Post by juana on May 24, 2007 19:52:30 GMT 1
No dobra, jak chcą, to wklejam. I przepraszam, ale to nie jest tekst z fandomu potterowskiego, ale nie mam siły wybierać xD A to jest mój ulubiony tekst i chyba najlepszy, jaki dotychczas napisałam, więc się nim z Wami podzielę.
A z nim to było tak. Powstał na potrzeby Klubu Pojedynkowego im. Diego Alatrista na Forum Mirriel, na pojedynek z Arianrod. Fandom... Hmm... Jak dla mnie tekst jest jak własny, ale osadzony mocno w irlandzkiej mitologii, więc możemy go podciągnąć pod Mitologię Celtów.
Zapraszam.
Dla jednej Zbzikowanej Wiedźmy
Pójdź, serce, gdzie piętrzy się stok nad stokiem,
Bo tam mistyczny jest związek jedyny
Słońca z księżycem, lasu i doliny,
Tam rzeka drogę drąży wraz z potokiem.
I woła Bóg samotnym rogu głosem,
A czas i świat jednako zawsze pierzcha,
Miłość jest mniej łaskawa od szarego zmierzchu,
Nadzieja nie tak droga jak poranna rosa.
W.B. Yeats, W zmierzch
Powiadają, że w noc Beltaine dzieją się dziwne rzeczy. Aes síde, mieszkańcy wzgórz, opuszczają swe siedziby i przekraczają granice między światami. Biorą w posiadanie lasy i urządzają na łąkach biesiady. Ich czary i uroki wabią nieostrożnych na ścieżki, z których nie ma już powrotu. Powiadają, że w noc Beltaine dobro miesza się ze złem i nie wiadomo, co jest czym. Powiadają, że w noc Beltaine można stracić serce.
Przez las echo niesie tętent kopyt. W nocnej ciszy rozbrzmiewa demoniczny śmiech. Czarne płaszcze jeźdźców łopoczą za nimi niczym skrzydła upiorów. Ich twarze są blade jak tarcza księżyca oświetlającego im drogę, jak twarze mar oglądanych w dziecięcych koszmarach. I tylko płonące szałem oczy świadczą o tym, że to nie przybysze z tamtego świata.
Dęby chwytają płaszcze i rozdzierają je ostrymi gałęziami, znaczą krwią straszne twarze jeźdźców, bezczeszczących swą obecnością święty gaj. Ale przybysze są jak te drzewa. Silni, wyniośli, dumni. Wytrzymali. Pędzą z wichrem, nie zważając na nic. Z nikim nie zbratani. Przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Tylko księżyc jest ich cichym sprzymierzeńcem. Świeci jasno, gdy jadą przez gęstwinę. Ukrywa się wśród chmur, gdy ich drogę przecina polana. Przed nimi daleka droga. Wojska irlandzkie już okrążyły Doire Calgaich. Wieści mówią, że angielski król Jakub II sam dowodzi oblężeniem.
Nie baczą na noc Beltaine i święty gaj. Nie boją się niczego. W nic nie wierzą. Święte ognie, których blask mami ich z daleka, są im obojętne, a pieśni druidów nie docierają do ich uszu. To oczy są ich ogniami, muzyką tętent kopyt i wycie wiatru.
Jadący na czele jeździec śmieje się głośno i popędza konia. Pęd rozwiewa ciemne włosy, wdziera się do ust, zapiera dech. Ale jemu to nie przeszkadza. Łyka gorzkie od dymu powietrze. Wydać się może, że to sam diabeł ze swymi sługami zawitał na ziemię. Ale jeździec nie przybył, by kupować ludzkie dusze, kraść kobiece serca. Mimo że niejedno już skradł. Jego dłoń zaciska się na małym krzyżyku z jarzębiny, który ma go chronić tej nocy. Czuje pod palcami wyschnięte jagody i znów widzi jasny warkocz Orlaith. Znowu oplata ręką jej szczupłą talię, a jej delikatne dłonie zakładają mu na szyję jarzębinowy wisiorek.
– Uważaj na siebie – mówi i opiera policzek na jego piersi.
– Będę – odpowiada zachrypniętym głosem jeździec.
– Ten krzyżyk… ochroni cię przed Nimi. Nie zdejmuj go, proszę.
– Przed Nimi?
– Dziś Beltaine – odpowiada, jakby to tłumaczyło wszystko.
– Orlaith…
– Ciii… Wiem, że nie wierzysz – szepcze. – Po prostu zrób to dla mnie.
Kiwa głową i chowa krzyżyk pod koszulę. Wyschnięte jagody drażnią skórę, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Delikatny wiatr nadal rozwiewa włosy, przynosząc ze sobą woń spalonego drewna. Jak teraz. Ale dłoń, którą czuje na ramieniu, nie należy do Orlaith.
– Gawain – głos Keitha jest tylko o ton głośniejszy od szeptu.
Potrząsa głową, jakby wierzył, że tym jednym gestem może odpędzić wspomnienia. Wypuszcza z dłoni jarzębinowy krzyżyk i chowa go za koszulę. Ale wiatr nie daje za wygraną. Szepcze mu do ucha wyznania, przesyła pocałunki.
– Gawain – Keith mocniej zaciska dłoń. Tym razem Gawain odwraca głowę. – Konie są zmęczone. Muszą odpocząć, a i nam przyda się chwila wytchnienia.
– Jest tu jakiś potok, przy którym moglibyśmy się zatrzymać? – pyta Gawain, ściągając wodze, ale odpowiada mu cisza. – Czy ktoś zna te lasy?
Towarzysze spoglądają po sobie, kręcą głowami. Słychać niewyraźne pomruki. Dla Gawaina staje się jasne, że wszyscy, podobnie jak on, są w tych okolicach po raz pierwszy. Konie idą stępa, oddychając ciężko po forsownym biegu. Ich długie cienie przemykają po pniach drzew, po czym kryją się w mroku. Gdzieś z daleka dobiegają wesołe śpiewy i krzyki świętującej gawiedzi. Wyobraźnia podsuwa jeźdźcom widok czerwonych płomieni i ciepło ogniska. Przypomina o dalekiej Szkocji, w której pozostawili wiarę. Zapach głogu i tarniny ze szkockich wzgórz jest tak wyraźny, że rozglądają się w poszukiwaniu rodzinnych domów.
Ale w tym lesie nie ma nic znajomego. Drzewa rzucają upiorne cienie. Wiatr szeleści liśćmi. Słychać pohukiwanie sowy, a z pobliskich krzaków wylatuje nietoperz. Nagle w oddali rozbrzmiewają dzwoneczki. Ich czysty głos niesie się przez las i dociera do wrażliwych uszu jeźdźców. Wstrzymują konie i nasłuchują. Dźwięk jest coraz wyraźniejszy, a przy tym tak słodki i kuszący, że na moment zapominają, kim są i po co przybyli. Stoją w miejscu i poddają się urokowi nieziemskiej muzyki. Między drzewami dostrzegają blade światło. Czują, że coś ich woła, przyzywa ku sobie. Już chwytają lejce. Spinają konie. Zawracają. Tylko jeden Gawain nie czuje przyciągania magicznych dzwoneczków, nie wzywa go tajemnicza poświata.
– Keith, Ewan, Logan, co wy robicie? – pyta zdziwiony.
– Wzywają nas – odpowiada któryś z towarzyszy.
– Musimy iść. – W oczach Keitha odbijają się ognie Beltaine.
– Kto was wzywa? Gdzie musicie iść?
– Oni – szepcze Firth.
Gawain powoli wsuwa dłoń za koszulę i wyjmuje krzyżyk z jarzębiny. W uszach słyszy głos Orlaith. Ochroni cię przed Nimi. Spogląda na swoich towarzyszy i wybucha szyderczym śmiechem. Dopiero to ich otrzeźwia. Przez chwilę patrzą na niego zdziwieni, jakby nie pojmowali gdzie są i jak się tu znaleźli. Pamięć wraca powoli. Dźwięk dzwoneczków przestaje ich mamić. Unikają swojego wzroku, zakłopotani tym, co się wydarzyło. Wszak tacy jak oni nie boją niczego. W nic nie wierzą. A zwłaszcza w Nich.
Jadą dalej. Popędzają konie. W uszach ciągle słyszą śpiew dzwonków, ale nie zwracają nań uwagi. Blask ciągle prześwieca między drzewami, lecz omijają go wzrokiem. Bo ich muzyką jest szum wiatru w uszach, ich ogniem płonące oczy.
Las kończy się niespodziewanie. Jeźdźcy wyjeżdżają na równinę, za którą majaczą zielone wzgórza.
– Psiakrew – klnie Ewan. – Znowu wzgórza. Czy ci Irlandczycy mają tu coś innego?
– Tak jakby w Szkocji były same równiny – śmieje się Logan.
– Ale u nas są chociaż jakieś kolory, a tutaj nic, tylko zieleń. Zielona trawa, zielone drzewa, zielony mech, zielona koniczyna. Nie zdziwię się, jak zobaczę zielonego człowieka.
– Zieloni Irlandczycy? Na szczęście wydają się mieć całkiem normalny kolor.
– Tak, zwłaszcza Irlandki. Powiedziałbym nawet, że są bardzo apetyczne.
Odpowiada mu wybuch śmiechu. Jeszcze przez chwilę przekomarzają się głośno, wymieniając uwagi o urodzie Irlandek. Ucisza ich dopiero powrót wysłanego na zwiad Ronana.
– Starzec miał rację. Dwie staje stąd jest wioska. Na wschód od niej widać rzekę, to zapewne Boyne, a pomiędzy wznoszą się kopce.
– To zapewne Brú na Bóinne z irlandzkich legend – wtrąca Gawain.
– Ja bym sobie chętnie te kurhany oglądnął – rzuca Ewan, ale towarzysz go ignoruje.
– A jak wioska? – pyta Ronana.
– Wydaje się opustoszała. Większość mieszkańców jest zapewne na wzgórzu i świętuje Beltaine. – Zapytany uśmiecha się znacząco.
Nie potrzebują dużo czasu, żeby do niej dotrzeć. Wzgórze, na którym druidzi rozpalili święty ogień, góruje nad wioską, ale jest na tyle daleko, że jeźdźcy mogą pozostać niezauważeni. Księżyc przesłoniły chmury, a głośne śpiewy zagłuszyłyby nawet odgłos wystrzału. Gawain pierwszy wjeżdża do wioski. Za nim są Keith i Ronan. Pozostali po kolei przeszukują puste domy, zabierając wszystko, co wyda im się cenne. W workach lądują miedziane, srebrne i rzadziej złote monety, misterna biżuteria, kielichy, żywność i butelki z winem, piwem i whisky. Co jakiś czas rozbrzmiewa przyciszony śmiech wywołany sprośnymi żartami na temat nieobecnych kobiet.
Gawain, Keith i Ronan idą w głąb wioski, która sprawia wrażenie wymarłej. Nienaturalnej ciszy nie zakłócają szmery, miauczenie kotów, poszczekiwanie psów. W chatach nie pali się ogień. Wydaje się, że poza nimi nie ma tutaj żywego ducha, że znaleźli się w jakimś upiornym, nierzeczywistym śnie. Zaglądają w kolejne okna, pukają do kolejnych drzwi. I zawsze odpowiada im ta sama głucha cisza. A w oddali brzmi srebrzysty głos dzwoneczków.
– Gdzie my, do diabła, jesteśmy? W wiosce duchów? – Gawain wypowiada na głos pytanie ich wszystkich.
– Na pewno. – Na twarzy Keitha wykwita złośliwy uśmiech. – W końcu dziś Beltaine.
W jednej z chat znajdują w końcu matkę z trojgiem potomstwa. W innych kilkoro staruszków i garstkę wystraszonych dzieci. Gromadzą ich na środku wioski. Ewan i Connell pełnią straż. Ich oczy płoną w bladych twarzach, skrytych pod rondami kapeluszy. Ale ludziom i tak wydają się upiorami przybyłymi z piekielnych czeluści. Kończą przeszukiwać wioskę. Przywiązują worki do troków, dzielą złoto i przesypują je do sakiewek, butelki upychają do juków. Gawain obserwuje wystraszonych ludzi. Kobieta mocno przyciska do siebie dzieci, jakby wierzyła, że w ten sposób je ochroni. Jej złoty warkocz miesza się z innym, a oczy zielone jak trawa pokrywająca wzgórza zamiast strachu wyrażają ból. Brzozowy zagajnik za wioską pachnie palonym głogiem i jabłonią. Powietrze jest duszne. Wokół rozbrzmiewają radosne śmiechy i stare ballady. W chatach powoli gasną światła, a ludzie udają się na wzgórze. Orlaith obraca w dłoniach jarzębinowy krzyżyk. Gawain nie widzi jej twarzy. Nagle Orlaith odwraca się. Ciężki kaptur opada do tyłu odsłaniając jej złoty warkocz, a wiatr rozwiewa niesforne włosy, które wysunęły się ze splotów. Gdyby Gawain wierzył w cokolwiek, pomyślałby, że to bogini zstąpiła z niebios.
– Musisz jechać? – pyta, nie patrząc mu w oczy.
– Muszę.
– Ale po co? To nie twoja wojna.
– Wojny dotyczą każdego. W Derry umierają moi rodacy.
– Moi również. I to ich pojedziesz zabijać.
– Orlaith… – Podchodzi do niej. – To naprawdę nie moja wina, że…
– Wiem – przerywa mu. – Ale po co tam jedziesz? Przecież nikt ci nie każe.
– Orlaith, rozmawialiśmy już o tym. Nic się nie zmieniło.
Dziewczyna spuszcza oczy i przytula się do niego. Jedną dłoń opiera na jego piersi, w drugiej trzyma krzyżyk z jagód jarzębiny. Gawain delikatnie gładzi jej jasne włosy.
– Wrócisz? – jej głos jest cichy i zachrypnięty. Nie chciała o to pytać.
– Wrócę. Będzie jak wtedy, kiedy spotkałem cię po raz pierwszy. Czekaj na mnie. Wrócę w świetle księżyca, choćby piekło zagrodziło mi drogę.
Na twarzy Orlaith pojawia się smutny uśmiech. I nie wie już, czy ma mu wierzyć, czy nie. Wie tylko, że będzie na niego czekać, wypatrywać go w świetle księżyca. Gawain nie przerywa ciężkiej ciszy. Dotyka policzkiem włosów Orlaith i zamyka oczy, wdychając zapach brzozy i delikatną jeszcze woń spalonego drewna. Wsłuchuje się w radosne śpiewy i okrzyki pijanych świętem Irlandczyków. Usiłuje pochwycić nutę starej celtyckiej ballady, ale jedyne, co słyszy, to niecierpliwe rżenie koni i głośne rozmowy kompanów. Otwiera oczy i widzi, jak Keith i Logan wsiadają na konie, a Ronan i Firth zawiązują ostatnie juki. Nagle z gromady wysuwa się staruszek. Jego włosy i broda są zupełnie białe. Na trzęsących się nogach podchodzi do Gawaina i pada na kolana.
– Łaski, panie, to wszystko co mamy – jego głos jest jak złowróżbne krakanie.
Gawaina przeszywa dreszcz. Przez chwilę wydaje mu się, że starzec jest krukiem ze starych opowieści i zwiastuje nieszczęście. Szybkim ruchem dobywa szpady i przeszywa jego serce. Słychać zduszone okrzyki, ciche jęki i łkanie, ale szybko zapada cisza. Szpada Gawaina lśni niczym ogień piekielny, a nad wioską widać czarne cienie złowieszczych ptaków.
– My nie grabimy bogatych, żeby oddawać biednym. Nie jesteśmy Robin Hoodami. Nie przyszliśmy, by zaprowadzić sprawiedliwość. Nie jesteśmy rycerzami Artura. A świat nigdy nie był sprawiedliwy. I cieszcie się, że tylko on.
Gawain wskazuje na leżącego w błocie starca, chowa szpadę do pochwy i wskakuje na konia. Już nikt nie śmie się odezwać. Ludzie przybliżają się do siebie, jakby to mogło ich ochronić przed przybyszami. Ciszę mąci jedynie ciche łkanie staruszki o białych włosach i upiornym spojrzeniu. Szkoci opuszczają wioskę, kierując się na Północ. Gdy mijają mieszkańców, ci odwracają spojrzenia, spuszczają głowy. Tylko mała ruda dziewczynka o oczach błękitnych i czystych jak majowe niebo, patrzy na nich z podziwem i niemal nabożną czcią. Jeszcze nie wie, że od tej pory będzie marzyć o Rozbójniku oraz wietrze przynoszącym zapach spalonego drewna dziewięciu świętych drzew i odgłos srebrzystych dzwoneczków.
A z nim to było tak. Powstał na potrzeby Klubu Pojedynkowego im. Diego Alatrista na Forum Mirriel, na pojedynek z Arianrod. Fandom... Hmm... Jak dla mnie tekst jest jak własny, ale osadzony mocno w irlandzkiej mitologii, więc możemy go podciągnąć pod Mitologię Celtów.
Zapraszam.
Dla jednej Zbzikowanej Wiedźmy
Smak dymu
Pójdź, serce, gdzie piętrzy się stok nad stokiem,
Bo tam mistyczny jest związek jedyny
Słońca z księżycem, lasu i doliny,
Tam rzeka drogę drąży wraz z potokiem.
I woła Bóg samotnym rogu głosem,
A czas i świat jednako zawsze pierzcha,
Miłość jest mniej łaskawa od szarego zmierzchu,
Nadzieja nie tak droga jak poranna rosa.
W.B. Yeats, W zmierzch
Powiadają, że w noc Beltaine dzieją się dziwne rzeczy. Aes síde, mieszkańcy wzgórz, opuszczają swe siedziby i przekraczają granice między światami. Biorą w posiadanie lasy i urządzają na łąkach biesiady. Ich czary i uroki wabią nieostrożnych na ścieżki, z których nie ma już powrotu. Powiadają, że w noc Beltaine dobro miesza się ze złem i nie wiadomo, co jest czym. Powiadają, że w noc Beltaine można stracić serce.
Przez las echo niesie tętent kopyt. W nocnej ciszy rozbrzmiewa demoniczny śmiech. Czarne płaszcze jeźdźców łopoczą za nimi niczym skrzydła upiorów. Ich twarze są blade jak tarcza księżyca oświetlającego im drogę, jak twarze mar oglądanych w dziecięcych koszmarach. I tylko płonące szałem oczy świadczą o tym, że to nie przybysze z tamtego świata.
Dęby chwytają płaszcze i rozdzierają je ostrymi gałęziami, znaczą krwią straszne twarze jeźdźców, bezczeszczących swą obecnością święty gaj. Ale przybysze są jak te drzewa. Silni, wyniośli, dumni. Wytrzymali. Pędzą z wichrem, nie zważając na nic. Z nikim nie zbratani. Przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Tylko księżyc jest ich cichym sprzymierzeńcem. Świeci jasno, gdy jadą przez gęstwinę. Ukrywa się wśród chmur, gdy ich drogę przecina polana. Przed nimi daleka droga. Wojska irlandzkie już okrążyły Doire Calgaich. Wieści mówią, że angielski król Jakub II sam dowodzi oblężeniem.
Nie baczą na noc Beltaine i święty gaj. Nie boją się niczego. W nic nie wierzą. Święte ognie, których blask mami ich z daleka, są im obojętne, a pieśni druidów nie docierają do ich uszu. To oczy są ich ogniami, muzyką tętent kopyt i wycie wiatru.
Jadący na czele jeździec śmieje się głośno i popędza konia. Pęd rozwiewa ciemne włosy, wdziera się do ust, zapiera dech. Ale jemu to nie przeszkadza. Łyka gorzkie od dymu powietrze. Wydać się może, że to sam diabeł ze swymi sługami zawitał na ziemię. Ale jeździec nie przybył, by kupować ludzkie dusze, kraść kobiece serca. Mimo że niejedno już skradł. Jego dłoń zaciska się na małym krzyżyku z jarzębiny, który ma go chronić tej nocy. Czuje pod palcami wyschnięte jagody i znów widzi jasny warkocz Orlaith. Znowu oplata ręką jej szczupłą talię, a jej delikatne dłonie zakładają mu na szyję jarzębinowy wisiorek.
– Uważaj na siebie – mówi i opiera policzek na jego piersi.
– Będę – odpowiada zachrypniętym głosem jeździec.
– Ten krzyżyk… ochroni cię przed Nimi. Nie zdejmuj go, proszę.
– Przed Nimi?
– Dziś Beltaine – odpowiada, jakby to tłumaczyło wszystko.
– Orlaith…
– Ciii… Wiem, że nie wierzysz – szepcze. – Po prostu zrób to dla mnie.
Kiwa głową i chowa krzyżyk pod koszulę. Wyschnięte jagody drażnią skórę, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Delikatny wiatr nadal rozwiewa włosy, przynosząc ze sobą woń spalonego drewna. Jak teraz. Ale dłoń, którą czuje na ramieniu, nie należy do Orlaith.
– Gawain – głos Keitha jest tylko o ton głośniejszy od szeptu.
Potrząsa głową, jakby wierzył, że tym jednym gestem może odpędzić wspomnienia. Wypuszcza z dłoni jarzębinowy krzyżyk i chowa go za koszulę. Ale wiatr nie daje za wygraną. Szepcze mu do ucha wyznania, przesyła pocałunki.
– Gawain – Keith mocniej zaciska dłoń. Tym razem Gawain odwraca głowę. – Konie są zmęczone. Muszą odpocząć, a i nam przyda się chwila wytchnienia.
– Jest tu jakiś potok, przy którym moglibyśmy się zatrzymać? – pyta Gawain, ściągając wodze, ale odpowiada mu cisza. – Czy ktoś zna te lasy?
Towarzysze spoglądają po sobie, kręcą głowami. Słychać niewyraźne pomruki. Dla Gawaina staje się jasne, że wszyscy, podobnie jak on, są w tych okolicach po raz pierwszy. Konie idą stępa, oddychając ciężko po forsownym biegu. Ich długie cienie przemykają po pniach drzew, po czym kryją się w mroku. Gdzieś z daleka dobiegają wesołe śpiewy i krzyki świętującej gawiedzi. Wyobraźnia podsuwa jeźdźcom widok czerwonych płomieni i ciepło ogniska. Przypomina o dalekiej Szkocji, w której pozostawili wiarę. Zapach głogu i tarniny ze szkockich wzgórz jest tak wyraźny, że rozglądają się w poszukiwaniu rodzinnych domów.
Ale w tym lesie nie ma nic znajomego. Drzewa rzucają upiorne cienie. Wiatr szeleści liśćmi. Słychać pohukiwanie sowy, a z pobliskich krzaków wylatuje nietoperz. Nagle w oddali rozbrzmiewają dzwoneczki. Ich czysty głos niesie się przez las i dociera do wrażliwych uszu jeźdźców. Wstrzymują konie i nasłuchują. Dźwięk jest coraz wyraźniejszy, a przy tym tak słodki i kuszący, że na moment zapominają, kim są i po co przybyli. Stoją w miejscu i poddają się urokowi nieziemskiej muzyki. Między drzewami dostrzegają blade światło. Czują, że coś ich woła, przyzywa ku sobie. Już chwytają lejce. Spinają konie. Zawracają. Tylko jeden Gawain nie czuje przyciągania magicznych dzwoneczków, nie wzywa go tajemnicza poświata.
– Keith, Ewan, Logan, co wy robicie? – pyta zdziwiony.
– Wzywają nas – odpowiada któryś z towarzyszy.
– Musimy iść. – W oczach Keitha odbijają się ognie Beltaine.
– Kto was wzywa? Gdzie musicie iść?
– Oni – szepcze Firth.
Gawain powoli wsuwa dłoń za koszulę i wyjmuje krzyżyk z jarzębiny. W uszach słyszy głos Orlaith. Ochroni cię przed Nimi. Spogląda na swoich towarzyszy i wybucha szyderczym śmiechem. Dopiero to ich otrzeźwia. Przez chwilę patrzą na niego zdziwieni, jakby nie pojmowali gdzie są i jak się tu znaleźli. Pamięć wraca powoli. Dźwięk dzwoneczków przestaje ich mamić. Unikają swojego wzroku, zakłopotani tym, co się wydarzyło. Wszak tacy jak oni nie boją niczego. W nic nie wierzą. A zwłaszcza w Nich.
Jadą dalej. Popędzają konie. W uszach ciągle słyszą śpiew dzwonków, ale nie zwracają nań uwagi. Blask ciągle prześwieca między drzewami, lecz omijają go wzrokiem. Bo ich muzyką jest szum wiatru w uszach, ich ogniem płonące oczy.
Las kończy się niespodziewanie. Jeźdźcy wyjeżdżają na równinę, za którą majaczą zielone wzgórza.
– Psiakrew – klnie Ewan. – Znowu wzgórza. Czy ci Irlandczycy mają tu coś innego?
– Tak jakby w Szkocji były same równiny – śmieje się Logan.
– Ale u nas są chociaż jakieś kolory, a tutaj nic, tylko zieleń. Zielona trawa, zielone drzewa, zielony mech, zielona koniczyna. Nie zdziwię się, jak zobaczę zielonego człowieka.
– Zieloni Irlandczycy? Na szczęście wydają się mieć całkiem normalny kolor.
– Tak, zwłaszcza Irlandki. Powiedziałbym nawet, że są bardzo apetyczne.
Odpowiada mu wybuch śmiechu. Jeszcze przez chwilę przekomarzają się głośno, wymieniając uwagi o urodzie Irlandek. Ucisza ich dopiero powrót wysłanego na zwiad Ronana.
– Starzec miał rację. Dwie staje stąd jest wioska. Na wschód od niej widać rzekę, to zapewne Boyne, a pomiędzy wznoszą się kopce.
– To zapewne Brú na Bóinne z irlandzkich legend – wtrąca Gawain.
– Ja bym sobie chętnie te kurhany oglądnął – rzuca Ewan, ale towarzysz go ignoruje.
– A jak wioska? – pyta Ronana.
– Wydaje się opustoszała. Większość mieszkańców jest zapewne na wzgórzu i świętuje Beltaine. – Zapytany uśmiecha się znacząco.
Nie potrzebują dużo czasu, żeby do niej dotrzeć. Wzgórze, na którym druidzi rozpalili święty ogień, góruje nad wioską, ale jest na tyle daleko, że jeźdźcy mogą pozostać niezauważeni. Księżyc przesłoniły chmury, a głośne śpiewy zagłuszyłyby nawet odgłos wystrzału. Gawain pierwszy wjeżdża do wioski. Za nim są Keith i Ronan. Pozostali po kolei przeszukują puste domy, zabierając wszystko, co wyda im się cenne. W workach lądują miedziane, srebrne i rzadziej złote monety, misterna biżuteria, kielichy, żywność i butelki z winem, piwem i whisky. Co jakiś czas rozbrzmiewa przyciszony śmiech wywołany sprośnymi żartami na temat nieobecnych kobiet.
Gawain, Keith i Ronan idą w głąb wioski, która sprawia wrażenie wymarłej. Nienaturalnej ciszy nie zakłócają szmery, miauczenie kotów, poszczekiwanie psów. W chatach nie pali się ogień. Wydaje się, że poza nimi nie ma tutaj żywego ducha, że znaleźli się w jakimś upiornym, nierzeczywistym śnie. Zaglądają w kolejne okna, pukają do kolejnych drzwi. I zawsze odpowiada im ta sama głucha cisza. A w oddali brzmi srebrzysty głos dzwoneczków.
– Gdzie my, do diabła, jesteśmy? W wiosce duchów? – Gawain wypowiada na głos pytanie ich wszystkich.
– Na pewno. – Na twarzy Keitha wykwita złośliwy uśmiech. – W końcu dziś Beltaine.
W jednej z chat znajdują w końcu matkę z trojgiem potomstwa. W innych kilkoro staruszków i garstkę wystraszonych dzieci. Gromadzą ich na środku wioski. Ewan i Connell pełnią straż. Ich oczy płoną w bladych twarzach, skrytych pod rondami kapeluszy. Ale ludziom i tak wydają się upiorami przybyłymi z piekielnych czeluści. Kończą przeszukiwać wioskę. Przywiązują worki do troków, dzielą złoto i przesypują je do sakiewek, butelki upychają do juków. Gawain obserwuje wystraszonych ludzi. Kobieta mocno przyciska do siebie dzieci, jakby wierzyła, że w ten sposób je ochroni. Jej złoty warkocz miesza się z innym, a oczy zielone jak trawa pokrywająca wzgórza zamiast strachu wyrażają ból. Brzozowy zagajnik za wioską pachnie palonym głogiem i jabłonią. Powietrze jest duszne. Wokół rozbrzmiewają radosne śmiechy i stare ballady. W chatach powoli gasną światła, a ludzie udają się na wzgórze. Orlaith obraca w dłoniach jarzębinowy krzyżyk. Gawain nie widzi jej twarzy. Nagle Orlaith odwraca się. Ciężki kaptur opada do tyłu odsłaniając jej złoty warkocz, a wiatr rozwiewa niesforne włosy, które wysunęły się ze splotów. Gdyby Gawain wierzył w cokolwiek, pomyślałby, że to bogini zstąpiła z niebios.
– Musisz jechać? – pyta, nie patrząc mu w oczy.
– Muszę.
– Ale po co? To nie twoja wojna.
– Wojny dotyczą każdego. W Derry umierają moi rodacy.
– Moi również. I to ich pojedziesz zabijać.
– Orlaith… – Podchodzi do niej. – To naprawdę nie moja wina, że…
– Wiem – przerywa mu. – Ale po co tam jedziesz? Przecież nikt ci nie każe.
– Orlaith, rozmawialiśmy już o tym. Nic się nie zmieniło.
Dziewczyna spuszcza oczy i przytula się do niego. Jedną dłoń opiera na jego piersi, w drugiej trzyma krzyżyk z jagód jarzębiny. Gawain delikatnie gładzi jej jasne włosy.
– Wrócisz? – jej głos jest cichy i zachrypnięty. Nie chciała o to pytać.
– Wrócę. Będzie jak wtedy, kiedy spotkałem cię po raz pierwszy. Czekaj na mnie. Wrócę w świetle księżyca, choćby piekło zagrodziło mi drogę.
Na twarzy Orlaith pojawia się smutny uśmiech. I nie wie już, czy ma mu wierzyć, czy nie. Wie tylko, że będzie na niego czekać, wypatrywać go w świetle księżyca. Gawain nie przerywa ciężkiej ciszy. Dotyka policzkiem włosów Orlaith i zamyka oczy, wdychając zapach brzozy i delikatną jeszcze woń spalonego drewna. Wsłuchuje się w radosne śpiewy i okrzyki pijanych świętem Irlandczyków. Usiłuje pochwycić nutę starej celtyckiej ballady, ale jedyne, co słyszy, to niecierpliwe rżenie koni i głośne rozmowy kompanów. Otwiera oczy i widzi, jak Keith i Logan wsiadają na konie, a Ronan i Firth zawiązują ostatnie juki. Nagle z gromady wysuwa się staruszek. Jego włosy i broda są zupełnie białe. Na trzęsących się nogach podchodzi do Gawaina i pada na kolana.
– Łaski, panie, to wszystko co mamy – jego głos jest jak złowróżbne krakanie.
Gawaina przeszywa dreszcz. Przez chwilę wydaje mu się, że starzec jest krukiem ze starych opowieści i zwiastuje nieszczęście. Szybkim ruchem dobywa szpady i przeszywa jego serce. Słychać zduszone okrzyki, ciche jęki i łkanie, ale szybko zapada cisza. Szpada Gawaina lśni niczym ogień piekielny, a nad wioską widać czarne cienie złowieszczych ptaków.
– My nie grabimy bogatych, żeby oddawać biednym. Nie jesteśmy Robin Hoodami. Nie przyszliśmy, by zaprowadzić sprawiedliwość. Nie jesteśmy rycerzami Artura. A świat nigdy nie był sprawiedliwy. I cieszcie się, że tylko on.
Gawain wskazuje na leżącego w błocie starca, chowa szpadę do pochwy i wskakuje na konia. Już nikt nie śmie się odezwać. Ludzie przybliżają się do siebie, jakby to mogło ich ochronić przed przybyszami. Ciszę mąci jedynie ciche łkanie staruszki o białych włosach i upiornym spojrzeniu. Szkoci opuszczają wioskę, kierując się na Północ. Gdy mijają mieszkańców, ci odwracają spojrzenia, spuszczają głowy. Tylko mała ruda dziewczynka o oczach błękitnych i czystych jak majowe niebo, patrzy na nich z podziwem i niemal nabożną czcią. Jeszcze nie wie, że od tej pory będzie marzyć o Rozbójniku oraz wietrze przynoszącym zapach spalonego drewna dziewięciu świętych drzew i odgłos srebrzystych dzwoneczków.