o pro-wagnerowskie sympatie nie posądzała, bo jako wiktorianistka w operach lubię melodyjki, a i nazistów z zasady sympatią nie obdarzam. Ale, jak to mówią, 'never say never'. W ramach Festiwalu Hoffmannowskiego zjechał do nas do Poznania zespół opery z Chemnitz z tymże "Holendrem tułaczem", wystawionym zresztą a la moderne, czyli też jakby nie całkiem zgodnie z moim gustem. Już dawno nie wyszłam z teatru tak głęboko poruszona. Stary diabeł Wagner podbił mnie przebojem - czegoś tak mądrego i jednocześnie tak z ducha dziewiętnastowiecznego (mimo nowoczesnego entourage'u) nie widziałam chyba jeszcze na tej scenie. O, Holender - dla mnie rewelacja! Traf chciał, że zaraz potem obejrzałam na video wersję z Bayreuth (Kupfer, Estes, Baltsler). Czy ci wszyscy mędrcy od inscenizacji w ogóle zadali sobie pytanie, o co chodzi w tej operze? Niby to wszystko nawet spójne było - dziewusia przeżywa jakieś zwidy i wreszcie wyskakuje oknem, oszalała jak Lady Macbeth i Łucja z Lammermoor w jednej osobie. Albo jak Turandot - no
bo przecież z każdej kobiety niedostosowującej się do schematu należy w operze zrobić wariatkę. A gdyby tak raz zrobić innego "Holendra"? Pro-kobiecego Holendra na serio? Chętnych zapraszam...
Scena 1. "Niestraszny nam jest burzy czas..." - Uwertura.
Uwertura trwa bite 11 minut i jest kluczowa dla zarysowania koncepcji całego przedstawienia. A będzie to sztuka o kobiecie. Jesienna noc gdzieś we współczesnej (Wagnerowi) Skandynawii - zimno, ciemno. W dość biednie wyglądającym pokoju, umeblowanym tylko najpotrzebniejszymi sprzętami siedzą dwie kobiety. Starsza, Maria - zlodowaciała protestantka, bezwzględna jak norweska przyroda. W czerni, z nieodłączną robótką ręczną, siedzi przy słabym świetle lampy naftowej. Młodsza, Senta - 18-20 lat, w
skromnej szarej sukience, jasne włosy ciasno związane w nietwarzowy warkocz. Siedzi zamyślona po drugiej stronie stołu. Robótkę odłożyła na bok. Maria patrzy na nią z wyraźną dezaprobatą, chciałaby zmusić ją do pracy, ale Senta ruchem głowy wskazuje na ścianę nad łóżkiem, na nieco pobladły portrecik młodej kobiety (circa 1820) malowany akwarelą i przewiązany czarną wstążką. Maria z westchnieniem kapituluje. Za oknem szaleje burza. Nagle Senta zrywa się z miejsca, podbiega do okna i otwiera
je szeroko. Do pokoju wpada wiatr. Dziewczyna stoi przez chwilę w oknie, promiennie uśmiechnięta, oddycha głęboko. Maria boi się burzy, zirytowana odciąga Sentę gwałtownie, zatrzaskuje okno, wraca do robótki. Senta przysuwa krzesło do szafy, ściąga z góry nieduży obrazek, odkurza go. Zdejmuje z gwoździa portrecik matki i wiesza nowy, przedstawiający mężczyznę w typie bajronicznym. Po czym wraca do okna i patrzy na burzę. Maria siedzi skwaszona.
Bez żadnego wydziwiania, prostymi środkami, można pokazać bardzo wiele. To będzie opowieść gotycka, więc aura oczywiście oddaje stany emocjonalne bohaterów. Senta nie boi się burzy, bo jej dotychczasowe życie było koszmarem, przy którym burza to drobnostka. Bez matki (czy ją w ogóle pamięta?), z ojcem wiecznie na morzu, wychowana przez kostyczną płatną piastunkę. Samotna do granic wytrzymałości, bez kogokolwiek, kto by ją zrozumiał. Niańka opowiada jej stare historie z dreszczykiem, żeby ją
nastraszyć i zmusić do posłuszeństwa. Ale dla tej dziewczyny mrożące krew w żyłach opowieści to wytchnienie w najokrutniej rzeczywistym koszmarze codzienności. Ta historia zaczyna się od traumy dzieciństwa. Bohaterki powieści gotyckich zwykle kogoś jednak mają (ojca, brata, przyjaciółkę) - ta dziewczynka nie miała nikogo. Traci już nadzieję, no bo co mogłoby się zmienić w zapyziałym, do bólu banalnym miasteczku na końcu świata? Książek
czytać jej oczywiście nie wolno oprócz Biblii, a religia, którą jej
wtłaczano do głowy, kojarzy jej się wyłącznie z ponurym
fanatyzmem sąsiadów. Chociaż jeszcze ostatkiem sił 'contra spem spero'. Jedyny ratunek może przyjść z morza. Lub z nieba. I nagle ta metafizyczna burza - jakby z jakiejś pogańskiej sagi. Senta czuje się jak więźniowie z "Fidelia", wypuszczeni po latach zamknięcia na świeże powietrze. Ona się upaja tym powietrzem, tymi piorunami. Lekceważy niebezpieczeństwo - niech tylko coś się wydarzy! I zmiana nadchodzi - ta burza nie jest narzędziem zniszczenia,
ale aktem stworzenia, tak jak we "Frankensteinie" Mary Shelley - uderzenie pioruna powołuje do życia marzenie o istocie doskonałej. Ta burza jest religijnym objawieniem; w jednej chwili dusząca się w banale dziewczyna zostaje przeszyta na wylot promieniem wiary, nadziei i miłości. Staje się wyznawczynią swojej własnej religii, w której natura, mitologia i sztuka upostaciowują się w kształt idealnej istoty. Metafizycznego kochanka, który odtąd będzie jej dopełnieniem, odbiciem jej własnej duszy. Następuje
bezpośrednia interwencja sił nadprzyrodzonych. Skąd u licha wziął się ten obraz? Z pioruna? Ta dziewczyna w żadnym razie nie jest szalona - ona jest natchniona. Jest taki cudowny wiersz mojej ulubionej poetki Anny Świrszczyńskiej pt. "Nieistniejący":
Gdzie jesteś, przyjacielu
czysty jak roślina,
wierniejszy
niż własne ciało.
Miliony ludzi rodzi ziemia,
ale ty się nie urodziłeś.
Nie ma
nawet ciszy oczekującej na twój głos,
nawet przestrzeni
oczekującej na cień poruszenia się
twojej ręki.
Nieistniejący
przyjdź do mnie.
I on tak po prostu przyjdzie... Boże, ryczałam na tym "Holendrze" jak bóbr...
Scena 2. "But we loved with a love that was more than love - I and my Annabel Lee"(Poe) - na statku Dalanda, ojca Senty.
Okazuje się, że burza wywołana przez Sentę była jak najbardziej prawdziwa. Całkiem realnie zawróciła statek jej ojca prawie od portu do jakiejś upiornej zatoczki. Ach, ci ojcowie bohaterek gotyckich... Można na nich liczyć, zawsze mimochodem doprowadzą do połączenia Pięknej i Bestii. Jakiś dziwny, obcy statek - skąd wypłynął? Może prosto z tej burzy, a może z tego, co szkoła jungowska nazywa mitosferą. Możnaby hipotetyzować, że to
Senta w swoim (szalonym) umyśle powołała go do życia, ale ja myślę, że on istnieje. Istnieje najprawdziwszą prawdą mitu. Według świętego Pawła wiara może przenosić góry, ale jest niczym w porównaniu z miłością. Miłość Senty, miłość idealna, sprawia, że mieszają się światy pozornie nieprzystające. Ponoć bogowie zamierają, gdy nikt już w nich nie wierzy; u Wagnera ta
prawidłowość działa w obie strony. Kim jest Holender? Idealnym gotyckim anty-bohaterem. Pół diabłem, pół aniołem w doskonale równych proporcjach, zawsze balansującym na krawędzi. Kapitanem, jak jej ojciec, ale o ileż bardziej charyzmatycznym. Magnetyczną, władczą osobowością o cechach królewskich. Ona przesiedziała dwadzieścia lat na marginesie świata - on
widział cały świat. A przecież jest w nim skaza, bezbronność, która
sprawia, że kobieta czuje się niezastąpiona. Mimo wszystkich różnic, Holender jest lustrzanym odbiciem Senty. Ponadprzeciętny i przez to przeklęty szatańską iście samotnością. Jedyny, który zrozumiałby jej samotność i jej ponadprzeciętność. Czy zwróciliście już uwagę, że Holender - jak każdy szanujący się antybohater gotycki - nie ma nazwiska, a nawet imienia? Bo on ma setkę imion. I skąd on właściwie wie, że Daland ma córkę? Nawet nie prosi, by pokazać mu zdjęcie, albo portrecik - bo nie musi, on ją zna. Spotkanie z Dalandem demonstruje, że ludzie nietknięci
metafizyką nie rozpoznają jej, choćby im spadła na głowę. Papcio cieszy się naiwnie, że mu się bogaty zięć trafia. I jeszcze się niepokoi, czy córka aby takiego przywiezionego w teczce epuzera zechce. My, którzy obserwujemy to z widowni i wiemy co się święci, uśmiechamy się z bezgraniczną pobłażliwością.
Scena 3. "Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać..." - w miasteczku.
U prząśniczki siedzą domowe kureczki (nadzorowane przez Marię). Przędą i śpiewają kretyńskie piosneczki... Każda mizdrzy się i wdzięczy, z braku mężczyzn (są na morzu), do siebie nawzajem. Takie milusie dziewczątka, zero aspiracji - Kinder, Kirche, Kuche. Nasładzają się tymi mrzonkami o powrocie mężczyzn, zachęcane jeszcze przez Marię. Ona doskonale wie, jakie role przypisano kobietom - cierpliwość, posłuszeństwo, przymilność wobec
mężczyzn. Byle tylko jak najszybciej wyjść za mąż i to "nie dla rozpusty, lecz dla rozmnożenia". Senta, w tej samej zgrzebnej sukienczynie, ale włosy rozpuściła, siedzi z boku. Kołowrotek stoi nietknięty - Senta wyciągnęła szkicownik i coś zapamiętale rysuje. Jakieś wzburzone morze, tonące statki no i przede wszystkim tego mężczyznę z portretu nad łóżkiem. Ignorowane grzeczne panienki robią się coraz bardziej niemiłe. Podkradają się od tyłu, wykręcają ręce, wyrywają obrazek i niosą do Marii. Następuje nieprzyjemna
wymiana zdań ("Da seht ih! Imer vor dem Bild" - a ta znowu z tym
obrazkiem!). Senta broni się: "Was hast du Kunde mir gegeben, was mir erzahlet wer er sei?" ("Po co mi o nim mówiłaś?") No fakt, jeszcze w dziewiętnastym wieku poradniki gorąco odradzały wystawianie młodych dziewcząt na działanie sztuki i literatury. W głowie im się od tego poprzewraca - nie zechcą za mąż iść, dzieci rodzić... Dokładnie to się stało z Sentą. Wystarczyła iskierka, jakaś opowieść, obrazek i w dziewczynie wybuchł geniusz. Może i ona sama czuje się tym trochę zmęczona - teraz uświadamia sobie z całą jaskrawością jak bardzo ona tu nie pasuje. Ona przerasta te kobiety o głowę (wyobrażam ją sobie jako dużą blondynkę). Ma serdecznie dość ich przędzenia i głupich piosenek - jej to
nie bawi. Jak chcą, to zaśpiewa im prawdziwą piosenkę.
Scena 4. "Dziewczyna duby smalone bredzi" - pieśń Senty i duet z Erykiem.
W tej scenie musi wyjść wielka sztuka wokalna śpiewaczki. To trudne zadanie - ma odśpiewać balladę Senty tak, żeby wbić w krzesła publiczność oraz chór. Bo o to właśnie chodzi. W zestawieniu z piosenczyną prządek pieśń Senty ma powalać. Ta dziewczyna jest genialna - już się przekonaliśmy, że potrafi powoływać do istnienia całe światy. Byliśmy niedawno w Warszawie na "Podróży do Reims" Rossiniego. Była tam partia poetessy Corinny, która swoim śpiewem wciągała resztę podróżujących w
jakieś fantastyczne, oniryczne pejzaże. Senta to taka Corinna - ona śpiewa i następuje metamorfoza. Z wyznawczyni zmienia się w kapłankę - przemawia wprost do zagłuszonej podświadomości innych dziewcząt, które trochę wbrew sobie, zaczynają włączać się w jej pieśń. Już to by wystarczyło na wielkie przedstawienie. Ale u Wagnera jeszcze się nawet na dobre nie zaczęło. W kulminacyjnym momencie czar nagle pryska razem z nadejściem myśliweczka.
Eryk - "myśliweczek-kochaneczek" - budzi we mnie szczerze wrogie uczucia. Jeszcze bardziej, niż jego operowy kuzyn Don Ottavio z Don Giovanniego Mozarta. Tamten miał chociaż trochę klasy, ten mimo wszystkich swoich dobrych intencji jest kompletną ciemięgą, niedorajdą i zerem. Snuje się za tą Sentą jak smród za wojskiem -
ani jej nie rozumie, ani się nawet specjalnie nie stara. On wie swoje z obserwacji natury: to samiec, to samica, to okres godowy - nad czym tu deliberować. Aspiracje Senty do czegoś wykraczającego poza banał i stereotyp ma za nic - on jest wcielonym banałem. Egotyczny to nieprzytomności, myśli i mówi wyłącznie o sobie i swoich ogromnych cierpieniach (bo panna nie chce mu się oddać). On chciałby ją 'nawrócić' na 'kobiecość': odebrać obrazki, pieśni, wszystko, czego nie rozumie i co uważa za 'nienaturalne'. Dla niego Senta jest nienormalna jako kobieta wykraczająca poza instynkt rozrodczy. Zarzuca jej niezdrowe zainteresowanie obrazem, śpiewem. Senta odpowiada "Ich bin ein Kind und weiss nicht, was
ich singe" (to tylko dziecinada), ale odpowiada to sarkastycznie. Ona może go nawet i lubi - jako kolegę, nic więcej - ale wie, gdzie leży granica. Jej talentu, jej przeżyć duchowych Eryk nie będzie w stanie pojąć nigdy, choćby nawet próbowała mu je tłumaczyć. A jednak, pociągnięty za język, i myśliweczek przyznaje, że miewa sny. I do niego też zakrada się niepostrzeżenie metafizyka Senty. Ona na razie toleruje to, że Eryk łazi za nią jak kundel, ale rozmowy o miłości szybko ucina. Podobno ojciec wrócił do portu - spieszy się.
Scena 5. "Ja i Heathcliff to jedno. Jest zawsze, zawsze obecny w moich myślach - nie jako radość, bo i ja nie zawsze jestem dla siebie radością, ale jak świadomość mojej własnej istoty. Więc nie mów mi o rozstaniu z nim. To niemożliwe" (Bronte) - w domu Dalanda.
Ojciec wraca z nieznajomym. Bajdurzy coś o jakichś klejnotach, zostawia ją samą z (zakapturzonym, zakutanym, zamaskowanym?) starantem. Senta jest z początku trochę zaskoczona i lekko zirytowana - co ten ojciec wyprawia? Chce ją sprzedać jak krowę pierwszemu lepszemu? Potem przybysz staje w smudze światła - i następuje przeżycie mistyczne. Według świętego Jana od
Krzyża o czymś takim można tylko milczeć. Tych dwoje, którzy według praw tego świata nigdy nie mieli się spotkać, stoi twarzą w twarz w zapuszczonym saloniku w dziewiętnastowiecznej Skandynawii. Coś mówią, ale to nieważne co - wszystko, co mówią oboje to "całe życie na ciebie czekałam". Nie ma świata, nie ma czasu, nic nie ma - tylko miłość, większa niż wszystko i wszystko w sobie zawierająca. Panie Wagner, tak nie można, to za wiele...
Mistyczna komunia - ona żyła tyle lat w cierpieniu dla tej właśnie chwili. Senta - Sainte - Saint - Święta. Już nie tylko kapłanka - mistyczka w absolutnym zjednoczeniu ze swoim bóstwem. Tyle historycznych świętych tak właśnie kochało się w Chrystusie - cieleśnie i ponadcieleśnie zarazem. Doskonale duchowo i absolutnie erotycznie. Bo takie doświadczenie przenika całość jestestwa: ciało, intelekt, duszę. "Wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany", znowu święty Paweł. To jest chyba najbardziej uduchowione dzieło, jakie widziałam. Mogłoby nie być słów, tylko jakieś nieartykułowane dźwięki.
Scena 6. " Jest miasteczko ponad rzeczką - niezbyt fajne to miasteczko".
To miasteczko jest naprawdę jak ze złego snu. Te ludzkie insekty,
podskakujące bez ładu i składu. Podrygiwanie tkanek. I gdzieś na brzegu tego wszystkiego ten statek. Uśpiony, jakby zahibernowany - z czerwonym żaglem. Jest w żaglowcach ta sama romantyczność, co w lokomotywach parowych - obietnica podróży nie tylko w przestrzeni, podróży nieoczywistej i niebanalnej. Podochocone towarzystwo marynarzy i ich chwilowo zwolnionych z grzeczności panienek nic w tym specjalnego nie widzi. Wydzierają się, chcą częstować wódą i zagrychą. Z tym, że ten zaklęty statek jest ponad
wódę i zagrychę. W końcu statek (tak, sam statek) odpowiada. Pospólstwo się boi, odskakuje w tył - nie szkodzi, rano uznają to za zbiorowe delirium. Senta i Holender idą w stronę statku przez rozstępujący się tłum, jak para królewska podczas koronacji. Nagle dopada myśliweczek, wyrywa dziewczynę i ciągnie ją do siebie. Wykrzykuje te same gorzkie żale (że on ją bardzo, a ona go wcale). Wmawia Sencie, że to jemu przysięgała - desperackie kłamstwo, ale sprawiające, że dziewczyna zastyga na chwilę z otwartymi z
niedowierzania ustami. Eryk przypomina jej zupełnie nieistotne, dawno wyrzucone z pamięci zdarzenia - jak jej jakieś kwiatki dawał czy coś... Holender, już na pokładzie statku, chce odpływać. Daje Sencie całkowitą wolność, jeśli chce, może zostać z ojcem, Erykiem i całym tym miasteczkiem. Ale ona wyrywa się, w ostatniej chwili wpada na pokład, rzuca się w ramiona Holendra. Koszmarny sen niedorajdy ziszczony co do joty. Statek odpływa - o piekła, do nieba, do Holandii? Wniebowstąpienie. Absolutna apoteoza.
Napisałam to jakiś czas temu na trochę inne, bardziej "ogólnorozwojowe" forum ("nie znające Józefa" ze tak zacytuję Anię z Zielonego Wzgórza). Mam jednak nadzieje, ze związki Holendra (1843, w Paryżu poszło pod tytułem Le Voisseau Fantome) z Upiorem nie wymagają chyba szerszych wyjaśnień. Ten sam trójkąt gotycki: mroczny antybohater - bohaterka - "jasny" zalotnik. Nawet imię Eryk się powtarza, chociaż tutaj w postaci zalotnika. Kapitan nie ma imienia (jak Upiór u Webbera), znana jest tylko jego narodowość. Odrobinę pozwoliłam sobie na zmianę w treści, w "oficjalnej" operze Senta rzuca się do morza i ginie, kiedy statek z Holendrem odpływa bez niej. Na końcu łączą się w niebie. Ja nie byłam w stanie tego znieść. Moja modyfikacja kończy się na poziomie didaskaliów, nie zmieniłam ani jednej nuty, ani jednego słowa.
I tego jest w dziewiętnastowiecznych operach więcej
Ze też Puccini nie wpadł na pomysł skomponowania opery o Eriku, zmarł w 1924, zdążyłby...
Fidelio
Nigdy wcześniej bym siebie o pro-wagnerowskie sympatie nie posądzała, bo jako wiktorianistka w operach lubię melodyjki, a i nazistów z zasady sympatią nie obdarzam. Ale, jak to mówią, 'never say never'. W ramach Festiwalu Hoffmannowskiego zjechał do nas do Poznania zespół opery z Chemnitz z tymże "Holendrem tułaczem", wystawionym zresztą a la moderne, czyli też jakby nie całkiem zgodnie z moim gustem. Już dawno nie wyszłam z teatru tak głęboko poruszona. Stary diabeł Wagner podbił mnie przebojem - czegoś tak mądrego i jednocześnie tak z ducha dziewiętnastowiecznego (mimo nowoczesnego entourage'u) nie widziałam chyba jeszcze na tej scenie. O, Holender - dla mnie rewelacja! Traf chciał, że zaraz potem obejrzałam na video wersję z Bayreuth (Kupfer, Estes, Baltsler). Czy ci wszyscy mędrcy od inscenizacji w ogóle zadali sobie pytanie, o co chodzi w tej operze? Niby to wszystko nawet spójne było - dziewusia przeżywa jakieś zwidy i wreszcie wyskakuje oknem, oszalała jak Lady Macbeth i Łucja z Lammermoor w jednej osobie. Albo jak Turandot - no
bo przecież z każdej kobiety niedostosowującej się do schematu należy w operze zrobić wariatkę. A gdyby tak raz zrobić innego "Holendra"? Pro-kobiecego Holendra na serio? Chętnych zapraszam...
Scena 1. "Niestraszny nam jest burzy czas..." - Uwertura.
Uwertura trwa bite 11 minut i jest kluczowa dla zarysowania koncepcji całego przedstawienia. A będzie to sztuka o kobiecie. Jesienna noc gdzieś we współczesnej (Wagnerowi) Skandynawii - zimno, ciemno. W dość biednie wyglądającym pokoju, umeblowanym tylko najpotrzebniejszymi sprzętami siedzą dwie kobiety. Starsza, Maria - zlodowaciała protestantka, bezwzględna jak norweska przyroda. W czerni, z nieodłączną robótką ręczną, siedzi przy słabym świetle lampy naftowej. Młodsza, Senta - 18-20 lat, w
skromnej szarej sukience, jasne włosy ciasno związane w nietwarzowy warkocz. Siedzi zamyślona po drugiej stronie stołu. Robótkę odłożyła na bok. Maria patrzy na nią z wyraźną dezaprobatą, chciałaby zmusić ją do pracy, ale Senta ruchem głowy wskazuje na ścianę nad łóżkiem, na nieco pobladły portrecik młodej kobiety (circa 1820) malowany akwarelą i przewiązany czarną wstążką. Maria z westchnieniem kapituluje. Za oknem szaleje burza. Nagle Senta zrywa się z miejsca, podbiega do okna i otwiera
je szeroko. Do pokoju wpada wiatr. Dziewczyna stoi przez chwilę w oknie, promiennie uśmiechnięta, oddycha głęboko. Maria boi się burzy, zirytowana odciąga Sentę gwałtownie, zatrzaskuje okno, wraca do robótki. Senta przysuwa krzesło do szafy, ściąga z góry nieduży obrazek, odkurza go. Zdejmuje z gwoździa portrecik matki i wiesza nowy, przedstawiający mężczyznę w typie bajronicznym. Po czym wraca do okna i patrzy na burzę. Maria siedzi skwaszona.
Bez żadnego wydziwiania, prostymi środkami, można pokazać bardzo wiele. To będzie opowieść gotycka, więc aura oczywiście oddaje stany emocjonalne bohaterów. Senta nie boi się burzy, bo jej dotychczasowe życie było koszmarem, przy którym burza to drobnostka. Bez matki (czy ją w ogóle pamięta?), z ojcem wiecznie na morzu, wychowana przez kostyczną płatną piastunkę. Samotna do granic wytrzymałości, bez kogokolwiek, kto by ją zrozumiał. Niańka opowiada jej stare historie z dreszczykiem, żeby ją
nastraszyć i zmusić do posłuszeństwa. Ale dla tej dziewczyny mrożące krew w żyłach opowieści to wytchnienie w najokrutniej rzeczywistym koszmarze codzienności. Ta historia zaczyna się od traumy dzieciństwa. Bohaterki powieści gotyckich zwykle kogoś jednak mają (ojca, brata, przyjaciółkę) - ta dziewczynka nie miała nikogo. Traci już nadzieję, no bo co mogłoby się zmienić w zapyziałym, do bólu banalnym miasteczku na końcu świata? Książek
czytać jej oczywiście nie wolno oprócz Biblii, a religia, którą jej
wtłaczano do głowy, kojarzy jej się wyłącznie z ponurym
fanatyzmem sąsiadów. Chociaż jeszcze ostatkiem sił 'contra spem spero'. Jedyny ratunek może przyjść z morza. Lub z nieba. I nagle ta metafizyczna burza - jakby z jakiejś pogańskiej sagi. Senta czuje się jak więźniowie z "Fidelia", wypuszczeni po latach zamknięcia na świeże powietrze. Ona się upaja tym powietrzem, tymi piorunami. Lekceważy niebezpieczeństwo - niech tylko coś się wydarzy! I zmiana nadchodzi - ta burza nie jest narzędziem zniszczenia,
ale aktem stworzenia, tak jak we "Frankensteinie" Mary Shelley - uderzenie pioruna powołuje do życia marzenie o istocie doskonałej. Ta burza jest religijnym objawieniem; w jednej chwili dusząca się w banale dziewczyna zostaje przeszyta na wylot promieniem wiary, nadziei i miłości. Staje się wyznawczynią swojej własnej religii, w której natura, mitologia i sztuka upostaciowują się w kształt idealnej istoty. Metafizycznego kochanka, który odtąd będzie jej dopełnieniem, odbiciem jej własnej duszy. Następuje
bezpośrednia interwencja sił nadprzyrodzonych. Skąd u licha wziął się ten obraz? Z pioruna? Ta dziewczyna w żadnym razie nie jest szalona - ona jest natchniona. Jest taki cudowny wiersz mojej ulubionej poetki Anny Świrszczyńskiej pt. "Nieistniejący":
Gdzie jesteś, przyjacielu
czysty jak roślina,
wierniejszy
niż własne ciało.
Miliony ludzi rodzi ziemia,
ale ty się nie urodziłeś.
Nie ma
nawet ciszy oczekującej na twój głos,
nawet przestrzeni
oczekującej na cień poruszenia się
twojej ręki.
Nieistniejący
przyjdź do mnie.
I on tak po prostu przyjdzie... Boże, ryczałam na tym "Holendrze" jak bóbr...
Scena 2. "But we loved with a love that was more than love - I and my Annabel Lee"(Poe) - na statku Dalanda, ojca Senty.
Okazuje się, że burza wywołana przez Sentę była jak najbardziej prawdziwa. Całkiem realnie zawróciła statek jej ojca prawie od portu do jakiejś upiornej zatoczki. Ach, ci ojcowie bohaterek gotyckich... Można na nich liczyć, zawsze mimochodem doprowadzą do połączenia Pięknej i Bestii. Jakiś dziwny, obcy statek - skąd wypłynął? Może prosto z tej burzy, a może z tego, co szkoła jungowska nazywa mitosferą. Możnaby hipotetyzować, że to
Senta w swoim (szalonym) umyśle powołała go do życia, ale ja myślę, że on istnieje. Istnieje najprawdziwszą prawdą mitu. Według świętego Pawła wiara może przenosić góry, ale jest niczym w porównaniu z miłością. Miłość Senty, miłość idealna, sprawia, że mieszają się światy pozornie nieprzystające. Ponoć bogowie zamierają, gdy nikt już w nich nie wierzy; u Wagnera ta
prawidłowość działa w obie strony. Kim jest Holender? Idealnym gotyckim anty-bohaterem. Pół diabłem, pół aniołem w doskonale równych proporcjach, zawsze balansującym na krawędzi. Kapitanem, jak jej ojciec, ale o ileż bardziej charyzmatycznym. Magnetyczną, władczą osobowością o cechach królewskich. Ona przesiedziała dwadzieścia lat na marginesie świata - on
widział cały świat. A przecież jest w nim skaza, bezbronność, która
sprawia, że kobieta czuje się niezastąpiona. Mimo wszystkich różnic, Holender jest lustrzanym odbiciem Senty. Ponadprzeciętny i przez to przeklęty szatańską iście samotnością. Jedyny, który zrozumiałby jej samotność i jej ponadprzeciętność. Czy zwróciliście już uwagę, że Holender - jak każdy szanujący się antybohater gotycki - nie ma nazwiska, a nawet imienia? Bo on ma setkę imion. I skąd on właściwie wie, że Daland ma córkę? Nawet nie prosi, by pokazać mu zdjęcie, albo portrecik - bo nie musi, on ją zna. Spotkanie z Dalandem demonstruje, że ludzie nietknięci
metafizyką nie rozpoznają jej, choćby im spadła na głowę. Papcio cieszy się naiwnie, że mu się bogaty zięć trafia. I jeszcze się niepokoi, czy córka aby takiego przywiezionego w teczce epuzera zechce. My, którzy obserwujemy to z widowni i wiemy co się święci, uśmiechamy się z bezgraniczną pobłażliwością.
Scena 3. "Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać..." - w miasteczku.
U prząśniczki siedzą domowe kureczki (nadzorowane przez Marię). Przędą i śpiewają kretyńskie piosneczki... Każda mizdrzy się i wdzięczy, z braku mężczyzn (są na morzu), do siebie nawzajem. Takie milusie dziewczątka, zero aspiracji - Kinder, Kirche, Kuche. Nasładzają się tymi mrzonkami o powrocie mężczyzn, zachęcane jeszcze przez Marię. Ona doskonale wie, jakie role przypisano kobietom - cierpliwość, posłuszeństwo, przymilność wobec
mężczyzn. Byle tylko jak najszybciej wyjść za mąż i to "nie dla rozpusty, lecz dla rozmnożenia". Senta, w tej samej zgrzebnej sukienczynie, ale włosy rozpuściła, siedzi z boku. Kołowrotek stoi nietknięty - Senta wyciągnęła szkicownik i coś zapamiętale rysuje. Jakieś wzburzone morze, tonące statki no i przede wszystkim tego mężczyznę z portretu nad łóżkiem. Ignorowane grzeczne panienki robią się coraz bardziej niemiłe. Podkradają się od tyłu, wykręcają ręce, wyrywają obrazek i niosą do Marii. Następuje nieprzyjemna
wymiana zdań ("Da seht ih! Imer vor dem Bild" - a ta znowu z tym
obrazkiem!). Senta broni się: "Was hast du Kunde mir gegeben, was mir erzahlet wer er sei?" ("Po co mi o nim mówiłaś?") No fakt, jeszcze w dziewiętnastym wieku poradniki gorąco odradzały wystawianie młodych dziewcząt na działanie sztuki i literatury. W głowie im się od tego poprzewraca - nie zechcą za mąż iść, dzieci rodzić... Dokładnie to się stało z Sentą. Wystarczyła iskierka, jakaś opowieść, obrazek i w dziewczynie wybuchł geniusz. Może i ona sama czuje się tym trochę zmęczona - teraz uświadamia sobie z całą jaskrawością jak bardzo ona tu nie pasuje. Ona przerasta te kobiety o głowę (wyobrażam ją sobie jako dużą blondynkę). Ma serdecznie dość ich przędzenia i głupich piosenek - jej to
nie bawi. Jak chcą, to zaśpiewa im prawdziwą piosenkę.
Scena 4. "Dziewczyna duby smalone bredzi" - pieśń Senty i duet z Erykiem.
W tej scenie musi wyjść wielka sztuka wokalna śpiewaczki. To trudne zadanie - ma odśpiewać balladę Senty tak, żeby wbić w krzesła publiczność oraz chór. Bo o to właśnie chodzi. W zestawieniu z piosenczyną prządek pieśń Senty ma powalać. Ta dziewczyna jest genialna - już się przekonaliśmy, że potrafi powoływać do istnienia całe światy. Byliśmy niedawno w Warszawie na "Podróży do Reims" Rossiniego. Była tam partia poetessy Corinny, która swoim śpiewem wciągała resztę podróżujących w
jakieś fantastyczne, oniryczne pejzaże. Senta to taka Corinna - ona śpiewa i następuje metamorfoza. Z wyznawczyni zmienia się w kapłankę - przemawia wprost do zagłuszonej podświadomości innych dziewcząt, które trochę wbrew sobie, zaczynają włączać się w jej pieśń. Już to by wystarczyło na wielkie przedstawienie. Ale u Wagnera jeszcze się nawet na dobre nie zaczęło. W kulminacyjnym momencie czar nagle pryska razem z nadejściem myśliweczka.
Eryk - "myśliweczek-kochaneczek" - budzi we mnie szczerze wrogie uczucia. Jeszcze bardziej, niż jego operowy kuzyn Don Ottavio z Don Giovanniego Mozarta. Tamten miał chociaż trochę klasy, ten mimo wszystkich swoich dobrych intencji jest kompletną ciemięgą, niedorajdą i zerem. Snuje się za tą Sentą jak smród za wojskiem -
ani jej nie rozumie, ani się nawet specjalnie nie stara. On wie swoje z obserwacji natury: to samiec, to samica, to okres godowy - nad czym tu deliberować. Aspiracje Senty do czegoś wykraczającego poza banał i stereotyp ma za nic - on jest wcielonym banałem. Egotyczny to nieprzytomności, myśli i mówi wyłącznie o sobie i swoich ogromnych cierpieniach (bo panna nie chce mu się oddać). On chciałby ją 'nawrócić' na 'kobiecość': odebrać obrazki, pieśni, wszystko, czego nie rozumie i co uważa za 'nienaturalne'. Dla niego Senta jest nienormalna jako kobieta wykraczająca poza instynkt rozrodczy. Zarzuca jej niezdrowe zainteresowanie obrazem, śpiewem. Senta odpowiada "Ich bin ein Kind und weiss nicht, was
ich singe" (to tylko dziecinada), ale odpowiada to sarkastycznie. Ona może go nawet i lubi - jako kolegę, nic więcej - ale wie, gdzie leży granica. Jej talentu, jej przeżyć duchowych Eryk nie będzie w stanie pojąć nigdy, choćby nawet próbowała mu je tłumaczyć. A jednak, pociągnięty za język, i myśliweczek przyznaje, że miewa sny. I do niego też zakrada się niepostrzeżenie metafizyka Senty. Ona na razie toleruje to, że Eryk łazi za nią jak kundel, ale rozmowy o miłości szybko ucina. Podobno ojciec wrócił do portu - spieszy się.
Scena 5. "Ja i Heathcliff to jedno. Jest zawsze, zawsze obecny w moich myślach - nie jako radość, bo i ja nie zawsze jestem dla siebie radością, ale jak świadomość mojej własnej istoty. Więc nie mów mi o rozstaniu z nim. To niemożliwe" (Bronte) - w domu Dalanda.
Ojciec wraca z nieznajomym. Bajdurzy coś o jakichś klejnotach, zostawia ją samą z (zakapturzonym, zakutanym, zamaskowanym?) starantem. Senta jest z początku trochę zaskoczona i lekko zirytowana - co ten ojciec wyprawia? Chce ją sprzedać jak krowę pierwszemu lepszemu? Potem przybysz staje w smudze światła - i następuje przeżycie mistyczne. Według świętego Jana od
Krzyża o czymś takim można tylko milczeć. Tych dwoje, którzy według praw tego świata nigdy nie mieli się spotkać, stoi twarzą w twarz w zapuszczonym saloniku w dziewiętnastowiecznej Skandynawii. Coś mówią, ale to nieważne co - wszystko, co mówią oboje to "całe życie na ciebie czekałam". Nie ma świata, nie ma czasu, nic nie ma - tylko miłość, większa niż wszystko i wszystko w sobie zawierająca. Panie Wagner, tak nie można, to za wiele...
Mistyczna komunia - ona żyła tyle lat w cierpieniu dla tej właśnie chwili. Senta - Sainte - Saint - Święta. Już nie tylko kapłanka - mistyczka w absolutnym zjednoczeniu ze swoim bóstwem. Tyle historycznych świętych tak właśnie kochało się w Chrystusie - cieleśnie i ponadcieleśnie zarazem. Doskonale duchowo i absolutnie erotycznie. Bo takie doświadczenie przenika całość jestestwa: ciało, intelekt, duszę. "Wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany", znowu święty Paweł. To jest chyba najbardziej uduchowione dzieło, jakie widziałam. Mogłoby nie być słów, tylko jakieś nieartykułowane dźwięki.
Scena 6. " Jest miasteczko ponad rzeczką - niezbyt fajne to miasteczko".
To miasteczko jest naprawdę jak ze złego snu. Te ludzkie insekty,
podskakujące bez ładu i składu. Podrygiwanie tkanek. I gdzieś na brzegu tego wszystkiego ten statek. Uśpiony, jakby zahibernowany - z czerwonym żaglem. Jest w żaglowcach ta sama romantyczność, co w lokomotywach parowych - obietnica podróży nie tylko w przestrzeni, podróży nieoczywistej i niebanalnej. Podochocone towarzystwo marynarzy i ich chwilowo zwolnionych z grzeczności panienek nic w tym specjalnego nie widzi. Wydzierają się, chcą częstować wódą i zagrychą. Z tym, że ten zaklęty statek jest ponad
wódę i zagrychę. W końcu statek (tak, sam statek) odpowiada. Pospólstwo się boi, odskakuje w tył - nie szkodzi, rano uznają to za zbiorowe delirium. Senta i Holender idą w stronę statku przez rozstępujący się tłum, jak para królewska podczas koronacji. Nagle dopada myśliweczek, wyrywa dziewczynę i ciągnie ją do siebie. Wykrzykuje te same gorzkie żale (że on ją bardzo, a ona go wcale). Wmawia Sencie, że to jemu przysięgała - desperackie kłamstwo, ale sprawiające, że dziewczyna zastyga na chwilę z otwartymi z
niedowierzania ustami. Eryk przypomina jej zupełnie nieistotne, dawno wyrzucone z pamięci zdarzenia - jak jej jakieś kwiatki dawał czy coś... Holender, już na pokładzie statku, chce odpływać. Daje Sencie całkowitą wolność, jeśli chce, może zostać z ojcem, Erykiem i całym tym miasteczkiem. Ale ona wyrywa się, w ostatniej chwili wpada na pokład, rzuca się w ramiona Holendra. Koszmarny sen niedorajdy ziszczony co do joty. Statek odpływa - o piekła, do nieba, do Holandii? Wniebowstąpienie. Absolutna apoteoza.
Napisałam to jakiś czas temu na trochę inne, bardziej "ogólnorozwojowe" forum ("nie znające Józefa" ze tak zacytuję Anię z Zielonego Wzgórza). Mam jednak nadzieje, ze związki Holendra (1843, w Paryżu poszło pod tytułem Le Voisseau Fantome) z Upiorem nie wymagają chyba szerszych wyjaśnień. Ten sam trójkąt gotycki: mroczny antybohater - bohaterka - "jasny" zalotnik. Nawet imię Eryk się powtarza, chociaż tutaj w postaci zalotnika. Kapitan nie ma imienia (jak Upiór u Webbera), znana jest tylko jego narodowość. Odrobinę pozwoliłam sobie na zmianę w treści, w "oficjalnej" operze Senta rzuca się do morza i ginie, kiedy statek z Holendrem odpływa bez niej. Na końcu łączą się w niebie. Ja nie byłam w stanie tego znieść. Moja modyfikacja kończy się na poziomie didaskaliów, nie zmieniłam ani jednej nuty, ani jednego słowa.
I tego jest w dziewiętnastowiecznych operach więcej
Ze też Puccini nie wpadł na pomysł skomponowania opery o Eriku, zmarł w 1924, zdążyłby...
Fidelio