|
Post by Kaja on Jan 15, 2007 21:44:39 GMT 1
Jeszcze coś do tego. Skoro w filmie było tyle niedociągnieć jesli chodzi o okres w obozie Larkhill a w komiksie pewne wytłumaczenia były wręcz śmieszne to pomyśałam, że może tak wyjaśnie pewne nieścisłości
VS
Kiedy dziś zastanawiam się jak do tego doszło nie mogę uwierzyć, że mogłam być taka naiwna. Starałam się być jak najbardziej uczciwa wobec siebie, choć nie sądziłam, że będzie to takie trudne. Po prostu chciałam mieć tylko trochę szczęścia, które zostało mi tak brutalnie zabrane i postanowiłam, że będę o nie za wszelką cenę walczyć. Teraz jednak wiem, że przegrałam tę walkę. Co było moim szczęściem? Właściwie niewiele. Miałam osobę, która mnie kochała i zawsze była przy mnie. On miał na imię Robert i wkrótce mieliśmy się pobrać. Było tez małe mieszkanko w centrum Londynu i nasza praca, którą niedawno rozpoczęliśmy po studiach. To może tak niewiele, ale dla mnie całe życie. Kiedy teraz o tym myślę stwierdzam, że byłam wielką egoistką, bo właściwie starałam się dostrzec tylko te rzeczy. Reszta była nieważna. Robert był jednak innego zdania. Zawsze interesowało go to, co dzieje się wokół nas. A wierzcie mi działo się bardzo źle i nawet ja to dostrzegałam. Widziałam jak słowa niegdyś nietolerowanie zaczynały pojawiać się coraz częściej na ustach polityków. Jak zaczyna się segregować ludzi na lepszych i gorszych. Jednak starała się nie zwracać na to uwagi, chociaż Robert wiele razy tłumaczył mi ile zła jest w ogół nas. Ja jednak go nie słuchałam, bo mnie zależało tylko na tym, aby on był blisko mnie. * Pamiętam dobrze dzień, kiedy odebrano mi moje szczęście. To było dokładnie miesiąc przed dniem naszego ślubu. Byłam wtedy na nocnym dyżurze w szpitalu. Mój staż na oddziale internistycznym dobiegał końca a ja po cichu marzyłam o doktoracie z wirusologii. Jednak tej nocy zawalił się mój cały świat, grzebiąc pod gruzami moje wszystkie marzenia. Pamiętam jak piłam kawę w pokoju służbowym, gdy nagle zadzwonił telefon. Jakiś głos, który nie poznałam oznajmił. „Aresztowali Roberta. Nie wracaj do domu.” Na początku nie rozumiałam, co to miało znaczyć. Siedziałam z wciąż uniesioną słuchawką telefoniczną, mimo iż słychać było tylko głuchy sygnał rozłączonej rozmowy. Dopiero głos mojej przełożonej dr Diany Stanton otrzeźwił mnie. - Aresztowali Roberta – odpowiedziałam na jej pytania, a potem westchnęłam tylko „O Boże!” i straciłam przytomność. * Te kilka następnych dni żyłam jak we śnie. Gdyby nie dr Santon pewnie nie poradziłabym sobie z tym wszystkim. Ona miała dojścia w partii Sutlera i dowiedziała się, że Robert został aresztowany i internowany do obozu w Belmash za rozpowszechnianie propagandowych ulotek. Ja, chociaż mieszkałam z nim nie zostałam przesłuchana. Diana o wszystko zadbała i pozwoliła zamieszkać w swoim domu. Nasze mieszkanie było już stracone. Na szczęście, choć ja tak nie myślałam, nie straciłam pracy. Dr Stanton powtarzała mi, że jestem jej najlepszym pracownikiem i nie pozwoli, abym zmarnowała swój talent. Kiedyś jej słowa napawałyby mnie dumą, ale dziś są dla mnie pustymi stwierdzeniami. * Nie pozwolono mi być na rozprawie. Niestety nawet dr Stanton była w tej sprawie bezsilna. Kiedy jednak usłyszałam wyrok: 2 lata w obozie, nawet nie płakałam. Czułam, że w końcu musze być silna, bo tak chciałby Robert. * Nadzieja pojawiła się wkrótce. Teraz jednak, gdy wiem, do czego to wszystko doprowadziło, powinnam uznać ją za przekleństwo. Tylko, że wtedy byłam tak zaślepiona, że nie dostrzegałam tego. Pewnego dnia dr Stanton poinformowała mnie, że pod kwietnia rozpocznie się pewien projekt rządowy, w którym ona będzie głównym koordynatorem medycznym. Miało to dotyczyć jakiegoś zakładu, w którym będą prowadzone badania nad śmiercionośnymi wirusami. Reszta była ściśle tajna. Diana zaoferowała mi miejsce w tym projekcie, ze względu na moje doświadczenie w analizie medycznej. Początkowo odmówiłam. Nie przekonywała mnie nawet wizja doktoratu, który mogłam tam zacząć. Jednak, gdy dowiedziałam się, że przez ten projekt mogłabym poznać ludzi, którzy mogliby wpłynąć jakoś na przebieg kary Roberta a nawet zmniejszyć ją, nie wahałam się dłużej. W końcu znalazłam nowy cel w moim życiu i postanowiłam mu się poświęcić. * Nowa praca wiązała się z przeprowadzką do mieszkań przy zakładzie. Jak na ironię odbyła się ona w dzień, w który mieliśmy się pobrać. Zakład znajdował się 10 mil od Souhtbride i nosił on nazwę „Larkhill,” podobnie jak wzgórze, na którym się znajdował. Okolica była bardzo opustoszała, ale warunki mieszkaniowe jak i pracy przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Mieliśmy pracować na najnowszym sprzęcie laboratoryjnym. - Tutaj będziemy mogły zmieniać losy ludzi – oznajmiła dr Stanton. Ja jednak czułam niepokój widząc tak dużo żołnierzy, kraty w oknach a szczególnie szary budynek znajdujący się z tyłu zakładu. Teraz, gdy o tym myślę wiem, że Diana miał wtedy dużo racji. * Badania, jakie nasz zespół miał prowadzić dotyczyły najbardziej śmiercionośnych szczepów wirusów. Obecność wojska tłumaczono względami bezpieczeństwa. Mieliśmy uniknąć tego, co stało się w Stanach Zjednoczonych. Naszym celem było opracować jak najbardziej skutecznej szczepionki na ten wirus. Ja jednak wciąż miałam wątpliwości, na które jednak nie mogłam sobie pozwolić. Starałam się zagłuszyć je ciężką pracą. Dopiero za dwa tygodnie miał zacząć się koszmar. * Pewnego dnia zapytałam Dianę o ochotników. Testy w końcowej fazie musiały być przeprowadzone na ludzkich osobnikach inaczej nie można było mieć stuprocentowej pewności. - Nie martw się. Jutro przywiozą nam pierwszą grupę – oświadczyła beztrosko. - Co znaczy „przywiozą”? – zapytałam niepewnie. – Kim są ci ludzie? - Kryminaliści, terroryści – usłyszałam w odpowiedzi. – Najwięksi zbrodniarze. Nie martw się. Wszystko jest zgodne z prawem. Te słowa miały mnie uspokoić. Tylko, co teraz jest tym prawem? Kto tworzy to prawo i sądzi według niego? Zatem kto będzie przestępcą? Przecież to właśnie ciebie, Robercie uznano za przestępcę i mogłeś być jednym z nich, ale ja jeszcze wtedy tego nie rozumiałam. *
|
|
|
Post by Kaja on Jan 15, 2007 21:45:28 GMT 1
Nie byłam przy przybyciu pierwszego transportu. Widziałam jednak jak wszyscy oczekiwali na niego w napięciu. Ja też byłam zdenerwowana, ale z zupełnie innego powodu. Dziś miałam się spotkać z komandorem Prothero w sprawie Roberta. Mimo, że ten pedantyczny służbista działał mi na nerwy i od pierwszej chwili ciągle czułam jego obślizgły wzrok musiałam się zgodzić na to spotkanie. Dr Stanton uważała, że to bardzo dobrze, że mu się spodobałam. To mogło mi bardzo pomóc. Ja jednak byłam innego zdania. A o uprzedzeniach musiałam zapomnieć zwłaszcza, jeżeli chodzi o twoje życie, Robercie. * Ta rozmowa była bardzo długa. Jednak w końcu przekonałam go, że działam w słusznej sprawie. Obiecał mi pomóc. Tej nocy, kiedy kładłam się spać byłam pełna nadziei, że w końcu może się udać i może, chociaż uda mi się go zobaczyć. Ale tej nocy śniłam koszmary. Może Robert próbował mnie ostrzec. * Diana obudziła mnie o piątej rano. Była pełna entuzjazmu i jak najszybciej chciała zacząć pracować. Ja nie byłam jednak tak pełna zapału. Niewyspana i zmęczona musiałam zacząć przygotowywać pierwsze dawki. Wtedy to zobaczyłam pierwszy raz tych ludzi. Widziałam ich twarze, ale starałam się unikać ich wzroku. Było to łatwe, bo oni też nie patrzyli nam w oczy. Zresztą prawie cały czas miałam maskę ochronną na twarzy. Byłam dla nich tylko anonimowym lekarzem. Tak było lepiej. * - Po co nam ksiądz?!- krzyczała Diana. - To jest zakład badań a nie kościół. Zgadzałam się z nią w pełni. Kiedy zobaczyłam ojca Lillimana od razu poczułam do niego niechęć. Było w nim coś odrażającego, chociaż byłam kiedyś wierząca, to nie pozwoliłabym sobie na przebywanie z kimś takim sam na sam podczas spowiedzi. Wkrótce okazało się, że nie myliłam się. Po jakimś czasie wszyscy dowcipkowali na temat jego „upodobań.” Moja intuicja mnie nie zawodziła i miałam nadzieje, że ona pozwoli mi przetrwać w tym miejscu. * Dziś mogłam napisać pierwszy list do Roberta. Miał być on przekazany przez komendanta. To był pierwszy promyk szczęścia od dnia, kiedy dowiedziałam się o aresztowaniu Roberta i chyba dzięki temu udało mi się osiągnąć pierwsze sukcesy w badaniach. Dawki, które opracowywałam pozwoliły na dokładne zbadanie przebiegu infekcji. Nawet Diana była pod wrażeniem, tak, że wkrótce uczyniła mnie swoją prawą ręką. Wydawało mi się, że wszystko zaczyna zmierzać ku lepszemu. Wciąż jednak miałam wrażenie, że to tylko pozory. * To była tylko iluzja, którą sobie stworzyłam. Żyłam w niej aż do połowy czerwca, aż wreszcie odkryłam prawdę. To nie był zakład badawczy, tylko obóz ze zwykłym więzieniem. Dotarło to do mnie, gdy pierwszy raz weszłam do szarego budynku. Chciałam sprawdzić czy była to prawda, że pojawiły się pierwsze przypadki śmiertelne. Moja nowa przepustka uprawniała mnie, aby tam przebywała. To, co tam zobaczyłam było dla mnie szokiem. Małe pozbawione okien cele pozbawione właściwie wszystkiego. I do tego wszechobecna wilgoć i brud oraz ciągły smród. O mało nie zwymiotowałam. - Co ja tutaj robię? – wciąż zadawałam sobie to pytanie. – Przecież to piekło. * Jak czuje się człowiek, który nagle odkrył, że jest po złej stronie? Że wszystkie intencje, które uważało się za właściwe okazały się złudne? Może właśnie wtedy powinnam to wszystko rzucić? Tyle, że nie mogłam, bo właśnie dostałam list od Roberta. Przez chwile mogłam zapomnieć o tym, co mnie otacza. W końcu od tylu tygodni miałam dowód, że żyjesz i myślisz o mnie. Czytałam ten list setki razy i chyba dzięki niemu mogłam dalej pracować w tym miejscu. Jednak jedna rzecz mnie niepokoiła. Na końcu listu napisał krótkie "Adieu". Pamiętałam, co znaczyło to słowo i skąd je znałam. Tak właśnie Romeo żegnał Julie. To było ich ostatnie spotkanie a potem była tylko śmierć. Co chciałeś mi przez to przekazać, Robercie? Czy chciałeś przypomnieć mi przez to mojego ukochanego autora, czy też pożegnać na zawsze? * Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Może po prostu chciała zagłuszyć wyrzuty sumienia lub też zbuntować się przeciw temu wszystkiemu. Może sposób, w jaki chciałam to zrobić wyda się śmieszny, ale tylko na to mogłam się zdobyć. To, że wybrałam właśnie tą cele było czystym przypadkiem. Kiedy strażnik odszedł na bezpieczną odległość schyliłam się i wsunęłam w otwór u dołu drzwi świeże jabłko a potem szybko odeszłam. Wieczorem postanowiłam, że jutro tam wrócę i zrobię to samo. * To już trwa tydzień i zawsze jest to jakiś owoc. Nie było to też trudne. Przepustki, które posiadałam pozwalały mi przebywać w różnych częściach obozu. Dr Stanton i komandor darzyli mnie dużym zaufaniem. * - Zaczekaj! – były to pierwsze słowa, które wypowiedział więzień z tej celi. Kiedy wkładałam kolejny owoc ten człowiek chwycił mnie za rękę a ja wpadłam w popłoch. Wyrwałam się i uciekałam. Bałam się, że może mnie zarazić. Pobiegłam do łazienki i zaczęłam jak szalona szorować dłonie środkiem odkażającym aż zaczęły pojawiać się na ich czerwone plamy. Nagle opamiętałam się. Usiadłam na podłodze i zaczęłam płakać. Kiedy to się skończy? * Nie mogłam zapomnieć jego głosu, choć powiedział do mnie tylko ten jeden wyraz. Zaczęłam zastanawiać się, kim jest i dlaczego znalazł się w takim miejscu jak „Larkhill.” Musiałam to wiedzieć. * Oznaczono go numerem „pięć,” od numeru celi, w której przebywał. Nigdzie nie mogłam znaleźć jego danych osobowych. Wszystko było kasowane i zastępowane tym numerem. To miało podobno ułatwić cały system. Jedno, co mi pozostało to kartoteki medyczne. Tutaj mogłam odnaleźć skrupulatny opis jego stanu zdrowia i prób, którym został poddawany. Po analizie dostrzegła, że jego organizm jest bardzo odporny i jeszcze nie wystąpiły u niego nawet objawy pierwszego stopnia. Właśnie tego szukaliśmy. Wtedy to przypomniałam sobie jak Diana mówiła mi, że zostało znalezione coś niecodziennego. Zmiany we krwi i układzie immunologicznym dotąd niespotykane. Poprosiła mnie nawet o zrobienie kilku prób. Odszukałam przekazane mi próbki i od razu zabrałam się do analizy. Po kilku godzinach mogłam stwierdzić, że to były początki jakiś niesklasyfikowanych mutacji limfocytów T, które według moich przypuszczeń niszczyły wirus. Jeśli to się potwierdzi osiągnęliśmy nasz cel. Pomyślałam wtedy, że może, gdy znajdziemy to antidotum uda nam się zakończyć ten cały koszmar. * Od dłuższego czasu nie było żadnej wiadomości od Roberta a Prothero stawał się wobec mnie coraz bardziej nachalny. Nawet dr Stanton przekonywała mnie, abym była wobec niego miła. Mówiła, że bardzo mu się podobam a ja przeklinałam swoją urodę. Czasem miałam ochotę chwycić za maszynkę i zgolić te długie jasne włosy. Może, kiedy będę wyglądała jak ci skazańcy przestanie na mnie zwracać uwagę. Jednak wtedy nie będę miała już żadnej nadziei na wcześniejsze zobaczenie Roberta. Czasem czuje jakbym to ja była w więzieniu. Nie ma ono wprawdzie krat ani też małych cel i strażników pilnujących dzień i noc, ale jest ono o wiele gorsze od tego, które tu jest. * Dziś nie wytrzymałam. Kiedy Prothero obłapił mnie i zaczął całować po prostu odepchnęłam go i dałam w twarz. Wtedy krzyknął, że właśnie wydałam wyrok na mego narzeczonego. Uciekłam nie chcąc go słuchać. Starałam się uciec w jakieś miejsce, gdzie nie musiałam oglądać jego twarzy i w końcu trafiłam do budynku więziennego. Strażnicy przepuścili mnie bez problemu i kiedy znalazłam się w dobrze mi znanym korytarzu uklękłam na brudnej podłodze i zaczęłam płakać. - Nie rozpaczaj, proszę – usłyszałam znajomy głos. Spojrzałam na drzwi celi i zrozumiałam, że to był ten więzień o numerze „pięć.” – Oni chcą abyśmy się poddali. Później to wykorzystują. Strach nic tu nie da. - „ Lęk niech ci będzie tarczą” – odpowiedziałam mu dobrze mi znanym cytatem. - To z „Hamleta,” prawda? – zapytał cicho. - Tak – potwierdzałam siadając na podłodze. Te słowa otrzeźwiły mnie. Może dlatego, że Robert często mi je powtarzał. - Jak ci na imię? – usłyszałam kolejne pytanie. - Sylvia – odpowiedziałam szeptem. Musiałam być ostrożna. – Choć tak naprawdę zastanawiam się, czy wciąż jestem osobą, która nosiła to imię. - Rozumiem. To tak jak ze mną. Tylko, że teraz ja nie pamiętam swojego imienia. Nie pamiętam nic od czasu, gdy kilka dni temu straciłem przytomność. - Zamiany w ustroju – pomyślałam. – Mutacje, które nie obejmowały tylko układu immunologicznego, ale także neurony kory nowej. Do czego jeszcze one prowadziły? Poczułam się winna i właściwe nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Na szczęście usłyszałam kroki strażnika. - Muszę iść – szepnęłam wstając w pośpiechu. - Wrócisz?- usłyszałam ciche pytanie. - Tak – rzuciłam na odchodne, choć nie byłam pewna czy dotrzymam tej obietnicy.
|
|
|
Post by Kaja on Jan 15, 2007 21:46:08 GMT 1
Jednak wróciłam. Idąc do bloku więziennego zabrałam ze sobą zabrałam dwie pomarańcze, które miały być pretekstem do powroty. Przekupiłam też strażnika, aby nie doniósł komandorowi o moich wizytach. Zachowałam wszelkie środki ostrożności. - Proszę – szepnęłam wsuwając owoce w otwór w drzwiach. - Dziękuję – usłyszałam w odpowiedzi. – To byłaś ty, prawda? Przepraszam, że cie wtedy wystraszyłem. - Nic się nie stało- uspokoiłam go. – Nie mówmy już o tym. - Możesz mi powiedzieć, dlaczego to robisz? – zapytał nagle. Milczałam, bo co miałam mu odpowiedzieć? Nie wiedziałam jak mu to wszystko wyjaśnić. - Chce być znowu szczęśliwa – odrzekłam w końcu. - A co było twoim szczęściem? – zapytał. - Robert – szepnęłam opierając się o zimne drzwi celi. - Co się z nim stało? – pytał dalej. - Został skazany na dwuletni pobyt w obozie pracy… O nic więcej już nie zapytał. Siedziałam jeszcze chwilę przy jego celi, po czym odeszłam. * - Jesteśmy już bardzo blisko – oświadczyła dr Stanton. – Ten osobnik numer 5 daje ogromne nadzieje. Te mutacje, które pojawiły się w jego krwi mogą być kluczem do naszego sukcesu. - Wie pani, że nie tylko jego układ odpornościowy objęty jest zmianami – oświadczyła. – Modyfikacje objęły także w komórkach nerwowych. Zaburzone zostały częściowo czucie i odruchy a stwierdzono także zaniki pamięci. Stwierdzono także zmiany w tkankach zewnętrznych. Czy to panią nie niepokoi? - Oczywiście, że w jego przypadku może to być niebezpieczne, ale jeżeli surowica z jego krwi nie będzie dawała działam ubocznych dokonamy wielkiego odkrycia. - A co będzie z tym człowiekiem? – zapytałam wprost. - Z numerem 5? – głos Diany był zupełnie obojętny. – Z tego, co widzę te zmiany są nieodwracalne. Właściwe już nic nie możemy dla niego zrobić. Musielibyśmy poddać go kompleksowym badaniom, ale nie to jest naszym priorytetem. Zresztą on powinien być dumny, że daje ratunek całej ludzkości. - Sam się o to nie prosił – odparłam. Diana spojrzała na mnie zdziwiona. - Chyba nie masz wątpliwości? – zapytała oschle. – Nie musze ci chyba przypominać, po co tu jesteś. Ten człowiek popełnił prawdopodobnie straszliwe zbrodnie a my dajemy mu możliwość odkupienia swoich grzechów. - Tylko, że nie do końca wiadomo, co on takiego uczynił – nie dawałam za wygraną. – Jego kartoteka została skasowana. - To może i lepiej, że nie wiemy – odrzekła Diana. – Oni zasłużyli tylko na to, aby zostać numerami. - Ja jednak wolałabym znać ich imiona – stwierdziłam. - Jak uważasz – westchnęła pochylając się nad dokumentami. – Jednak radzę ci zapomnieć o tej rozmowie. Komandorowi na pewno by się nie spodobało, gdyby słyszał o twoich wątpliwościach. Zresztą kazał mi przekazać, że żałuje swojego szczeniackiego zachowania. I prosił abyś zapomniała o tym incydencie. - To obleśny typ – skrzywiłam się ze wściekłości. - To także jedyna osoba, która może ci pomóc – przypomniała mi. – Wiem, że mu się podobasz, ale nie obawiaj się. Nie posunie się dalej niż ty mu na to pozwolisz. Co zatem mam mu odpowiedzieć? - Że nie mam do niego żalu – odparłam tłumiąc gniew. * Znowu przyszłam do niego wieczorem. Chciałam mu przekazać to, co usłyszałam od dr Stanton, ale bałam się, że przez to odbiorę mu resztę nadziei, choć zastanawiałam się czy w takim miejscu można mieć jeszcze nadzieję. Kiedy znalazłam się przy celi chciałam go zawołać, ale nie wiedziałam jak. - To ty? – zapytał. - Tak – potwierdziłam. - Bałem się, ze to znowu któryś ze strażników. - Nie mówiłam nic, bo nie wiedziałam jak cię zawołać – tłumaczyłam się. – My określamy cie numerem „pięć,” ale uważam, że każdy powinien mieć swoje imię. - Słyszałem to określenie – odpowiedział. – To przez tą wielką dużą piątkę na drzwiach celi. Spojrzałam na nie, ale zobaczyłam tam tylko literę V. - V – przeczytałam na głos. – To rzymska piątka. - Możesz mnie nazywać V, to wystarczy. Milczałam przez chwilę aż w końcu zadałam nurtujące mnie pytanie. - V, jak ty się czujesz? - Dlaczego o to pytasz? – zdziwił się. – W końcu nikt nie zwraca uwagi na nasze samopoczucie. Nawet miejsca, w których wegetujemy nie są dostosowane do tego, aby się dobrze czuć. Wprawdzie opieki medycznej mamy aż nad to, ale wcale to nie poprawi naszego samopoczucia. W jego głosie słychać było wściekłość i ironię a ja tak bardzo czułam się winna tego, co go spotkało. - Przepraszam, że pytałam – szepnęłam wstając – Już pójdę… - Proszę, nie odchodź – zatrzymał mnie. – To ja przepraszam. Po prostu odpowiedz na twoje pytanie może być tylko jedna i nie chce o tym mówić. Ja cieszę się, że wciąż jeszcze żyje. - Już nie będę o tym mówić – przyrzekłam. - Sylvia, mam do ciebie prośbę – odezwał się nagle. – Oczywiście, jeśli się zgodzisz. - Co to za prośba? – zainteresowałam się. - Chciałbym zobaczyć szkarłatną Carson - A co to takiego? - Odmiana róży – wyjaśnił. – Proszę cię, abyś przyniosła mi, chociaż jej małą fotografię. - Dobrze – odparłam bez wahania, choć byłam zdziwiona jego prośbą. * - Jak wygląda szkarłatna Carson? – zapytałam na drugi dzień dr Stanton. Wiedziałam, że ona może znać tą odmianę róży. W końcu zanim została lekarzem studiowała botanikę. - Chodzi ci o różę jak myślę? – uśmiechnęła się. Zawsze jak rozmawialiśmy na temat roślin humor jej się poprawiał. – To bardzo rzadka odmiana róży wielkokwiatowej. Właściwe wkrótce powinna zostać sklasyfikowana jako wymarła. - Czyli nie mam, co liczyć, że ją jeszcze kiedyś zobaczę, szkoda. - Oczywiście można ją dostać na czarnym rynku, ale są dosyć drogie - wyjaśniła rzeczowo. – A dlaczego tak nagle interesujesz się akurat tą odmianą? - Z sentymentu – skłamałam. – Moja babcia hodowała ją kiedyś w ogrodzie. Nie pamiętam wyglądu tego kwiatka, ale we wspomnieniach pozostał mi ich piękny zapach i ta nazwa. Pomyślałam, że mogłabym znacząc je tu hodować, ale skoro tak trudno je dostać to może mogłabym zobaczyć na zdjęciu jak ona wygląda. - Masz rację zapach mają przepiękny – westchnęła. – A co do zdjęcia to sądzę, że będzie to możliwe. Dziś wieczorem poszukam ją w „Atlasie kwiatów ozdobnych.” - Dziękuję – ucieszyłam się. * Kiedy następnego dnia skończyłam pracę i udałam się do swojego mieszkania zastałam na stole w pokoju wazon z wielkim bukietem czerwonych róż. Było ich chyba z tuzin a ich kwiaty wielkie i pełne. To na pewno musiała być szkarłatna Carson. Cały pokój był wypełniony ich wonią. Zastanawiałam się, kto był tak hojnym darczyńca. Diany na pewno nie byłoby stać na tak duży bukiet. Wkrótce jednak dowiedziałam się z liściku, który leżał przy wazonie.
„Piękne kwiaty, dla równie pięknej kobiety…” Lewis Prothero Od razu zniszczyłam ten liścik. To samo miała zrobić z bukietem, ale nagle pomyślałam o prośbie V. Wzięłam nożyczki i odcięłam jeden największy kwiat a następnie schowałam go za fartuch i wyszłam. * - Proszę V – szepnęłam dając mu różę. - Dziękuję – usłyszałam w jego głosie cień radości. – Nie sadziłem, że mi go przyniesiesz, ale bardzo się cieszę, bo są rzeczywiście piękne. - To prawda – przyznałam, chociaż świadomość, że dostałam je od komandora odbierała mi chęć cieszenie się ich pięknem. – A teraz powiedz mi, dlaczego właśnie szkarłatna Carson? - Bo przypomina ona komuś szczęśliwe chwile – odpowiedział po chwili. - Tobie? - Nie – zaprzeczył. – Ale komuś, kto dzieli podobny los jak mój. Milczeliśmy przez chwilę a ja zastanawiałam się, co mi przypominałoby szczęśliwe chwile. - Szafa grająca – powiedziała na głos. – Mnie ona zawsze kojarzy się ze szczęściem. Niedaleko naszego mieszkania był mały pub z taką właśnie szafą. Co piątek chodziliśmy tam z Robertem i setki razy tańczyliśmy do piosenek z niej. Urwałam, bo nagle zdałam sobie sprawę, że już nie ma tego pubu, grającej szafy, ani Roberta. - Na pewno jeszcze nie raz zatańczysz z nim – starał się mnie pocieszyć- Nawet nie pamiętam, czy kiedykolwiek zatańczyłem przy takiej szafie. - Kiedyś może nam się uda – westchnęłam smutnym głosem. - Gdzieś z dala od tego miejsca. - Daleko, w lepszym świecie – dodałam cichym głosem, po czym powoli wstałam. – Musze już iść. - Sylvia, mogę cie jeszcze o cos prosić? – zapytał niepewnie. - Tak. - Dowiedz się coś o osobie spod szóstki. Ona ma na imię Valerie. - Dobrze – szepnęłam na pożegnanie. *
|
|
|
Post by Kaja on Jan 15, 2007 21:47:38 GMT 1
To była dziewczyna w moim wieku. Niestety jej organizm nie była tak silny jak u V. Miała już terminalne stadium choroby i zostało jej właściwie tylko parę dni, może tydzień życia. Świadomość ta nie dawała mi spać w nocy. Może to dobrze, że oni nie wiedzą pewnych rzeczy? A może domyślają się? Ciekawe, czy pragną szybkiej śmierci? Przecież tam, musi być lepiej. A może niektórzy z nich wciąż mają nadzieję, że kiedyś wyjdą na wolność i zobaczą swoich bliskich? Jak można zniszczyć to piekło? Usnęłam zadając sobie te pytania a rano niewyspana poszłam do laboratorium. Spotkałam tam Dianę. - Nie sadziłam, że będzie do tego zdolny – zaczęła po chwili. - Kto i do czego? – zapytałam obojętnie przygotują aparaturę. - Dobrze wiesz, o czym mówię. Tuzin szkarłatnych Carson, to musiało go kosztować majątek. - Nie dbam o to – odrzekłam wciąż obojętnie. – Nie prosiłam komandora o nie. - To ja powiedziałam mu o tych kwiatach – przyznała się. – Martwi mnie tylko jedna rzecz. Ty nie chciałaś tych róży dla siebie. Podniosłam wzrok z nad fiolek, jednak nie zaprzeczyłam. - Zaniosłaś jedną do piątki. Nie martw się nikt cie nie zdradził. To tylko ja cię śledziłam. - Dlaczego? – zapytałam z wyrzutem. - Dlatego, ze możesz popełnić głupstwo. Jeden fałszywy krok i sama możesz się znaleźć po drugiej stronie, a wtedy nie pomożesz Robertowi. - Rozumiem – odparłam zdawkowo. - Nie przywiązuj się do nich – rzekła po chwili. – Oni przychodzą i odchodzą. Nic im nie jesteś winna. * - Jestem im winna życie – pomyślałam ze wściekłością. Byłam na to wszystko taka bezsilna a coś we mnie krzyczało, abym to przerwała. Uwolniła się z tego koszmaru. A ja wiedziała, że nie mogłam. Byłam bezsilna. Ze złości rzuciłam wazonem z różami w regał. Kwiaty rozsypały się a z półek pospadały książki. Od razu rzuciłam się je ratować. Były to moje najcenniejsze rzeczy. Na szczęście w wazonie nie było dużo wody. Kiedy wszystko układałam znalazłam wśród tego bałaganu kieszonkowe wydanie „Hamleta.” Dostała ja w prezencie od dziadka na dziesiąte urodziny. To właśnie on zaszczepił w niej miłość do Szekspira. Książka była bardzo mała i właściwe mieściła się w mojej dłoni. Kiedy tak na nią patrzyłam przyszedł mi do głowy pewien pomysł. * - Mam nadzieję, że to ci się spodoba – odparłam wsuwając książkę w otwór. – „Hamlet” Szekspira. - Nie znam jej – odrzekł. – A przynajmniej nie pamiętam jej. Mam mętlik w głowie. - Ale poznałeś cytat – przypomniałam mu. - Dziękuję Sylvia. To lepsze niż owoce. - Będę pamiętać – odparłam uśmiechając się. – Ja nie mogłabym żyć bez książek. - Dalej nie rozumiem, dlaczego ktoś taki jak ty może dla nich pracować? – zapytał nagle. - „Jedna kropla zła nasącza jadem całe nasze dobro” – odrzekłam odchodząc. - To też cytat z tej książki. * Valerie umarła. Dowiedziałam się o tym przez przypadek, gdy przeglądałam kartoteki. Na jej była tylko czerwona pieczątka z napisem „nieaktualne.” Na szczęście jej ciało było jeszcze w kostnicy, chociaż komandor zalecił szybko się ich pozbywać. Nikt nie wiedział gdzie są wywożone. Kiedy ja zobaczyłam nie mogłam uwierzyć, że ta dziewczyna mogła zrobić coś tak potwornego, co skazywałoby ją na taki okrutny los. Jej niewinny wygląd i duże szkliste oczy, które teraz nieruchomo patrzyły w sufit powodowały, że wyglądała jak lalka. Zniszczona lalka. Musiała zajść jakaś pomyłka, albo świat po prostu zwariował, że pozwala na takie rzeczy. * Kiedy mówiłam V o losie tej dziewczyny, zaczęłam płakać. Łzy same płynęły mi z oczu i nie mogłam nad tym zapanować. Wtedy on mocno chwycił moją dłoń, która była blisko otworu w drzwiach. Już się nie bałam jego dotyku i choć dostrzegłam, że jego skóra uległa już dalekiemu zniekształceniu to było mi wszystko jedno czy się zarażę czy nie. - „Płakać z płaczącym to ulga w cierpieniu” – usłyszałam jego słaby głos i poznałam, że on także rozpacza. Dziś bardzo potrzebowaliśmy, kogoś, kto ulży nam w cierpieniu. * - Jak ci się podobała książka? – zapytałam, gdy mi ja zwracał. - Bardzo – odparł szeptem. – Robert też bardzo lubił ten dramat. - Skąd wiesz? – zapytałam zdziwiona jego stwierdzeniem. - Tam na ostatniej stronie są wasze osobiste zapiski. Przeczytałem je przez przypadek. Otwarłam ostatnią stronę dramatu. Była ona zapisana dwoma rodzajami pisma. Moim koślawym i nieczytelnym i okrągłym i wyraźnym Roberta. „Zapraszam dziś do siebie. Znowu zrobię grzanki z jajkiem”
„Może się skusze a może nie… PS. Duński Książe ci nie wybaczy”
„Oczywiście, że się skusisz. Przecież za nie mnie kochasz.” PS. A ty wybaczysz?
„Zarozumiały jesteś Robercie, Ale będę u ciebie o 19 PS. Kocham cię…”
Zupełnie o tym zapomniałam. To było tak dawno, że wydaje się teraz takie nierealne. - Robił wspaniałe grzanki z jajkiem- westchnęłam powstrzymując się od łez. – Choć tu się mylił, nie tylko za grzanki go kochałam. - Zapewne musiały być smakowite – powiedział. – Może jadłem je i kiedyś sobie przypomnę, tak jak z ta książką. Teraz wiem, że już kiedyś ja czytałem. - Mam wrażenie, że już nigdy nie spróbuje tych grzanek – nagle naszyły mnie czarne myśli. – Od dwóch miesięcy nie mam od Roberta żadnych wiadomości. - Musisz mieć nadzieję. - Musze – potwierdziłam. * I do czego doprowadził mnie ta nadzieja? Pozwoliła stać się narzędziem tego chorego ustroju. Teraz nie mam już nic. Nie ma już mojego szczęścia. Nie ma już Roberta. * O tym, że Robert nie żyje dowiedziałam się tylko dlatego, że usnęłam w archiwum. Kiedy wracałam do siebie o pierwszej nad ranem usłyszałam na korytarzu przytłumione głosy. Ktoś prowadził ożywioną rozmowę. - Nie rozumiem, dlaczego trzymasz to w tajemnicy? – usłyszałam glos, który należał do Diany. – Ona powinna poznać prawdę. Podeszłam bliżej by móc lepiej słyszeć. Po tonie głosu poznałam, ze dr Stanton jest bardzo zdenerwowana. - Mówiłaś, że jest tu wyłącznie z jego powodu – poznałam tez ten drugi głos. Należał on go komandora. – Zresztą gdyby się dowiedziała prawdy mogłaby stać się niebezpieczna dla naszego projektu. A z niego nie da się wycofać od tak. - Nie pozwolę zrobić jej krzywdy! – podniosła głos, ale zaraz znowu zaczęła mówić szeptem. – I nie zgodzę się na to, aby Sylvia była dalej oszukiwana. Serce zabiło mi mocniej, gdy usłyszałam swoje imię. Jak oni mogli mnie oszukiwać? - To, co mam jej powiedzieć? – zapytał. – Że jej chłopak zmarł podczas przesłuchania? Że jakiś podwładny Creedy’ego był nadgorliwy podczas wypełniania swoich obowiązków? Kiedy dotarły do mnie te słowa musiałam chwycić się ściany, żeby nie upaść. Potem nic już nie słyszałam i do dziś nie pamiętam jak wróciłam do pokoju. Ocknęłam się nad ranek, kiedy budzik oznajmił godzinę szóstą. On nie żyje! Robert nie żyje! Zabili go! Cały czas słyszałam te słowa w mojej głowie a ja wciąż byłam na nie obojętna, nie przyjmowałam ich. Byłam jak maszyna wykonująca swoje obowiązki. Dopiero wieczorem poszłam pod cele nr 5. Usiadłam przy jej drzwiach, ale nie miałam siły nic powiedzieć. - Sylvia? – usłyszałam głos V. - Oni go zabili – powiedziałam to bardzo wolno i wtedy to do mnie dotarło. Nie miałam siły na rozmowę. Odeszłam. * Od tamtego dnia minął tydzień. Siedem dni w czasie w czasie, których w moje głowie pojawiła się tylko jedna myśl. „Zniszczyć to piekło.” Musiałam to zrobić. Byłam to winna Robertowi. On zginał w imię prawd, które ja podeptałam. Czy kiedykolwiek mi to wybaczy? * Dzięki temu, ze byłam prawą ręką dr Stanton bez problemu udało mi się wszystko przygotować. Postanowiłam to wszystko spalić, ale musiałam się upewnić, czy ktoś nie zgasi wcześniej pożaru niż to wszystko zostanie zniszczone. Wybrałam nawet dzień, kiedy to wszystko miało się stać i tylko jedna osoba, oprócz mnie będzie go znała. * - Planuje to wszystko zniszczyć – szepnęłam pośpiesznie. – Spale „Larkhill.” Po moich słowach nastała cisza a potem V zadał tylko jedno pytanie. - Kiedy? - O północy 5 listopada – odrzekłam. – Mam nadzieję, że mnie nie schwytają tak jak Guya Fawksa. - Kto to taki? - Człowiek, który chciał wysadzić Parlament – wyjaśniłam. – Chciał tym zmienić cały panujący wówczas ustrój. - Sylvia, a co będzie z tobą? – zadał mi nagle pytanie. - Ja już się nie liczę – urwałam. – Ale jeśli ty jakimś cudem się uwolnisz mój dziadek mieszka w Shoredith przy Great Estern 18. On ci pomoże, też jest lekarzem. Daj mu to a będzie wiedział, że przysłałam cie. Podałam mu stronę tytułową wyrwaną z „Hamleta”, na której napisałam jeden krótki cytat „Reszta jest milczeniem.” Nagle usłyszałam ruch na korytarzu. Pozostało mi tylko odejść – Żegnaj - szepnęłam * I teraz właśnie odpalam mój pierwszy zapłon. Koniec tej historii. Już mi na niczym nie zależy. Choć jedno nie daje mi spokoju i znowu mam nadzieję, że nie jest za późno. * * - Udało się jej – pomyślałem, gdy ubiegłej nocy obudził mnie głośny odgłos wybuchu. Nie wiedziałem, która jest godzina, ale miałem pewność, że zaczął się już 5 listopada. Od tamtej chwili minęło kilkanaście długich godzin. Wciąż słyszę odgłosy słabych wybuchów i krzyki ludzi, którzy chcą to wszystko opanować. Nami nikt się nie przejmuje. Ja jednak cały ten czas proszę Boga nie o swoje ocalenie ani tez o szansę zemsty na moich oprawcach. Proszę go o to, aby oszczędził Sylvię. * W końcu pożar doszedł aż tutaj. Czułem jak robi się coraz cieplej, jak nagrzewają się ściany mojej celi a wszędzie czuć dym. Jak bardzo się zdziwiłem, gdy nagle usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Nagle drzwi się otwarły i stanęła w nich młoda dziewczyna. Musiała być wyczerpana, bo nie miała siły wejść do środka, tylko opierała się o ścianę. Jej biały niegdyś fartuch był zupełnie czarny i nadpalony a na rękach i twarzy widać było oparzenia. Widziałem ją pierwszy raz w życiu, ale wiedziałem, że to Sylvia. - Uciekaj – szepnęła słabym głosem. - Sylvia! – krzyknąłem chwytając ją, po czym wyprowadziłem na korytarz, który prawie zupełnie zajęty był przez ogień. * Tak bardzo chciałem, żeby udało nam się razem wyjść z tego piekła, ale nie to nam było przeznaczone. Chwile później cześć ściany zawaliła się na nas. Na krótko straciłem przytomność, a kiedy ocknąłem się zobaczyłam jak leży obok mnie częściowo przysypana gruzem. Czułem poparzenia na całym ciele, ale ból stał mi się obojętny. Chciałem tylko ją uwolnić i zabrać stąd. - V, nie – spojrzała na mnie a jej głos był bardzo słaby. – Proszę cie pozwól mi iść do niego. Po czym zamknęła oczy. Nie mogłem uwierzyć w to, że odeszła. Dalej usuwałem z jej ciała gruz aż poczułem smród spalonej skóry. Mojej skóry. To uprzytomniło mi, że ona przyszła do mnie, bo chciała abym przeżył. Zostawiłem jej ciało i ruszyłem do wyjścia. Zostawiłem za sobą płomienie i kiedy poczułem na twarzy świeże powietrze zrozumiałem, że jestem wolny. Widziałem wszędzie przerażonych ludzi starających ocalić swoje życie. Więźniów i ich oprawców a ja nie mogłem nawet zapłakać. Cos dziwnego stało się z moimi oczami. Nagle dostrzegłem główną lekarkę, która kierowała tym projektem. Widziałem jak teraz przerażona spogląda na mnie. Chciałem powiedzieć jej, że Sylvia nie żyje, ale z mojego gardła dobył się tylko głuchy krzyk.
|
|