Post by fidelio on Jun 14, 2007 12:16:33 GMT 1
A właściwie to dlaczego akurat Faust Gounoda? Snuje się ta największa z romantycznych grands operas w tle powieści Leroux. Przewija się z niepokojącą regularnością przez filmowe adaptacje Upiora – a to aria z klejnotami, a to wielki finał, a to chociaż mignie gdzieś kostium Mefistofelesa. Co tak naprawdę jest w tej operze, oprócz jej niesamowitej popularności w czasach, gdy rozgrywa się powieść Leroux, że Erik i Christine nie mogą się od niej odczepić? Że staje się ich prywatnym, tajnym kodem? Parę powodów.
Po pierwsze sama postać doktora Fausta. W momencie, gdy rozpoczyna się akcja opery Gounoda, Faust jest zgorzkniały prawie do stopnia popełnienia samobójstwa, żeby tylko się dalej ze swoim życiem nie męczyć. Nie wiemy ile tak napradę ma lat – ale we własnej ocenie czuje się starcem. Na pewno nie jest to już młodzieniaszek, przede wszystkim ma na to o wiele za dużą wiedzę. Ten jego nieposkromiony pęd do wiedzy, do poznania wszystkiego co się da, jest chyba jego najbardziej charakterystyczną cechą. To jest człowiek, który w swoim życiu interesował się już wszystkim i właśnie dochodzi do wniosku, że nie pozostało już nic, co zdoła wzbudzić jego ciekawość. A jednocześnie rozumie – bo co by nie mówić Faust to przede wszystkim genialny umysł – że cała ta wiedza jest wyłącznie książkowa, że ma się nijak do doświadczenia życiowego. Że całe długie życie przesiedział w laboratorium, w bibliotece, poszukując jakiejś ostatecznej odpowiedzi - i teraz wie, że jej tutaj nie znajdzie. To początkowe „Rien” (Nic) bardzo długo dźwięczy w uszach. Faust bardzo boleśnie uzmysławia sobie, że prostsi, głupsi od niego ludzie są o wiele szczęśliwsi – że idą rankiem do pracy w polu w towarzystwie przyjaciół, że wierzą w Boga i skuteczność modlitwy. Faust widzi, że „kto mnoży wiedzę, mnoży smutek” i cały ciężar jego własnej inteligencji przygniata go jak kamień.
No jak ktoś jeszcze nie zauważył w tym opisie naszego ulubionego U.O., to chyba tylko zobaczenie tej opery na scenie mu pomoże. Ja sobie wyobrażam, jak wysłuchanie dzieła Gounoda pierwszy raz musiało Erikiem trzepnąć. Tu jest prześliczny pudełkowy układ archetypów – jeden bohater sobie uświadamia, że jest innym bohaterem (psiakrew, ja się pytam, gdzie był Puccini, że tego nie ubrał w muzykę??). On chciałby zacząć jeszcze raz, jak Faust, jest pewien, że nie zmarnowałby tyle czasu. Ale czas minął, teraz to sobie można co najwyżej trucizny nalać... No więc nalewa tę truciznę, a ona zamienia się w eliksir miłosny (coś bardzo podobnego jest w pierwszym akcie Tristana i Izoldy Wagnera, ona też myśli że pije truciznę śmierci, a to jest trucizna miłości).
Kim jest Mefistofeles? Maską Szkarłatnego Moru – wygląda przecież niemal identycznie jak słynne przebranie Erika na balu maskowym? Halucynacją, głosem nadziei pomimo wszystko, głosem rozsądku? A może jednak diabłem, kusicielem? To jest – jak by na to nie patrzeć – „potwór z Id”. Jest bezczelny, zaczepny, gardzi ludźmi, bawi się ich kosztem, drwi sobie ze wszystkich moralnych skrupułów poukładanego doktora Fausta. Ale ostatecznie, to w końcu on go ratuje – nie pozwala mu się zabić, natomiast pcha mu przed oczy obraz Małgorzaty, istoty idealnej. Mefistofeles jest tym, co w samym Fauście najgorsze, ale też jakąś zwierzęcą żądzą przetrwania, on go siłą zmusza, żeby się nie poddawał. Zwraca mu młodość (czy naprawdę, czy tylko zmienia diametralnie jego samoocenę, to kwestia do dyskusji).
W tej operze są diabły, anioły, jest nawet upiór. Tak, tak, czy ktoś pamięta jaki toast wzosi Faust pucharem miłosnej śmierci do wizji Małgorzaty? „A toi! fantôme adorable et charmant!” Hę? Cudny, uroczy upiorze?? Tu się powinno zapalić małe ostrzegawcze światełko.
To co się potem dzieje w operze Gounoda jest jednym z najbardziej udanych atrystycznych przedstawień tego, do czego prowadzi zderzenie wielkiej wiedzy z nieprawdopodobną życiową niewinnością. Mam tu na myśli nie tylko Małgorzatę, która mogłaby służyć za emblemat totalnej niewinności – ale przede wszystkim samego Fausta. On jest całkowicie bezbronny wobec tego nowego uczucia, które spada na niego gwałtem i którego on absolutnie nie rozumie. Mefistofeles chciałby zrobić z niego uwodziciela, ale to jest niemożliwe. Mimo wszystko, Faust ma w sobie pokłady takiej niewinności, że żaden diabeł nic na to nie pomoże. Cokolwiek sobie może na ten temat myśleć Mefistofeles, Faust jest trafiony strzałą najczystszej miłości, podobnie zresztą jak Małgorzata.
Parę słów o Małgorzacie. Oczywiście, jest bardzo młoda, niewiele w życiu widziała, chociaż zdążyła dostać już parę razy w łeb. Cała jej rodzina wymarła, oprócz starszego brata, który właśnie wybiera się na wojnę. Ona jest przeraźliwie samotna, za całe towarzystwo ma dość próżną i mało moralną sąsiadkę Martę i nieletniego adoratora Siebela, który jest nawet za młody, żeby też pójść na wojnę. Ci ludzie jej nie rozumieją, a ona wcale nie jest głupia. Naiwna tak, ale głupia na pewno nie. Nie wyobrażam sobie, żeby Faust ulokować miał tyle uczuć wyłącznie w ładnej buzi. On w tej dziewczynie widzi księżniczkę, dlatego – początkowo dość rozczulająco nieudolnie – próbuje zwrócić na siebie jej uwagę tym, że będzie ją traktował z rewerencją jak damę. Chce jej torować drogę w tłumie na jarmarku. Ona jest zawstydzona:
„Non monsieur! je ne suis demoiselle ni belle,/
Et je n'ai pas besoin qu'on me donne la main!”
(Proszę pana, nie jestem piękną damą
i nie ma potrzeby podawać mi ręki)
Małgorzatę uwielbienie onieśmiela. Całkiem tak, jak Christine. Christine też pochodzi z małej wioski, też wie co to znaczy stracić krewnych. Też nie wierzy w siebie, mimo że przecież ma wielki talent. Też czuje się samotna w mieście, mimo przyjaźni z bardzo młodą Meg i nagłego zainteresowania Raoula de Chagny. Ona też chce czegoś więcej – jak Małgorzata. Dlatego pomysł Mefistofelesa, żeby rzucić tej wiejskiej dziewczynce do stóp klejnoty jest tak skuteczny. Małgorzata marzy o księciu, kimś spoza znanej jej przaśnej rzeczywistości, tajemniczym cudzoziemcu, który pojawi się znikąd i porwie ją do jakiegoś lepszego świata. To nie jest głupota: to jest naiwność, niewinność do n-tej potęgi, ale nie głupota. W końcu, żeby dorosnąć, trzeba trochę pożyć.
Co, to się dzieje między Faustem a Małgorzatą w ogrodzie to jest kosmos, to jest uderzenie pioruna. I wszystkie wysiłki Mefistofelesa, żeby ten absolut sprowadzić do parteru, strywializować, unurzać w brudzie, zrównać z prymitywną obmacywanką, którą on sam uprawia z Martą – nie przynoszą żadnego skutku. Trafiają na nieprzepuszczalną ścianę, poza którą znajduje się miłość o epickich proporcjach. Całe lata spychanych w nieświadomość uczuć Fausta i cała głębia tęsknoty Małgorzaty wybuchają kaskadą miłosnych duetów.
Od pierwszego przebłysku świadomości:
Małgorzata:
Słodka ciszo, cudny śnie, szczęście tak niespodziane,
Dzisiaj na serca dnie twój śpiew odnalazł mnie
I ten głos ukochany na zawsze, na zawsze słyszeć chcę.
(moje własne tłumaczenie z Kay, dość swobodne ale przynajmniej daje się śpiewać pod melodię)
Aż do końca skali i jeszcze dalej (tu bardziej liczy się tekst, niż muzyka):
Faust:
O nocy miłości, rozświetlone niebo,
O słodki płomieniu szczęścia,
Boska ciszo w niebiosach,
W niebiosach dla naszych dwóch dusz.
Małgorzata:
Chcę ciebie kochać, chcę być twoja,
Mów do mnie jeszcze.
Należę do ciebie, uwielbiam cię,
Dla ciebie mogłabym umrzeć.
Mów, proszę mów...
Aniele, uwielbiam cię,
Mogłabym umrzeć dla ciebie.
Czy ktoś ma lepszą propozycję repertuaru na wspólne sekretne śpiewanki dla dwójki totalnie niewinnych życiowo dziewiętnastowiecznych osób? Podstarzałego (we własnym mniemaniu) geniusza i depresyjnej dziewczyny zagubionej w obcym kraju, którzy sami nie wiedzą, co ich trafiło. Nie mają pojęcia co się z nimi dzieje, bo wykracza to poza całe ich dotychczasowe doświadczenie życiowe. I którzy są niewzruszenie przekonani, że komu jak komu, ale im coś takiego nie ma prawa się zdarzyć, że całe piekło stanie temu naprzeciw. Fausta nie da się śpiewać jak gamy. Ale przecież w końcu jest jeszcze ostatnia linia obrony: że to nic, że to tylko lekcja, że przecież to nie ja, tylko Faust/Małgorzata, że libretto. Że gdyby ktoś się zapytał, to można natychmiast uskoczyć w tył, zasłonić się nutami. Ale ten Faust ich żre, coraz bardziej... Zaczynają mówić do siebie tymi słowami, ale ciągle nie mają odwagi się przyznać, że to nie tylko wykonywanie tekstu, który napisał ktoś inny.
W operze Gounoda dalsze problemy są inne. Ta opętańcza noc mogła mieć tylko jeden finał, zapewne zresztą równie spektakularny jak cały do niego prolog, ale niestety, z punktu widzenia czasu trwania przedstawienia, rozgrywający się na przerwie. Więc nie można się zręcznie podeprzeć cudzym librettem. Potem Mefistofeles jednak skutecznie odciąga Fausta od Małgorzaty na jakiś czas. Dziewczyna nie wie, co się stało, wpada w spiralę samooskarżeń i wyrzutów sumienia. Dodatkowo odkrywa, że jest w niechcianej ciąży. Decyduje się na aborcję, za co trafia do więzienia, w którym ma krwotok. Kiedy Faust uświadamia sobie, co stracił i jak bardzo kocha Małgorzatę, ona jest właściwie w agonii. Mimo podjętej próby desperackiego ratunku umiera, wcześniej wypchnąwszy za drzwi Mefistofelesa, a jej dusza odlatuje do raju. Biedny Faust zostaje znowu sam na ziemi, rozdarty pomiędzy niebem i piekłem. Wiem, że można te elementy opery Gounoda rozegrać różnie i różne inscenizacje proponują odmienne rozwiązania. Trzymam się jednak swojej ulubionej interpretacji.
Co zaś do naszych widzów z Palais Garnier, dla nich te problemy Małgorzaty i Fausta są całkowicie nierealne. To jest coś, co Christine musi na scenie odegrać siląc się na cały dostępny sobie kunszt aktorski. Nie tak całkiem nierealny jest natomiast problem zdrady i rozdzielenia dwóch kochających się osób przez splot niesprzyjających okoliczności oraz głupie, a wynikające z niedoświadczenia błędy obu stron. I tego, że tekstu tej opery można użyć również po to, aby wydusić z siebie prośbę o przebaczenie. Tak to przedstawił Kopit w wersji filmowej.
W przedstawieniu inaugurującym salę Metropolitan Opera w Nowym Jorku wystawiono, cóżby innego, Fausta. I tam szkatułka, w której doktor przyniósł Małgorzacie klejnoty miała kształt małego Palais Garnier. Hmmm...
Po pierwsze sama postać doktora Fausta. W momencie, gdy rozpoczyna się akcja opery Gounoda, Faust jest zgorzkniały prawie do stopnia popełnienia samobójstwa, żeby tylko się dalej ze swoim życiem nie męczyć. Nie wiemy ile tak napradę ma lat – ale we własnej ocenie czuje się starcem. Na pewno nie jest to już młodzieniaszek, przede wszystkim ma na to o wiele za dużą wiedzę. Ten jego nieposkromiony pęd do wiedzy, do poznania wszystkiego co się da, jest chyba jego najbardziej charakterystyczną cechą. To jest człowiek, który w swoim życiu interesował się już wszystkim i właśnie dochodzi do wniosku, że nie pozostało już nic, co zdoła wzbudzić jego ciekawość. A jednocześnie rozumie – bo co by nie mówić Faust to przede wszystkim genialny umysł – że cała ta wiedza jest wyłącznie książkowa, że ma się nijak do doświadczenia życiowego. Że całe długie życie przesiedział w laboratorium, w bibliotece, poszukując jakiejś ostatecznej odpowiedzi - i teraz wie, że jej tutaj nie znajdzie. To początkowe „Rien” (Nic) bardzo długo dźwięczy w uszach. Faust bardzo boleśnie uzmysławia sobie, że prostsi, głupsi od niego ludzie są o wiele szczęśliwsi – że idą rankiem do pracy w polu w towarzystwie przyjaciół, że wierzą w Boga i skuteczność modlitwy. Faust widzi, że „kto mnoży wiedzę, mnoży smutek” i cały ciężar jego własnej inteligencji przygniata go jak kamień.
No jak ktoś jeszcze nie zauważył w tym opisie naszego ulubionego U.O., to chyba tylko zobaczenie tej opery na scenie mu pomoże. Ja sobie wyobrażam, jak wysłuchanie dzieła Gounoda pierwszy raz musiało Erikiem trzepnąć. Tu jest prześliczny pudełkowy układ archetypów – jeden bohater sobie uświadamia, że jest innym bohaterem (psiakrew, ja się pytam, gdzie był Puccini, że tego nie ubrał w muzykę??). On chciałby zacząć jeszcze raz, jak Faust, jest pewien, że nie zmarnowałby tyle czasu. Ale czas minął, teraz to sobie można co najwyżej trucizny nalać... No więc nalewa tę truciznę, a ona zamienia się w eliksir miłosny (coś bardzo podobnego jest w pierwszym akcie Tristana i Izoldy Wagnera, ona też myśli że pije truciznę śmierci, a to jest trucizna miłości).
Kim jest Mefistofeles? Maską Szkarłatnego Moru – wygląda przecież niemal identycznie jak słynne przebranie Erika na balu maskowym? Halucynacją, głosem nadziei pomimo wszystko, głosem rozsądku? A może jednak diabłem, kusicielem? To jest – jak by na to nie patrzeć – „potwór z Id”. Jest bezczelny, zaczepny, gardzi ludźmi, bawi się ich kosztem, drwi sobie ze wszystkich moralnych skrupułów poukładanego doktora Fausta. Ale ostatecznie, to w końcu on go ratuje – nie pozwala mu się zabić, natomiast pcha mu przed oczy obraz Małgorzaty, istoty idealnej. Mefistofeles jest tym, co w samym Fauście najgorsze, ale też jakąś zwierzęcą żądzą przetrwania, on go siłą zmusza, żeby się nie poddawał. Zwraca mu młodość (czy naprawdę, czy tylko zmienia diametralnie jego samoocenę, to kwestia do dyskusji).
W tej operze są diabły, anioły, jest nawet upiór. Tak, tak, czy ktoś pamięta jaki toast wzosi Faust pucharem miłosnej śmierci do wizji Małgorzaty? „A toi! fantôme adorable et charmant!” Hę? Cudny, uroczy upiorze?? Tu się powinno zapalić małe ostrzegawcze światełko.
To co się potem dzieje w operze Gounoda jest jednym z najbardziej udanych atrystycznych przedstawień tego, do czego prowadzi zderzenie wielkiej wiedzy z nieprawdopodobną życiową niewinnością. Mam tu na myśli nie tylko Małgorzatę, która mogłaby służyć za emblemat totalnej niewinności – ale przede wszystkim samego Fausta. On jest całkowicie bezbronny wobec tego nowego uczucia, które spada na niego gwałtem i którego on absolutnie nie rozumie. Mefistofeles chciałby zrobić z niego uwodziciela, ale to jest niemożliwe. Mimo wszystko, Faust ma w sobie pokłady takiej niewinności, że żaden diabeł nic na to nie pomoże. Cokolwiek sobie może na ten temat myśleć Mefistofeles, Faust jest trafiony strzałą najczystszej miłości, podobnie zresztą jak Małgorzata.
Parę słów o Małgorzacie. Oczywiście, jest bardzo młoda, niewiele w życiu widziała, chociaż zdążyła dostać już parę razy w łeb. Cała jej rodzina wymarła, oprócz starszego brata, który właśnie wybiera się na wojnę. Ona jest przeraźliwie samotna, za całe towarzystwo ma dość próżną i mało moralną sąsiadkę Martę i nieletniego adoratora Siebela, który jest nawet za młody, żeby też pójść na wojnę. Ci ludzie jej nie rozumieją, a ona wcale nie jest głupia. Naiwna tak, ale głupia na pewno nie. Nie wyobrażam sobie, żeby Faust ulokować miał tyle uczuć wyłącznie w ładnej buzi. On w tej dziewczynie widzi księżniczkę, dlatego – początkowo dość rozczulająco nieudolnie – próbuje zwrócić na siebie jej uwagę tym, że będzie ją traktował z rewerencją jak damę. Chce jej torować drogę w tłumie na jarmarku. Ona jest zawstydzona:
„Non monsieur! je ne suis demoiselle ni belle,/
Et je n'ai pas besoin qu'on me donne la main!”
(Proszę pana, nie jestem piękną damą
i nie ma potrzeby podawać mi ręki)
Małgorzatę uwielbienie onieśmiela. Całkiem tak, jak Christine. Christine też pochodzi z małej wioski, też wie co to znaczy stracić krewnych. Też nie wierzy w siebie, mimo że przecież ma wielki talent. Też czuje się samotna w mieście, mimo przyjaźni z bardzo młodą Meg i nagłego zainteresowania Raoula de Chagny. Ona też chce czegoś więcej – jak Małgorzata. Dlatego pomysł Mefistofelesa, żeby rzucić tej wiejskiej dziewczynce do stóp klejnoty jest tak skuteczny. Małgorzata marzy o księciu, kimś spoza znanej jej przaśnej rzeczywistości, tajemniczym cudzoziemcu, który pojawi się znikąd i porwie ją do jakiegoś lepszego świata. To nie jest głupota: to jest naiwność, niewinność do n-tej potęgi, ale nie głupota. W końcu, żeby dorosnąć, trzeba trochę pożyć.
Co, to się dzieje między Faustem a Małgorzatą w ogrodzie to jest kosmos, to jest uderzenie pioruna. I wszystkie wysiłki Mefistofelesa, żeby ten absolut sprowadzić do parteru, strywializować, unurzać w brudzie, zrównać z prymitywną obmacywanką, którą on sam uprawia z Martą – nie przynoszą żadnego skutku. Trafiają na nieprzepuszczalną ścianę, poza którą znajduje się miłość o epickich proporcjach. Całe lata spychanych w nieświadomość uczuć Fausta i cała głębia tęsknoty Małgorzaty wybuchają kaskadą miłosnych duetów.
Od pierwszego przebłysku świadomości:
Małgorzata:
Słodka ciszo, cudny śnie, szczęście tak niespodziane,
Dzisiaj na serca dnie twój śpiew odnalazł mnie
I ten głos ukochany na zawsze, na zawsze słyszeć chcę.
(moje własne tłumaczenie z Kay, dość swobodne ale przynajmniej daje się śpiewać pod melodię)
Aż do końca skali i jeszcze dalej (tu bardziej liczy się tekst, niż muzyka):
Faust:
O nocy miłości, rozświetlone niebo,
O słodki płomieniu szczęścia,
Boska ciszo w niebiosach,
W niebiosach dla naszych dwóch dusz.
Małgorzata:
Chcę ciebie kochać, chcę być twoja,
Mów do mnie jeszcze.
Należę do ciebie, uwielbiam cię,
Dla ciebie mogłabym umrzeć.
Mów, proszę mów...
Aniele, uwielbiam cię,
Mogłabym umrzeć dla ciebie.
Czy ktoś ma lepszą propozycję repertuaru na wspólne sekretne śpiewanki dla dwójki totalnie niewinnych życiowo dziewiętnastowiecznych osób? Podstarzałego (we własnym mniemaniu) geniusza i depresyjnej dziewczyny zagubionej w obcym kraju, którzy sami nie wiedzą, co ich trafiło. Nie mają pojęcia co się z nimi dzieje, bo wykracza to poza całe ich dotychczasowe doświadczenie życiowe. I którzy są niewzruszenie przekonani, że komu jak komu, ale im coś takiego nie ma prawa się zdarzyć, że całe piekło stanie temu naprzeciw. Fausta nie da się śpiewać jak gamy. Ale przecież w końcu jest jeszcze ostatnia linia obrony: że to nic, że to tylko lekcja, że przecież to nie ja, tylko Faust/Małgorzata, że libretto. Że gdyby ktoś się zapytał, to można natychmiast uskoczyć w tył, zasłonić się nutami. Ale ten Faust ich żre, coraz bardziej... Zaczynają mówić do siebie tymi słowami, ale ciągle nie mają odwagi się przyznać, że to nie tylko wykonywanie tekstu, który napisał ktoś inny.
W operze Gounoda dalsze problemy są inne. Ta opętańcza noc mogła mieć tylko jeden finał, zapewne zresztą równie spektakularny jak cały do niego prolog, ale niestety, z punktu widzenia czasu trwania przedstawienia, rozgrywający się na przerwie. Więc nie można się zręcznie podeprzeć cudzym librettem. Potem Mefistofeles jednak skutecznie odciąga Fausta od Małgorzaty na jakiś czas. Dziewczyna nie wie, co się stało, wpada w spiralę samooskarżeń i wyrzutów sumienia. Dodatkowo odkrywa, że jest w niechcianej ciąży. Decyduje się na aborcję, za co trafia do więzienia, w którym ma krwotok. Kiedy Faust uświadamia sobie, co stracił i jak bardzo kocha Małgorzatę, ona jest właściwie w agonii. Mimo podjętej próby desperackiego ratunku umiera, wcześniej wypchnąwszy za drzwi Mefistofelesa, a jej dusza odlatuje do raju. Biedny Faust zostaje znowu sam na ziemi, rozdarty pomiędzy niebem i piekłem. Wiem, że można te elementy opery Gounoda rozegrać różnie i różne inscenizacje proponują odmienne rozwiązania. Trzymam się jednak swojej ulubionej interpretacji.
Co zaś do naszych widzów z Palais Garnier, dla nich te problemy Małgorzaty i Fausta są całkowicie nierealne. To jest coś, co Christine musi na scenie odegrać siląc się na cały dostępny sobie kunszt aktorski. Nie tak całkiem nierealny jest natomiast problem zdrady i rozdzielenia dwóch kochających się osób przez splot niesprzyjających okoliczności oraz głupie, a wynikające z niedoświadczenia błędy obu stron. I tego, że tekstu tej opery można użyć również po to, aby wydusić z siebie prośbę o przebaczenie. Tak to przedstawił Kopit w wersji filmowej.
W przedstawieniu inaugurującym salę Metropolitan Opera w Nowym Jorku wystawiono, cóżby innego, Fausta. I tam szkatułka, w której doktor przyniósł Małgorzacie klejnoty miała kształt małego Palais Garnier. Hmmm...