Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:06:30 GMT 1
„W blasku ranka, w nocy cieniach
Ktoś się rodzi dla cierpienia
W cieniach nocy, w dnia jasności
Ktoś się rodzi dla radości
Ktoś się rodzi dla radości
Ktoś się rodzi dla ciemności.”
William Blake Proroctwa niewinności
Ćma
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma dolinami żył sobie piękny książę. Pewnego upalnego dnia książę spacerował samotnie po wrzosowisku i zgubił drogę do domu. Wycieńczony błąkał się długo, szukając drogi powrotnej, kiedy w na słonecznej polanie zobaczył cudnej urody dziewczynę pasącą świnie. Dziewczyna podała spragnionemu księciu dzbanek wody i pokazała drogę do zamku. Potem książę zakochał się w dziewczynie, zabrał ją ze sobą do złotego pałacu i żyli razem długo i szczęśliwie.
Długo i szczęśliwie. Mugolskie bajki. Jedno wielkie gówno i sterta kłamstw. W moim przypadku tylko świnie się zgadzały. Dwunożne świnie, z którymi mieszkałam przez te wszystkie lata.
Nie było nigdy księcia, a dziewczyna nie była piękna.
Nie było dzbanka wody, tylko specjalnie przygotowany na tę okazję eliksir miłosny.
Nie trwało to też długo, ani nie było szczęśliwe.
Tamtego dnia musiałam rzucić zaklęcie na jego głupią szkapę, żeby okulała, a potem czekałam w upale kilka godzin, zanim mój samotny i spragniony książę pojawił się na pylistej drodze, abym mogłam podać mu dzbanek wody. Wody zatrutej moją miłością. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie czułam euforii - raczej satysfakcję, że udało mi się uwarzyć tak skuteczny specyfik. Stary, niech go szlag trafi, pewnie by się zdziwił, że coś jednak potrafię.
Niestety, mikstura w pierwszej fazie działania odebrała Tomowi resztki zdrowego rozsądku i uparł się, aby natychmiast przedstawić mnie swoim rodzicom. Stary pomyślał, że jego syn żartuje i zareagował salwą śmiechu. „Narzeczona, a to paradne.” Stara rzucała mu karcące spojrzenia. Nieładnie się śmiać z biednej dziewczyny. „Chodź, dziecko, zajmiemy się tobą, w kuchni na pewno znajdzie się dla ciebie jakaś praca.” Wypucowana litość, dywaniki dobrego wychowania, fajansowa obłuda. Rzygać mi się chce.
Jeszcze tego samego samego dnia wyjechaliśmy. Byle dalej przed siebie. Z początku byłam przerażona tym warczącym potworem na czterech kołach. Dopiero kiedy Tom wziął mnie za rękę i powoli, jak małą dziewczynkę, zaprosił do środka, przestałam się opierać. Potem, kiedy jechaliśmy, gadał bez przerwy o swoim automobilu, czterocylindrowy silnik spalinowy, zawieszenie na poprzecznych resorach - nic z tego nie rozumiałam, ale było to w pewien sposób fascynujące. Mugolska magia. Patrzyłam jak zauroczona przez szybę - szybko, szybko zostawiałam za sobą cały świat i nikt już nie mógł mnie dogonić.
Noc była ciepła, a my spaliśmy w machinie, patrząc w niebo. „Merope, Merope, moja gwiazdo” - mówił Tom i pokazywał palcem niebo. „Merope, Kelajno, Maja, Sterope, Elektra, Tajgete, Alkione...” Mówił, że najlepiej widać je zimą, ale one cały czas gdzieś tam są. Nie wiedziałam nigdy, że jest jakaś inna Merope. I że może lśnić na niebie.
Tamtej nocy to ja lśniłam. To było wtedy. Kiedy noce były ciepłe.
Następnego dnia ruszyliśmy dalej na wschód, do Gosport, a potem Dochester i Plymouth. Kolejne dni były nowymi obrazami za szybą automobilu, a noce miękkością pościeli kolejnych pensjonatów. Wszystko wokół było nowe i fascynujące, krajobrazy, światła, smak porannej kawy ze śmietanką i dotyk jego ręki na mojej skórze.
Tylko ludzie ciągle byli ci sami. Czasami wydawało mi się, że w jakiś znany mugolom sposób przemieszczają się szybko z miejsca na miejsce i wszędzie pojawiają przed nami. Widziałam ich spojrzenia, szepty, dyskretne mrugnięcia kelnerek. Nawet kiedy na prośbę Toma kazałam uszyć sobie kilka nowych sukienek i pomocnice krawcowej szpilkami próbowały dopasować do mnie odrobinę elegancji i uroku, widziałam ich spojrzenia. Zawsze było tak samo. „Widzieliście jej ręce? A te buty? Ciekawe, co ona robi z takim facetem? Mogłaby przynajmniej zrobić coś z tymi włosami.” Może powinnam im wszystkim również uwarzyć eliksir miłosny? A może raczej herbatę z kwiatów naparstnicy, dendery i cykuty? Chwilami skłaniałam się ku temu drugiemu rozwiązaniu.
Zakochany mężczyzna potrafi być pod pewnymi względami trudny do zniesienia. Tom chciał wszystko o mnie wiedzieć, interesowały go najmniejsze detale mojej przeszłości. Do jakiej szkoły chodziłam, czy kiedyś już kogoś kochałam, czy bałam się duchów, co stało się z moją matką... Miałam w tej sytuacji dwa rozwiązania: milczeć albo wymyślać na poczekaniu jakieś banalne historyjki. Po namyśle stwierdziłam, że nie mam w tych sprawach zbyt dużej wyobraźni i prędzej, czy później złapie mnie na kłamstwie. Musiałam zatem pozostać tajemnicza. Och, a może miałam mojemu księciu opowiedzieć bajkę o pewnym ptaszku ze złamanym skrzydełkiem, którego nie powinnam była przynosić do domu, kiedy miałam pięć lat? Lub historię, która wydarzyła się w pewną czerwcową noc za kurnikiem i po której Morfin wciąż nosi bliznę po nożu kuchennym? A ja - taką, której nie widać oczami, a która nigdy nie przestanie boleć. Nie spodobałyby ci się moje historie, książę. Dlatego też wybrałam milczenie. Z czasem jednak cisza stała się natrętnym pasażerem na gapę, który rozsiadł się między nami i z ironicznym uśmiechem przypominał mi, że to nie jest moja opowieść.
Ciągle jednak jechaliśmy przed siebie. Jakby w następnym miasteczku, za następnym zakrętem, coś miało się zmienić. Jakbyśmy mieli odnaleźć coś nieuchwytnego, nienazwanego, czego obojgu nam coraz bardziej brakowało. Myślę, że Tom chciał znaleźć to jeszcze bardziej niż ja; był przecież taki zakochany.
Zawsze lubiłam ciemność. Nie rozumiem, czemu brak światła kojarzony jest ze złem. Ciemność nie jest ani dobra, ani zła. W ciemności rozpływają się kształty i kolory, nie ma czarodziejów ani mugoli, piękna ani brzydoty. Jest tylko bezkresna, czarna otchłań bezpieczeństwa. Nocami, kiedy Tom spał, lubiłam siadać na środku pokoju w absolutnej ciemności, tak jak wtedy, kiedy byłam mała, a stary wreszcie zwalał się spać. Ciemność i cisza otulały mnie ze wszystkich stron. Byłam wolna i bezpieczna. Myślę, że gdybym jakimś cudem zdołała zostać animagiem, zamieniłabym się w ćmę. W wielką, brzydką ćmę, która nocami ukradkiem spija strzępki snów. Która w jednym krótkim mgnieniu szaleństwa zapragnęła światła.
W końcu stało się to, czego się tak bardzo obawiałam. Mogliśmy z łatwością uciec od mojego zgniłego, zapyziałego światka, ale trudniej było uciec przed światem Toma. To chyba i tak cud, że nie spotkaliśmy nikogo w Bath ani Coventry. W każdym razie zgodziłam się pojechać do Londynu, żeby odgłosami miasta zabić tę upiorną ciszę między nami. Cholerny Londyn. Jeszcze więcej oczu, które na mnie patrzyły, języków szepczących za plecami, zmarszczonych z niesmakiem nosków wychudzonych lalek w atłasowych szmatkach i ironicznych uśmieszków płaskich paniczyków. Ostateczna katastrofa nastąpiła w Royal Theater. O Wielka Świątynio Mugolskiego Blichtru! Czystokrwisty majestat błyszczącej próżności. Znajomi Toma otoczyli nas jak głodne szczury. „Mój drogi, to nieładnie tak zaniedbywać przyjaciół.” „A to jest pewnie twoja ukochana, tyle o niej słyszeliśmy, twoja matka mówiła, że...” „Och, musisz być doprawdy czarodziejką, tak zauroczyć naszego drogiego Thomasa.” Staliśmy tam chyba wieczność, patrzyli na mnie, żartowali, zadawali pytania, na które nie znałam odpowiedzi, chichotali, dotykali mnie. Stałam pośrodku i milczałam, jakbym była jakąś pieprzoną tresowaną małpką. A Tom śmiał się razem z nimi. Byłam bardzo, bardzo śmieszną tresowaną małpką.
Chciałam wtedy być niewidzialna.
Chciałam, żeby oni byli martwi. Wszyscy.
Chciałam stamtąd uciec, ale tylko stałam i milczałam.
Byłam doskonale wyszkolona w milczeniu. I w nienawiści.
Tamtej nocy długo nie mogłam przestać płakać. Tom przepraszał mnie na kolanach, całował i obiecywał, że to się już nie powtórzy. Sam nie rozumiał, co go opętało. Obiecał, że teraz już wszystko będzie inaczej, że wynajmiemy małą chatkę z zielonymi okiennicami, z daleka od świata, że da mi dom. Dom. Ciekawe, czy rozumieliśmy to słowo tak samo. Czy w ogóle je rozumieliśmy.
Kiedy wreszcie zasnęłam, miałam dziwny sen. Szłam ulicami jakiegoś ogromnego miasta, a zamiast ludzi ulicami biegały psy. Kundle otaczały mnie ze wszystkich stron, wąchały, lizały, warczały i ujadały. Uciekałam przed nimi, ale ciągle nadbiegały nowe. Uderzyłam jednego kijem, łeb odpadł mu od tułowia i potoczył się po chodniku, wciąż szczekając. Uciekając, zobaczyłam mały domek z zielonymi okiennicami i pięknym ogrodem. Weszłam do domu i w sypialni spotkałam Toma; czekał na mnie, uśmiechając się łagodnie. Rzuciłam mu się w ramiona, ale po chwili zobaczyłam, jak jego głowa zmienia się w wykrzywioną okropnym grymasem twarz Morfina.
Obudziłam się zlana potem.
Tom dotrzymał obietnicy i następnego dnia rzeczywiście wyjechaliśmy z Londynu. Po kilku tygodniach poszukiwań znaleźliśmy jakąś zabitą dechami wiochę z małymi domkami, dobrodusznie wścibskimi sąsiadami i krajobrazami jak z pocztówki. Znaleźliśmy też śliczną chatkę zbudowaną jak na miarę dla zakochanej parki. Duża kuchnia dla sumiennej pani domu, bujany fotel, dwie sypialnie dla śliczniutkich, różowych bachorów. Doprawdy, brakowało nam tylko gruchającej ze szczęścia gołębiej parki na dachu.
Jeszcze zanim spadł pierwszy śnieg, wprowadziliśmy się i zaczęliśmy ulepszać to już i tak idealne miejsce. Przemalowaliśmy ściany, wytrzepaliśmy dywany i rozpoczęliśmy niekończące się szaleństwo zakupów: porcelanowe filiżanki, salaterki, garnuszki, haftowane serwety, miski, dzbanuszki, dziadki do orzechów i sosjerki. Tom znosił to wszytko, jakby kolejnym podarowanym przedmiotem miał mi zastąpić coś, czego nigdy nie będę miała. Wieczorami wyjmowałam wszystko z pudełek i układałam na półkach. Czy dom składa się z dachu, ścian i miliona nikomu niepotrzebnych drobiazgów? Nie wiem. W każdym razie dokładnie układaliśmy rekwizyty i rozpoczęliśmy akt drugi przedstawienia.
Niestety, pod podłogą oprócz myszy, na które swoją drogą znałam całkiem skuteczny eliksir, zalęgła się znowu nasza stara towarzyszka cisza. Co gorsza, sprowadziła ze sobą nudę. Starałam się, jak mogłam, być dla Toma najlepszą towarzyszką, krzątałam się od rana po kuchni, chociaż tak nienawidziłam bycia pieprzonym garkotłukiem, prałam, krochmaliłam i ścierałam kurze. Cokolwiek bym jednak ugotowała, mimo że było tysiąc razy lepsze od tej brei, którą żarliśmy w Hangleton, Tom uśmiechał się tylko uprzejmie, kosztował kilka łyżek i mówił cicho, że nie jest głodny. Są zaklęcia, które sprawią, że mężczyzna pokocha cię do szaleństwa, ale nie ma takich, które sprawią, że polubi twoją kuchnię.
Zawsze w jakiś sposób dążyłam do samozniszczenia. Kiedy robiłam coś zakazanego, czekałam w pewien sposób, aż stary mnie ukarze. Czasem nawet zastanawiałam się, czy kiedyś w końcu mnie zabije. Pamiętam, jak po tym, kiedy zabrał mnie ze szkoły (jego córka nie mogła przecież bratać się z bandą szlam), znalazłam w składziku naszej budy cztery wielkie skrzynie ksiąg. Latami, każdej nocy, przychodziłam tam ze świecą i czytałam. Grube tomy wyczarowywały dla mnie cały świat. Uwielbiałam zwłaszcza historię; wyobrażałam sobie, że jestem jak Harwan XVI i wbijam nieprzyjaciół na długie, zaostrzone pale. Stary mógłby policzyć wszystkie gwiazdy, zanim by zdechł. Zawsze jednak, kiedy wychodziłam z mojej kryjówki, lekko nie domykałam drzwi. Tak, jakbym sama prowokowała to, że mnie w końcu przyłapią. To, nad czym miałam kontrolę i czego się spodziewałam, mniej mnie przerażało. Jednak kiedy patrzyłam potem, jak Morfin wyrzuca wszystkie książki na podwórze i podpala, z trudem powstrzymałam łzy.
Myślę, że tylko tym ślepym pędem do nieuchronnego końca mogę wytłumaczyć szaleństwo, na które się zdobyłam. Byłam tak zmęczona codziennym udawaniem szczebioczącej, szczęśliwej żony, że z dnia na dzień dawałam mu mniejszą dawkę eliksiru. Kropla po kropli. Jakbym chciała sprawdzić, kiedy wszystko się zawali. I rzeczywiście, po tygodniu, podczas niedzielnego spaceru zobaczyliśmy jasnowłosą kobietę mieszkającą w okolicy. Tom stał się nienaturalnie podekscytowany, zupełnie jakby odczuwał jakąś dziwną radość, jakby przypomniał sobie o czymś, co zepchnął na samo dno pamięci. Cecylia. Mogłam się spodziewać. Wieczorem czule gładził moje włosy i jakby mimochodem zapytał, czy nie chciałabym ich przefarbować. Zadrżałam. Jeszcze tej samej nocy podałam mu potrójną dawkę eliksiru.
Może ktoś bardziej romantyczny, z większym wyczuciem dramatyzmu, przedawkowałby jeszcze kilkakrotnie dawkę eliksiru miłosnego i umarł w ekstazie na zawał serca. Mnie jednak to rozwiązanie wydało się zbyt banalne i idiotyczne. Tom pod wpływem trzykrotnej dawki oszalał z miłości i namiętności, pieścił mnie i całował, aż można było prawie uwierzyć, że jest gotowy dla mnie umrzeć. Potem zasnął. A mnie zrobiło się niedobrze. Weszłam do kuchni i nalałam sobie szklankę whisky. Wypiłam, a potem wyjęłam ze schowka flakon z eliksirem. Powoli, patrząc, jak złocisty płyn znika za kratką ściekową, wylewałam cały zapas. I, mimo że pozostało mi już tylko czekać na nadchodzącą katastrofę, czułam ulgę.
Rozstanie było szybkie i bezbolesne. Oszczędziłam Tomowi upokarzających scen. I tak już biedaczek był wystarczająco zażenowany, kiedy dzień po dniu coraz mniej zdawał sobie sprawę, co właściwie ze mną robi. Myślę, że bardzo szybko o mnie zapomni, wstyd jest najlepszym eliksirem zapomnienia. Kiedy on pakował walizki, siedziałam w łazience i od godziny zwracałam całą zawartość żołądka. Nie wiedziałam, czy była to choroba, czy rozpacz.
Kiedy odszedł, czas się dla mnie zatrzymał. Dni stały się bliźniaczo podobne do siebie, o upływie czasu przypominały mi tylko kończące się nieubłaganie pieniądze. I mój brzuch, który rósł coraz bardziej z każdym dniem. Obrzmiały i twardy. Byłam coraz słabsza, organizm nie przyjmował prawie żadnego pożywienia, a jednak ciągle żyłam. Jakby na przekór losowi. To, co żyło we mnie, wysysało resztki mojej energii, było jak głodny życia pasożyt chciwie wbijający kleszcze w moją macicę. Nie umiałam myśleć o nim jak o dziecku. Tak, jakby to słowo było zarezerwowane dla jasnej strony życia, która się dla mnie bezpowrotnie skończyła.
W końcu opuściłam dom z zielonymi okiennicami. Błąkałam się bez celu, jak duch zawieszony gdzieś między światem czarodziejów i mugoli, światłem a ciemnością. Przestałam być czarownicą, ale nie stałam się niczym innym w zamian. Z czasem odkryłam, że świat czarodziejów różni się od świata mugoli jedynie kilkoma drobnymi rekwizytami, ich natura jest jednak ta sama. Wszędzie spotykałam identyczne twarze, ciekawskie spojrzenia i pełne litości szepty. Miotły i automobile, chustki i tiary, galeony i funty, wszystko to było dla mnie tylko różnicą w brzmieniu słów.
Nie byłam jednak duchem i wciąż odczuwałam głód i zimno. Potrzebowałam też pieniędzy. Kiedy sprzedawałam coś ze swoich rzeczy osobistych, zawsze starałam się uzyskać maksymalną cenę, która pozwoliłaby mi przetrwać kolejne dni. Z jednym wyjątkiem. Kiedy odchodziłam z Hangleton, zabrałam coś staremu z czystej złośliwości. Wielki klejnot Slytherina. Kiedy go sprzedawałam, nie mogłam powstrzymać się, żeby nie pozbyć się go za marne grosze. Za tyle, ile był dla mnie wart. Och, ile bym dała, żeby stary dowiedział się, jak potraktowałam jego skarb! Sprzedawca patrzył na mnie kaprawymi, złodziejskimi oczami, błyszczałącymi nadzieją udanej transakcji. Głupia biedaczka z takim cackiem nie zdarza się co dzień! Nie wyprowadzałam go z błędu. To było moje zwycięstwo. Moje ostateczne pożegnanie ze światem czarodziejów.
Z każdym dniem, kiedy to w moim brzuchu stawało się coraz silniejsze, ja byłam coraz słabsza. Nie pamiętałam o tym, co działo się poprzedniego dnia i nie myślałam o dniu następnym. Nie myślałam też o bólu, dopóki go nie poczułam. Z trudem mogłam iść, znikały mi z oczu wirujące płatki śniegu, świąteczne dekoracje sklepów i przejeżdżające pojazdy, był tylko wszechogarniający ból, który z nieuchronną regularnością kilkuminutowych odstępów rozrywał moje ciało na tysiąc kawałków. Nie pamiętam, czy ktoś mi wtedy pomógł, czy sama znalazłam tamte drzwi. Poczułam ciepło, dotyk czyichś rąk. Byłam kokonem, z którego wylęga się owad.
Wtedy, ten jeden raz, pomyślałam o nim. Chcę, żeby był podobny do tatusia. Żeby miał jego oczy, ręce, głos i usta. Żeby miał jego błyszczącą powierzchowność. Ale wiem, że mimo to w środku stanie się Gauntem, cichym owadem nocy, obytym z ciemnością i milczeniem. I mam nadzieję, że nigdy nie będzie tak szalony, jak ja. Że nie poleci w stronę światła.
Przejście z krainy żywych do świata umarłych jest prostsze niż myślałam. Prawie niezauważalne. Potem jeszcze wielokrotnie przelatywałam granicę między tymi dwoma światami na swoich brunatnych, pokrytych pyłkiem skrzydłach, niezauważona przez nikogo, zatopiona w błogiej ciemności, gdzieś między Tamizą a Styksem.
Koniec
Ktoś się rodzi dla cierpienia
W cieniach nocy, w dnia jasności
Ktoś się rodzi dla radości
Ktoś się rodzi dla radości
Ktoś się rodzi dla ciemności.”
William Blake Proroctwa niewinności
Ćma
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma dolinami żył sobie piękny książę. Pewnego upalnego dnia książę spacerował samotnie po wrzosowisku i zgubił drogę do domu. Wycieńczony błąkał się długo, szukając drogi powrotnej, kiedy w na słonecznej polanie zobaczył cudnej urody dziewczynę pasącą świnie. Dziewczyna podała spragnionemu księciu dzbanek wody i pokazała drogę do zamku. Potem książę zakochał się w dziewczynie, zabrał ją ze sobą do złotego pałacu i żyli razem długo i szczęśliwie.
Długo i szczęśliwie. Mugolskie bajki. Jedno wielkie gówno i sterta kłamstw. W moim przypadku tylko świnie się zgadzały. Dwunożne świnie, z którymi mieszkałam przez te wszystkie lata.
Nie było nigdy księcia, a dziewczyna nie była piękna.
Nie było dzbanka wody, tylko specjalnie przygotowany na tę okazję eliksir miłosny.
Nie trwało to też długo, ani nie było szczęśliwe.
Tamtego dnia musiałam rzucić zaklęcie na jego głupią szkapę, żeby okulała, a potem czekałam w upale kilka godzin, zanim mój samotny i spragniony książę pojawił się na pylistej drodze, abym mogłam podać mu dzbanek wody. Wody zatrutej moją miłością. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie czułam euforii - raczej satysfakcję, że udało mi się uwarzyć tak skuteczny specyfik. Stary, niech go szlag trafi, pewnie by się zdziwił, że coś jednak potrafię.
Niestety, mikstura w pierwszej fazie działania odebrała Tomowi resztki zdrowego rozsądku i uparł się, aby natychmiast przedstawić mnie swoim rodzicom. Stary pomyślał, że jego syn żartuje i zareagował salwą śmiechu. „Narzeczona, a to paradne.” Stara rzucała mu karcące spojrzenia. Nieładnie się śmiać z biednej dziewczyny. „Chodź, dziecko, zajmiemy się tobą, w kuchni na pewno znajdzie się dla ciebie jakaś praca.” Wypucowana litość, dywaniki dobrego wychowania, fajansowa obłuda. Rzygać mi się chce.
Jeszcze tego samego samego dnia wyjechaliśmy. Byle dalej przed siebie. Z początku byłam przerażona tym warczącym potworem na czterech kołach. Dopiero kiedy Tom wziął mnie za rękę i powoli, jak małą dziewczynkę, zaprosił do środka, przestałam się opierać. Potem, kiedy jechaliśmy, gadał bez przerwy o swoim automobilu, czterocylindrowy silnik spalinowy, zawieszenie na poprzecznych resorach - nic z tego nie rozumiałam, ale było to w pewien sposób fascynujące. Mugolska magia. Patrzyłam jak zauroczona przez szybę - szybko, szybko zostawiałam za sobą cały świat i nikt już nie mógł mnie dogonić.
Noc była ciepła, a my spaliśmy w machinie, patrząc w niebo. „Merope, Merope, moja gwiazdo” - mówił Tom i pokazywał palcem niebo. „Merope, Kelajno, Maja, Sterope, Elektra, Tajgete, Alkione...” Mówił, że najlepiej widać je zimą, ale one cały czas gdzieś tam są. Nie wiedziałam nigdy, że jest jakaś inna Merope. I że może lśnić na niebie.
Tamtej nocy to ja lśniłam. To było wtedy. Kiedy noce były ciepłe.
Następnego dnia ruszyliśmy dalej na wschód, do Gosport, a potem Dochester i Plymouth. Kolejne dni były nowymi obrazami za szybą automobilu, a noce miękkością pościeli kolejnych pensjonatów. Wszystko wokół było nowe i fascynujące, krajobrazy, światła, smak porannej kawy ze śmietanką i dotyk jego ręki na mojej skórze.
Tylko ludzie ciągle byli ci sami. Czasami wydawało mi się, że w jakiś znany mugolom sposób przemieszczają się szybko z miejsca na miejsce i wszędzie pojawiają przed nami. Widziałam ich spojrzenia, szepty, dyskretne mrugnięcia kelnerek. Nawet kiedy na prośbę Toma kazałam uszyć sobie kilka nowych sukienek i pomocnice krawcowej szpilkami próbowały dopasować do mnie odrobinę elegancji i uroku, widziałam ich spojrzenia. Zawsze było tak samo. „Widzieliście jej ręce? A te buty? Ciekawe, co ona robi z takim facetem? Mogłaby przynajmniej zrobić coś z tymi włosami.” Może powinnam im wszystkim również uwarzyć eliksir miłosny? A może raczej herbatę z kwiatów naparstnicy, dendery i cykuty? Chwilami skłaniałam się ku temu drugiemu rozwiązaniu.
Zakochany mężczyzna potrafi być pod pewnymi względami trudny do zniesienia. Tom chciał wszystko o mnie wiedzieć, interesowały go najmniejsze detale mojej przeszłości. Do jakiej szkoły chodziłam, czy kiedyś już kogoś kochałam, czy bałam się duchów, co stało się z moją matką... Miałam w tej sytuacji dwa rozwiązania: milczeć albo wymyślać na poczekaniu jakieś banalne historyjki. Po namyśle stwierdziłam, że nie mam w tych sprawach zbyt dużej wyobraźni i prędzej, czy później złapie mnie na kłamstwie. Musiałam zatem pozostać tajemnicza. Och, a może miałam mojemu księciu opowiedzieć bajkę o pewnym ptaszku ze złamanym skrzydełkiem, którego nie powinnam była przynosić do domu, kiedy miałam pięć lat? Lub historię, która wydarzyła się w pewną czerwcową noc za kurnikiem i po której Morfin wciąż nosi bliznę po nożu kuchennym? A ja - taką, której nie widać oczami, a która nigdy nie przestanie boleć. Nie spodobałyby ci się moje historie, książę. Dlatego też wybrałam milczenie. Z czasem jednak cisza stała się natrętnym pasażerem na gapę, który rozsiadł się między nami i z ironicznym uśmiechem przypominał mi, że to nie jest moja opowieść.
Ciągle jednak jechaliśmy przed siebie. Jakby w następnym miasteczku, za następnym zakrętem, coś miało się zmienić. Jakbyśmy mieli odnaleźć coś nieuchwytnego, nienazwanego, czego obojgu nam coraz bardziej brakowało. Myślę, że Tom chciał znaleźć to jeszcze bardziej niż ja; był przecież taki zakochany.
Zawsze lubiłam ciemność. Nie rozumiem, czemu brak światła kojarzony jest ze złem. Ciemność nie jest ani dobra, ani zła. W ciemności rozpływają się kształty i kolory, nie ma czarodziejów ani mugoli, piękna ani brzydoty. Jest tylko bezkresna, czarna otchłań bezpieczeństwa. Nocami, kiedy Tom spał, lubiłam siadać na środku pokoju w absolutnej ciemności, tak jak wtedy, kiedy byłam mała, a stary wreszcie zwalał się spać. Ciemność i cisza otulały mnie ze wszystkich stron. Byłam wolna i bezpieczna. Myślę, że gdybym jakimś cudem zdołała zostać animagiem, zamieniłabym się w ćmę. W wielką, brzydką ćmę, która nocami ukradkiem spija strzępki snów. Która w jednym krótkim mgnieniu szaleństwa zapragnęła światła.
W końcu stało się to, czego się tak bardzo obawiałam. Mogliśmy z łatwością uciec od mojego zgniłego, zapyziałego światka, ale trudniej było uciec przed światem Toma. To chyba i tak cud, że nie spotkaliśmy nikogo w Bath ani Coventry. W każdym razie zgodziłam się pojechać do Londynu, żeby odgłosami miasta zabić tę upiorną ciszę między nami. Cholerny Londyn. Jeszcze więcej oczu, które na mnie patrzyły, języków szepczących za plecami, zmarszczonych z niesmakiem nosków wychudzonych lalek w atłasowych szmatkach i ironicznych uśmieszków płaskich paniczyków. Ostateczna katastrofa nastąpiła w Royal Theater. O Wielka Świątynio Mugolskiego Blichtru! Czystokrwisty majestat błyszczącej próżności. Znajomi Toma otoczyli nas jak głodne szczury. „Mój drogi, to nieładnie tak zaniedbywać przyjaciół.” „A to jest pewnie twoja ukochana, tyle o niej słyszeliśmy, twoja matka mówiła, że...” „Och, musisz być doprawdy czarodziejką, tak zauroczyć naszego drogiego Thomasa.” Staliśmy tam chyba wieczność, patrzyli na mnie, żartowali, zadawali pytania, na które nie znałam odpowiedzi, chichotali, dotykali mnie. Stałam pośrodku i milczałam, jakbym była jakąś pieprzoną tresowaną małpką. A Tom śmiał się razem z nimi. Byłam bardzo, bardzo śmieszną tresowaną małpką.
Chciałam wtedy być niewidzialna.
Chciałam, żeby oni byli martwi. Wszyscy.
Chciałam stamtąd uciec, ale tylko stałam i milczałam.
Byłam doskonale wyszkolona w milczeniu. I w nienawiści.
Tamtej nocy długo nie mogłam przestać płakać. Tom przepraszał mnie na kolanach, całował i obiecywał, że to się już nie powtórzy. Sam nie rozumiał, co go opętało. Obiecał, że teraz już wszystko będzie inaczej, że wynajmiemy małą chatkę z zielonymi okiennicami, z daleka od świata, że da mi dom. Dom. Ciekawe, czy rozumieliśmy to słowo tak samo. Czy w ogóle je rozumieliśmy.
Kiedy wreszcie zasnęłam, miałam dziwny sen. Szłam ulicami jakiegoś ogromnego miasta, a zamiast ludzi ulicami biegały psy. Kundle otaczały mnie ze wszystkich stron, wąchały, lizały, warczały i ujadały. Uciekałam przed nimi, ale ciągle nadbiegały nowe. Uderzyłam jednego kijem, łeb odpadł mu od tułowia i potoczył się po chodniku, wciąż szczekając. Uciekając, zobaczyłam mały domek z zielonymi okiennicami i pięknym ogrodem. Weszłam do domu i w sypialni spotkałam Toma; czekał na mnie, uśmiechając się łagodnie. Rzuciłam mu się w ramiona, ale po chwili zobaczyłam, jak jego głowa zmienia się w wykrzywioną okropnym grymasem twarz Morfina.
Obudziłam się zlana potem.
Tom dotrzymał obietnicy i następnego dnia rzeczywiście wyjechaliśmy z Londynu. Po kilku tygodniach poszukiwań znaleźliśmy jakąś zabitą dechami wiochę z małymi domkami, dobrodusznie wścibskimi sąsiadami i krajobrazami jak z pocztówki. Znaleźliśmy też śliczną chatkę zbudowaną jak na miarę dla zakochanej parki. Duża kuchnia dla sumiennej pani domu, bujany fotel, dwie sypialnie dla śliczniutkich, różowych bachorów. Doprawdy, brakowało nam tylko gruchającej ze szczęścia gołębiej parki na dachu.
Jeszcze zanim spadł pierwszy śnieg, wprowadziliśmy się i zaczęliśmy ulepszać to już i tak idealne miejsce. Przemalowaliśmy ściany, wytrzepaliśmy dywany i rozpoczęliśmy niekończące się szaleństwo zakupów: porcelanowe filiżanki, salaterki, garnuszki, haftowane serwety, miski, dzbanuszki, dziadki do orzechów i sosjerki. Tom znosił to wszytko, jakby kolejnym podarowanym przedmiotem miał mi zastąpić coś, czego nigdy nie będę miała. Wieczorami wyjmowałam wszystko z pudełek i układałam na półkach. Czy dom składa się z dachu, ścian i miliona nikomu niepotrzebnych drobiazgów? Nie wiem. W każdym razie dokładnie układaliśmy rekwizyty i rozpoczęliśmy akt drugi przedstawienia.
Niestety, pod podłogą oprócz myszy, na które swoją drogą znałam całkiem skuteczny eliksir, zalęgła się znowu nasza stara towarzyszka cisza. Co gorsza, sprowadziła ze sobą nudę. Starałam się, jak mogłam, być dla Toma najlepszą towarzyszką, krzątałam się od rana po kuchni, chociaż tak nienawidziłam bycia pieprzonym garkotłukiem, prałam, krochmaliłam i ścierałam kurze. Cokolwiek bym jednak ugotowała, mimo że było tysiąc razy lepsze od tej brei, którą żarliśmy w Hangleton, Tom uśmiechał się tylko uprzejmie, kosztował kilka łyżek i mówił cicho, że nie jest głodny. Są zaklęcia, które sprawią, że mężczyzna pokocha cię do szaleństwa, ale nie ma takich, które sprawią, że polubi twoją kuchnię.
Zawsze w jakiś sposób dążyłam do samozniszczenia. Kiedy robiłam coś zakazanego, czekałam w pewien sposób, aż stary mnie ukarze. Czasem nawet zastanawiałam się, czy kiedyś w końcu mnie zabije. Pamiętam, jak po tym, kiedy zabrał mnie ze szkoły (jego córka nie mogła przecież bratać się z bandą szlam), znalazłam w składziku naszej budy cztery wielkie skrzynie ksiąg. Latami, każdej nocy, przychodziłam tam ze świecą i czytałam. Grube tomy wyczarowywały dla mnie cały świat. Uwielbiałam zwłaszcza historię; wyobrażałam sobie, że jestem jak Harwan XVI i wbijam nieprzyjaciół na długie, zaostrzone pale. Stary mógłby policzyć wszystkie gwiazdy, zanim by zdechł. Zawsze jednak, kiedy wychodziłam z mojej kryjówki, lekko nie domykałam drzwi. Tak, jakbym sama prowokowała to, że mnie w końcu przyłapią. To, nad czym miałam kontrolę i czego się spodziewałam, mniej mnie przerażało. Jednak kiedy patrzyłam potem, jak Morfin wyrzuca wszystkie książki na podwórze i podpala, z trudem powstrzymałam łzy.
Myślę, że tylko tym ślepym pędem do nieuchronnego końca mogę wytłumaczyć szaleństwo, na które się zdobyłam. Byłam tak zmęczona codziennym udawaniem szczebioczącej, szczęśliwej żony, że z dnia na dzień dawałam mu mniejszą dawkę eliksiru. Kropla po kropli. Jakbym chciała sprawdzić, kiedy wszystko się zawali. I rzeczywiście, po tygodniu, podczas niedzielnego spaceru zobaczyliśmy jasnowłosą kobietę mieszkającą w okolicy. Tom stał się nienaturalnie podekscytowany, zupełnie jakby odczuwał jakąś dziwną radość, jakby przypomniał sobie o czymś, co zepchnął na samo dno pamięci. Cecylia. Mogłam się spodziewać. Wieczorem czule gładził moje włosy i jakby mimochodem zapytał, czy nie chciałabym ich przefarbować. Zadrżałam. Jeszcze tej samej nocy podałam mu potrójną dawkę eliksiru.
Może ktoś bardziej romantyczny, z większym wyczuciem dramatyzmu, przedawkowałby jeszcze kilkakrotnie dawkę eliksiru miłosnego i umarł w ekstazie na zawał serca. Mnie jednak to rozwiązanie wydało się zbyt banalne i idiotyczne. Tom pod wpływem trzykrotnej dawki oszalał z miłości i namiętności, pieścił mnie i całował, aż można było prawie uwierzyć, że jest gotowy dla mnie umrzeć. Potem zasnął. A mnie zrobiło się niedobrze. Weszłam do kuchni i nalałam sobie szklankę whisky. Wypiłam, a potem wyjęłam ze schowka flakon z eliksirem. Powoli, patrząc, jak złocisty płyn znika za kratką ściekową, wylewałam cały zapas. I, mimo że pozostało mi już tylko czekać na nadchodzącą katastrofę, czułam ulgę.
Rozstanie było szybkie i bezbolesne. Oszczędziłam Tomowi upokarzających scen. I tak już biedaczek był wystarczająco zażenowany, kiedy dzień po dniu coraz mniej zdawał sobie sprawę, co właściwie ze mną robi. Myślę, że bardzo szybko o mnie zapomni, wstyd jest najlepszym eliksirem zapomnienia. Kiedy on pakował walizki, siedziałam w łazience i od godziny zwracałam całą zawartość żołądka. Nie wiedziałam, czy była to choroba, czy rozpacz.
Kiedy odszedł, czas się dla mnie zatrzymał. Dni stały się bliźniaczo podobne do siebie, o upływie czasu przypominały mi tylko kończące się nieubłaganie pieniądze. I mój brzuch, który rósł coraz bardziej z każdym dniem. Obrzmiały i twardy. Byłam coraz słabsza, organizm nie przyjmował prawie żadnego pożywienia, a jednak ciągle żyłam. Jakby na przekór losowi. To, co żyło we mnie, wysysało resztki mojej energii, było jak głodny życia pasożyt chciwie wbijający kleszcze w moją macicę. Nie umiałam myśleć o nim jak o dziecku. Tak, jakby to słowo było zarezerwowane dla jasnej strony życia, która się dla mnie bezpowrotnie skończyła.
W końcu opuściłam dom z zielonymi okiennicami. Błąkałam się bez celu, jak duch zawieszony gdzieś między światem czarodziejów i mugoli, światłem a ciemnością. Przestałam być czarownicą, ale nie stałam się niczym innym w zamian. Z czasem odkryłam, że świat czarodziejów różni się od świata mugoli jedynie kilkoma drobnymi rekwizytami, ich natura jest jednak ta sama. Wszędzie spotykałam identyczne twarze, ciekawskie spojrzenia i pełne litości szepty. Miotły i automobile, chustki i tiary, galeony i funty, wszystko to było dla mnie tylko różnicą w brzmieniu słów.
Nie byłam jednak duchem i wciąż odczuwałam głód i zimno. Potrzebowałam też pieniędzy. Kiedy sprzedawałam coś ze swoich rzeczy osobistych, zawsze starałam się uzyskać maksymalną cenę, która pozwoliłaby mi przetrwać kolejne dni. Z jednym wyjątkiem. Kiedy odchodziłam z Hangleton, zabrałam coś staremu z czystej złośliwości. Wielki klejnot Slytherina. Kiedy go sprzedawałam, nie mogłam powstrzymać się, żeby nie pozbyć się go za marne grosze. Za tyle, ile był dla mnie wart. Och, ile bym dała, żeby stary dowiedział się, jak potraktowałam jego skarb! Sprzedawca patrzył na mnie kaprawymi, złodziejskimi oczami, błyszczałącymi nadzieją udanej transakcji. Głupia biedaczka z takim cackiem nie zdarza się co dzień! Nie wyprowadzałam go z błędu. To było moje zwycięstwo. Moje ostateczne pożegnanie ze światem czarodziejów.
Z każdym dniem, kiedy to w moim brzuchu stawało się coraz silniejsze, ja byłam coraz słabsza. Nie pamiętałam o tym, co działo się poprzedniego dnia i nie myślałam o dniu następnym. Nie myślałam też o bólu, dopóki go nie poczułam. Z trudem mogłam iść, znikały mi z oczu wirujące płatki śniegu, świąteczne dekoracje sklepów i przejeżdżające pojazdy, był tylko wszechogarniający ból, który z nieuchronną regularnością kilkuminutowych odstępów rozrywał moje ciało na tysiąc kawałków. Nie pamiętam, czy ktoś mi wtedy pomógł, czy sama znalazłam tamte drzwi. Poczułam ciepło, dotyk czyichś rąk. Byłam kokonem, z którego wylęga się owad.
Wtedy, ten jeden raz, pomyślałam o nim. Chcę, żeby był podobny do tatusia. Żeby miał jego oczy, ręce, głos i usta. Żeby miał jego błyszczącą powierzchowność. Ale wiem, że mimo to w środku stanie się Gauntem, cichym owadem nocy, obytym z ciemnością i milczeniem. I mam nadzieję, że nigdy nie będzie tak szalony, jak ja. Że nie poleci w stronę światła.
Przejście z krainy żywych do świata umarłych jest prostsze niż myślałam. Prawie niezauważalne. Potem jeszcze wielokrotnie przelatywałam granicę między tymi dwoma światami na swoich brunatnych, pokrytych pyłkiem skrzydłach, niezauważona przez nikogo, zatopiona w błogiej ciemności, gdzieś między Tamizą a Styksem.
Koniec