Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:10:40 GMT 1
OGRÓD UTRACONYCH CIENI
Dawno powinienem był przewidzieć, że to się tak skończy. Powinienem był wiedzieć, że wszystko, co robiłem przez ostatnie miesiące nieuchronnie prowadzi do katastrofy. Ale z jakiegoś powodu nie chciałem nic widzieć. Uciekając od swojego cienia, od wszystkiego, czym nie chciałem być, gnałem jak pies ujadający za własnym ogonem. Nie mogę powiedzieć, że żałuję czegokolwiek. Teraz nie ma już, czego żałować, ani czym się sławić. Teraz, kiedy pomału odrywamy się od ziemi i przez otwarte szeroko okno wzlatujemy w niebo, pozostaje nam się już tylko się śmiać. W oddali widzę już nadlatujących dementorów. Nie mam różdżki, więc wyczarowanie patronusa jest absolutnie niemożliwe. Zresztą i tak pewnie nie umiałbym go stworzyć. Patrzę w dół i w świetle księżyca widzę Ogród. I nasze cienie, które pozostają na ziemi, jak niepotrzebne kokony. Bez żalu żegnam cień, który siedział za mną przy ministerialnym biurku, cień mdłych konfitur matki i nawet maleńkie cienie dziur w swetrach, w których chodziłem w szkole. Wszystko to zostawiam. I mogę wreszcie, jak nigdy przedtem śmiać się w twarze nadlatującym dementorom i trzymając ją za rękę unosić się coraz wyżej i wyżej, w niebo pełne gwiazd.
***
Cztery miesiące wcześniej, punktualnie o godzinie jedenastej wieczorem, Percival Weasley starannie pozbierał z biurka wszystkie pergaminy, dopił resztkę chłodnej już herbaty, zdmuchnął świecę i położył się do łóżka. Nie był senny, ale zdawał sobie sprawę, że następnego dnia musi wstać jeszcze przed świtem, żeby zdążyć na siódmą do Ministerstwa. Niestety, jak na złość, sen nie poddawał się ministerialnym dyrektywom i nie chciał przyjść. Percy leżał przez kolejną godzinę, przewracając się z boku na bok pod szorstką, przykrótką kołdrą i nasłuchiwał. Dom, w którym mieszkał, za nic miał jego jutrzejsze plany i nieustannie płoszył sen tupotem dziecięcych stóp w mieszkaniu powyżej, stłumionym śmiechem kobiety z mieszkania za ścianą, pijackimi przyśpiewkami z podwórka i szczekaniem psa, Merlin jeden wie skąd. Na krawędzi snu wszystkie te dźwięki splotły się w jeden strumień złośliwie atakujący jego myśli. Tupanie dziecka zmieniało się w upiornie znajome odgłosy dziesięciu małych nóżek jego braci, które przebiegły przez jego młodość depcząc bezpowrotnie jakiekolwiek strzępy świętego spokoju. Kiedy w końcu po godzinie wstał zlany potem i z furią rzucił zaklęcie wyciszające tak, że cisza odbijała się w uszach głuchym łoskotem, pomyślał, że ma tego dosyć. Miał dość tego domu, podobnie zresztą jak poprzedniego i jeszcze poprzedniego, a przed nim rodzinnego, miał dość śmiechów, hałasów i wycia. Potrzebował odpowiedniego domu, w którym będzie mógł bez przeszkód pracować wieczorami i spać spokojnie w nocy. Takiego, w którym nikt nie pyta o rodziców, nie zaprasza na placek wiśniowy i nie daje dobrych rad. Taki właśnie dom, bez ulubionych przez matkę pelargonii w oknach i bez ciągłych hałasów, miał znaleźć Percy następnego dnia z ogłoszenia w „Proroku Codziennym”.
Dom, a właściwie okazała rezydencja w nieco archaicznym, magicznym stylu była położona na samym skraju magicznego i mugolskiego świata. Była tak dobrze ukryta, że Percy musiał krążyć na miotle przez dobry kwadrans, ciesząc się w duchu, że skończyła się już czerwcowa burza, zanim wśród drzew i kwiatów zobaczył prześwitujące czerwone dachówki. Wchodząc do ogrodu otaczającego dom baronowej Thelmy Horn, Percy poczuł, że to jest właśnie to miejsce, którego szukał. Nie mógł jeszcze wprawdzie zobaczyć samej rezydencji, ale ogromny, otoczony kamiennym murem ogród, oddychający ciężko grubymi kroplami deszczu spływającymi z liści po minionej przed chwilą burzy i trzepoczący skrzydłami różnobarwnych ważek, kusił jak bajkowe królestwo, pozwalające zapomnieć o wszystkim, co było poza murem. Z początku wszystko wydało się Percy’emu zaniedbane i opuszczone, zdawało się, że to drzewa i kwiaty same ustalały między sobą hierarchię i wikłając się w wężowych splotach zieleni walczyły o każdy centymetr ziemi. Jednak, po bliższym przyjrzeniu się zauważył, że w każdym liściu, każdej ścieżce, tkwiła harmonia i symetria nakreślona ręką tajemniczego architekta. Kiedy Percy zobaczył w oddali taras i niebieskie okiennice domu, poczuł że nogawki spodni ma już całkiem mokre od przedzierania się przez gąszcz po kolana w wilgotnej trawie. Skrzywił się i spojrzał na rosnące u stóp żółtawe kwiaty o powykręcanych łodygach i rzadkich brunatnych plamkach na grubych płatkach. Percy nie interesował się nigdy botaniką, ale zaciekawił się i wyciągną rękę żeby ich dotknąć. Nie zdążył jednak, bo poczuł lekkie uderzenie w plecy.
- Jest trująca panie Weasley. Nie radzę jej dotykać – usłyszał za sobą lekki, miękki głos.
Percy odwrócił się i zobaczył starą baronową Thelmę Horn trzymającą mahoniową laskę. W myślach nazwał ją starą, ale właściwie trudno było stwierdzić, ile naprawdę miała lat. Powykręcane starością ciało i niemodna czarna koronkowa suknia mogły wskazywać na grubo ponad setkę, ale badawcze i niemal łobuzerskie spojrzenie zza okularów na nie więcej niż kilkadziesiąt.
- Zapraszam do środka – zaproponowała baronowa wciąż wpatrując się w młodego gościa. – Napijemy się herbaty i pokażę panu dom.
Chwilę potem Percival Wesley siedział na samym brzegu ogromnego fotela i rozglądał się po salonie baronowej Horn zastanawiając się, jakim cudem tyle przedmiotów zdołało się zmieścić w tak małym pomieszczeniu. Szafy, komody, regały i kredensy wyglądały jakby ktoś próbował upchnąć w nich co najmniej kilka antykwariatów i sklepów ze starociami. Nad głównym wejściem szczerzyła zęby skrzydlata ryba o szafirowych oczach i nieco zakurzonych łuskach. Zamiast często spotkanych – zarówno w magicznych, jak i mugolskich dworach - portretów sławnych przodków, z obrazów łypały oczami jaszczurki, langusty, węże morskie i kałamarnice. Percy’ego zaciekawiło przez chwilę, dlaczego baronowa chciała wynająć pokój. Nie mogło chodzić tutaj o względy finansowe. Być może lokator miał pełnić rolę osoby dotrzymującej towarzystwa starej, zdziwaczałej czarownicy? Z rozmyślań wyrwała go pani Horn i gorący aromat herbaty z hibiskusa.
- Obserwuje pan salon, panie Weasley?
- Taaak...- odpowiedział niepewnie gość – Ta ryba...
- Ach to, pamiątka z podróży. Kiedy mąż pracował jeszcze dla Magicznej Kampanii Wschodnioindyjskiej wiele podróżowaliśmy. Przywieźliśmy ze sobą wiele cennych pamiątek. Większość z nich, tak jak ta ryba są zupełnie niegroźne, jednak...- baronowa ściszył głos do konspiracyjnego szeptu – proszę nigdy nie wchodzić do ogrodu po zmroku. Może pan korzystać z kominka, ale proszę omijać ogród w nocy. Zwłaszcza księżycowe jasne noce mogą być bardzo niebezpieczne.
- Co ma pani na myśli, mówiąc o..? – Percy przerwał zdanie widząc jak baronowa dotyka palcem ust, nakazując milczenie.
- Ciii, one nie lubią, kiedy rozmawia się o nich kiedy śpią.
***
Jednak mimo ostrzeżenia baronowej już następnego dnia Percy rozpakowywał swoją małą skórzaną torbę w nowym pokoju. Na wprost łóżka był mały balkon z widokiem na ogród. Wszędzie panowała upojna i obiecująca cisza. Wyjął z walizki kilka szat i włożył do szafy. Na samym dnie, oprócz podręczników i komentarzy do Kodeksu Magicznego leżała pusta ramka po zdjęciu. Czarodziej sam nie wiedział, czemu ją jeszcze ze sobą nosi. Zdjęcie rodzinne, z którego najpierw bracia, a potem nawet rodzice pouciekali. Czasem tylko w nocy, kiedy nie mógł spać zauważał, że matka przychodzi ukradkiem, jakby wstydziła się przed samą sobą, siada opierając ręce na łokciach i patrzy przez chwilę na syna. Kiedy brał z domu to zdjęcie długo szukał takiego, na którym on też by się znajdował. I co go zdziwiło, wśród całych stosów podobizn rodzinnych nie znalazł żadnego, na którym miałby więcej niż dziesięć lat. „Percy, zrób nam proszę zdjęcie”, „ Percy zejdź z kadru, bo masz taką kwaśną minę”. Jasna cholera, on nie miał kwaśnej miny, on miał poważną minę! I może był nudny od zawsze i miał swoje małe, nudne sprawy, które nikogo nie interesowały i których nikt nie szanował, ale to były jego nudne sprawy, jego cholerne nudne życie! Z silnym postanowieniem, żeby nie wracać więcej do tematu rodziny i pustych ramek po fotografiach włożył zdjęcie z powrotem do torby i przykrył je szóstym tomem Kodeksu Prawa Magicznego Dla Początkujących. Dziewięćset dwadzieścia dwie strony zapisów przykryły osiemnaście lat wspomnień. Czarodziej westchnął głęboko i wyszedł na balkon. Jutro czekał go najcięższy dzień tygodnia, czyli cholerna niedziela, czas, kiedy trzeba było przenosić się ze wszystkimi papierami do domu i tłumaczyć światu, że nie ma się ochoty na spacer, konfitury morelowe, ani nic podobnego. Ale tu chyba powinno się przeżyć je w miarę bezboleśnie.
***
Dobrze wiedziałem o tym, że kiedy idzie się na małe ustępstwa wobec wyznaczonych zasad, złamanie wszystkich reguł jest już tylko kwestią czasu. Wiedziałem. A jednak przez cały czas wmawiałem sobie, że ciągle kontroluje sytuację. Tak, zdecydowanie kontrola to było kiedyś moje ulubione słowo. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, pochylała się nad stołem w kuchni i czyściła wielkie ogrodnicze nożyce. Na Merlina, baronowa nic o niej nie mówiła, więc kiedy zobaczyłem ją na naprzeciwko siebie z ziemią za paznokciami, zaciśniętymi ustami, patrzącą na mnie tymi szarymi, poważnymi oczami, w pierwszej chwili się wystraszyłem. Ona też chyba się wystraszyła, bo podniosła nożyce i stała patrząc na mnie bez słowa. Potem odwróciła się i mijając mnie zaledwie o kilka centymetrów wybiegła przez otwarte drzwi do ogrodu. Zawołałem za nią, ale nie odpowiedziała. Potem dopiero dowiedziałem się od baronowej, że Melissa, bo tak miała na imię, w ogóle nie mówi. Nikt do końca nie wiedział, czy byłą kaleką, czy z jakiegoś powodu przestała mówić. Po prostu milczała. Czasem, kiedy uznała to za stosowne, pisała małe karteczki, ale najczęściej unikała nawet tego sposobu komunikacji. Świat ludzi obchodził ją w dużo mniejszym stopniu, niż świat roślin. Miałem dowiedzieć się o jej zwyczajach dużo więcej, bo w letnie wieczory i niedziele siadywałem na bujanym fotelu na tarasie lub obserwowałem ją przez balkon, jakby była dziwnym zwierzęciem, lub egzotyczną rośliną. W sumie nigdy nie widziałem żadnej kaleki, bo tak wtedy o niej myślałem, i być może to, a może fakt, że ona w sposób zupełnie naturalny mnie ignorowała, sprawiło, że bawiła mnie obserwacja jej. I tak, z każdym dniem monotonnej ciszy tego domu, coraz bardziej wrastała we mnie jak roślina.
***
Percival Weasley wstaje zwykle chwilę przed dzwonkiem budzika. Piąta pięćdziesiąt pięć, wkłada po omacku grube rogowe okulary, kawa bez mleka, sprawozdanie dla Knota, korekta raportu w sprawie kontroli poboru cła na samowarzące kociołki. Szósta pięć, szybko wyprasować szatę (jasny ghul, jakie to było zaklęcie?), wysłać sowę do Petersburga, sprawdzić co się dzieje tym protokołem, który mieli przesłać w piątek. Szósta dziesięć, świat wiruje w przestrzeni kominka, byle tylko nie spotkać ojca przed wejściem do gabinetu.
Percy miał w swoim gabinecie tajemnicę. W drugiej od góry szufladzie biurka miał schowek, a w nim jeszcze przed rozpoczęciem pracy chował kanapki. Dobrze wiedział, że Urząd to miejsce Pracy, a nie stołówka, jednak zawsze około dziewiątej głód stawał się silniejszy od poczucia dyscypliny i patrząc cały czas na drzwi wyjmował drugie śniadanie. Zresztą liczyło się tylko, żeby w krytycznej chwili nie wszedł minister Knot. Mali ludzie lubią mieć wielkie wyczucie szczegółów. Ale Percy Weasley zawsze potrafił się opanować, uśmiechnąć i powiedzieć „ Tak, jest panie ministrze”, albo „Ma pan absolutną rację panie ministrze”. Zdawał sobie przy tym doskonale sprawę, że Knot jest idiotą absolutnym. Ale czy idiota nie był mniej groźny, od inteligentnego potwora? Czy ośmieszanie ministra Knota w sytuacji, kiedy jedynym jego możliwym następcą jest Malfoy jest rozsądne? Przy odrobinie sprytu Percy’emu udawało się mieć coraz większy wpływ na decyzje ministra. „Ma pan absolutną rację panie ministrze, jednakże...” Tak, Percy Weasley był z siebie dumny. Nawet, jeżeli musiał przepisywać po raz pięćdziesiąty ten sam protokół, bo pan minister stwierdził, że stylistyka jest nieodpowiednia. Bo wszystko, co osiągnął zawdzięczał wyłącznie sobie. Został prefektem, bo przestrzegał zasad, bo pracował. Posady w ministerstwie i szybkiego awansu też nikt mu nie podarował. Percy Weasley wierzył w istnienie zasad. Wierzył, że to on ma kontrolę nad swoim życiem i nie będzie przez całe życie chodził w cerowanych, rozciągniętych swetrach. I skoro teraz w wieku dwudziestu lat jest prawą ręką Ministra Magii, to za kilka następnych ma szanse być kimś więcej. Bez względu na to, czy jego rodzina w to wierzy czy nie i czy jest z niego dumna czy nie. Percy usilnie starał się nie myśleć o ojcu. Nie przypominać sobie, że rodzice byli bardziej dumni z Rona, że ma takiego wspaniałego przyjaciela jak Harry Potter, niż że on został prefektem. Percy wciągnął głęboko powietrze, policzył do pięciu, uśmiechnął się i ponownie zabrał się do pracy.
Jednak tego dnia minister Knot nie zjawił się nagle w jego gabinecie, żeby przypomnieć o zasadach panujących w Ministerstwie. Nie pojawił się też dnia następnego, ani jeszcze następnego. I chociaż była to tylko zwykła angina, to ktoś obdarzony bujną wyobraźnią mógłby przypuścić, że jest to kolejny etap powolnych zmian, które zachodziły w świecie czarodziejów. Bo niewątpliwie świat czarodziejów się zmieniał przez ostatni rok od czasu wypadków w Departamencie Tajemnic. Jednak ci, którzy spodziewali się mrocznych znaków i tajemnych zaklęć rzucanych przy świetle księżyca mogliby poczuć się rozczarowani. Nic nie było takie, jak podczas tamtej wojny siedemnaście lat temu. A jednak Śmierciożercy, choć bez użycia złowrogich zaklęć i podstępnych klątw, przenikali z każdym dniem głębiej w czarodziejską rzeczywistość. Kropla po kropli, powoli jak woda. Coraz więcej byłych, czy może raczej obecnych Śmierciożerców oraz ich dzieci dostawało znaczące stanowiska w instytucjach publicznych. Rita Skeeter wyjechała na długie wakacje, a na jej miejscu pojawiła się młoda i kompetentna Klara Avery. Tę zmianę, podobnie jak wiele innych przyjęto początkowo z radością. Twarze i ręce Śmierciożerców stały się białe, ale ich sny się nie zmieniły. Ale tak to zwykle bywa, póki rodzą się czarodzieje, a maliny smakują malinami nie spodziewamy się katastrofy.
***
Rzadko zauważamy swoje cienie. Nie zastanawiamy się nad naturą tych podstępnych stworzeń zrodzonych w przestrzeniach pozbawionych światła. Na pierwszy rzut oka ten brak zainteresowania wydaje się zupełnie zrozumiały, cienie nie robią nic, co mogłoby nas poruszyć, ot infantylnie powtarzają ruchy oryginału, lub czasami, gdy słońce zbyt mocno je razi, wydłużają się jak węże, jakby chciały oderwać się od ziemi. Gdyby jednak ktokolwiek postarał się przez chwilę wyobrazić, co by się stało, gdyby cień oderwał się od właściciela i nagle, oczarowany wolnością, postanowił sam wytyczać trasę swojego ruchu, ten spojrzałby inaczej na ich naturę. Uwolniony cień może przestraszony rozpłynąć się w innym większym cieniu, lub skierować cała swą naturę przeciwko swemu dawnemu panu. A cień zna wszystkie sekrety i tajemnice i gotów je wykorzystać w takiej właśnie chwili. Tak jak kiedyś nasze ciało niepodzielnie sprawowało nad nim władzę, tak teraz cień mógłby przejąć kontrolę nad duszą czarodzieja. Taki złośliwy cień mógłby wyrządzić nieodwracalne szkody. Dlatego więc ostrzeżenie baronowej Thelmy Horn, żeby unikać ogrodu w jasne noce było jak najbardziej uzasadnione. W ogrodzie mieszkały cienie. Wiele lat temu uciekły z teatru Wayang Kulit i od tej pory budziły się w nocy, tańcząc w ciszy i polując na nocne zwierzęta. Czasami na okolicznych łąkach można było potem znaleźć ich ciała, zimne, poszarpane, pozbawione magii i duszy.
***
Im dłużej patrzy się na coś tym więcej szczegółów się widzi. Kiedy patrzyłem na nią, na początku wydawał mi się brzydka. Taka drobna, wręcz chuda, z jasnymi kosmykami włosów na twarzy. Skupiona na swoich roślinach, jakby świat w ogóle nie istniał. Patrzyłem na nią, a ona szła spokojnie z konewką i podlewała irysy, jakby mój wzrok również nie istniał. Dużo później zauważyłem, że miała niemal magiczną władzę nad wszystkim, co rosło wokół niej. Nie, róże nie rozkwitały pod wpływem jej dotyku, ani złamane łodygi nie zrastały się z powrotem jej dłoniach. Ale kiedy szła, krzewy prawie niezauważalnie rozsuwały się na boki i wydawało mi się, że liście szepczą jej coś w nieznanym języku. A ona słucha. I uśmiecha się do nich. Nie wiem, czy kiedy pierwszy raz zdałem sobie z tego sprawę nie poczułem lekkiego żalu. Może też tęsknoty. Nawet jeżeli, to zabiłem to w sobie sekundę później. W końcu ona była tylko głupią ogrodniczką, kaleką bez słów i magii. Obserwowałem ją aż do chwili, kiedy dostrzegłem, że ja też jestem obiektem jej obserwacji. W tamtą parną, lipcową noc stała oparta o framugę drzwi i patrzyła, jak siedzę na ławce postawionej na tarasie i czytam przy żółtym płomieniu świecy. Podeszła do mnie cicho i usiadła obok. Nie spojrzałem już tamtej nocy w protokół. Patrzyłem w nocny ogród i nie myślałem o niczym. A ona słuchała szelestu śliw i szeptów wiśni. Dużo bym dzisiaj dał żeby dowiedzieć się, co jej wtedy mówiły.
Dawno powinienem był przewidzieć, że to się tak skończy. Powinienem był wiedzieć, że wszystko, co robiłem przez ostatnie miesiące nieuchronnie prowadzi do katastrofy. Ale z jakiegoś powodu nie chciałem nic widzieć. Uciekając od swojego cienia, od wszystkiego, czym nie chciałem być, gnałem jak pies ujadający za własnym ogonem. Nie mogę powiedzieć, że żałuję czegokolwiek. Teraz nie ma już, czego żałować, ani czym się sławić. Teraz, kiedy pomału odrywamy się od ziemi i przez otwarte szeroko okno wzlatujemy w niebo, pozostaje nam się już tylko się śmiać. W oddali widzę już nadlatujących dementorów. Nie mam różdżki, więc wyczarowanie patronusa jest absolutnie niemożliwe. Zresztą i tak pewnie nie umiałbym go stworzyć. Patrzę w dół i w świetle księżyca widzę Ogród. I nasze cienie, które pozostają na ziemi, jak niepotrzebne kokony. Bez żalu żegnam cień, który siedział za mną przy ministerialnym biurku, cień mdłych konfitur matki i nawet maleńkie cienie dziur w swetrach, w których chodziłem w szkole. Wszystko to zostawiam. I mogę wreszcie, jak nigdy przedtem śmiać się w twarze nadlatującym dementorom i trzymając ją za rękę unosić się coraz wyżej i wyżej, w niebo pełne gwiazd.
***
Cztery miesiące wcześniej, punktualnie o godzinie jedenastej wieczorem, Percival Weasley starannie pozbierał z biurka wszystkie pergaminy, dopił resztkę chłodnej już herbaty, zdmuchnął świecę i położył się do łóżka. Nie był senny, ale zdawał sobie sprawę, że następnego dnia musi wstać jeszcze przed świtem, żeby zdążyć na siódmą do Ministerstwa. Niestety, jak na złość, sen nie poddawał się ministerialnym dyrektywom i nie chciał przyjść. Percy leżał przez kolejną godzinę, przewracając się z boku na bok pod szorstką, przykrótką kołdrą i nasłuchiwał. Dom, w którym mieszkał, za nic miał jego jutrzejsze plany i nieustannie płoszył sen tupotem dziecięcych stóp w mieszkaniu powyżej, stłumionym śmiechem kobiety z mieszkania za ścianą, pijackimi przyśpiewkami z podwórka i szczekaniem psa, Merlin jeden wie skąd. Na krawędzi snu wszystkie te dźwięki splotły się w jeden strumień złośliwie atakujący jego myśli. Tupanie dziecka zmieniało się w upiornie znajome odgłosy dziesięciu małych nóżek jego braci, które przebiegły przez jego młodość depcząc bezpowrotnie jakiekolwiek strzępy świętego spokoju. Kiedy w końcu po godzinie wstał zlany potem i z furią rzucił zaklęcie wyciszające tak, że cisza odbijała się w uszach głuchym łoskotem, pomyślał, że ma tego dosyć. Miał dość tego domu, podobnie zresztą jak poprzedniego i jeszcze poprzedniego, a przed nim rodzinnego, miał dość śmiechów, hałasów i wycia. Potrzebował odpowiedniego domu, w którym będzie mógł bez przeszkód pracować wieczorami i spać spokojnie w nocy. Takiego, w którym nikt nie pyta o rodziców, nie zaprasza na placek wiśniowy i nie daje dobrych rad. Taki właśnie dom, bez ulubionych przez matkę pelargonii w oknach i bez ciągłych hałasów, miał znaleźć Percy następnego dnia z ogłoszenia w „Proroku Codziennym”.
Dom, a właściwie okazała rezydencja w nieco archaicznym, magicznym stylu była położona na samym skraju magicznego i mugolskiego świata. Była tak dobrze ukryta, że Percy musiał krążyć na miotle przez dobry kwadrans, ciesząc się w duchu, że skończyła się już czerwcowa burza, zanim wśród drzew i kwiatów zobaczył prześwitujące czerwone dachówki. Wchodząc do ogrodu otaczającego dom baronowej Thelmy Horn, Percy poczuł, że to jest właśnie to miejsce, którego szukał. Nie mógł jeszcze wprawdzie zobaczyć samej rezydencji, ale ogromny, otoczony kamiennym murem ogród, oddychający ciężko grubymi kroplami deszczu spływającymi z liści po minionej przed chwilą burzy i trzepoczący skrzydłami różnobarwnych ważek, kusił jak bajkowe królestwo, pozwalające zapomnieć o wszystkim, co było poza murem. Z początku wszystko wydało się Percy’emu zaniedbane i opuszczone, zdawało się, że to drzewa i kwiaty same ustalały między sobą hierarchię i wikłając się w wężowych splotach zieleni walczyły o każdy centymetr ziemi. Jednak, po bliższym przyjrzeniu się zauważył, że w każdym liściu, każdej ścieżce, tkwiła harmonia i symetria nakreślona ręką tajemniczego architekta. Kiedy Percy zobaczył w oddali taras i niebieskie okiennice domu, poczuł że nogawki spodni ma już całkiem mokre od przedzierania się przez gąszcz po kolana w wilgotnej trawie. Skrzywił się i spojrzał na rosnące u stóp żółtawe kwiaty o powykręcanych łodygach i rzadkich brunatnych plamkach na grubych płatkach. Percy nie interesował się nigdy botaniką, ale zaciekawił się i wyciągną rękę żeby ich dotknąć. Nie zdążył jednak, bo poczuł lekkie uderzenie w plecy.
- Jest trująca panie Weasley. Nie radzę jej dotykać – usłyszał za sobą lekki, miękki głos.
Percy odwrócił się i zobaczył starą baronową Thelmę Horn trzymającą mahoniową laskę. W myślach nazwał ją starą, ale właściwie trudno było stwierdzić, ile naprawdę miała lat. Powykręcane starością ciało i niemodna czarna koronkowa suknia mogły wskazywać na grubo ponad setkę, ale badawcze i niemal łobuzerskie spojrzenie zza okularów na nie więcej niż kilkadziesiąt.
- Zapraszam do środka – zaproponowała baronowa wciąż wpatrując się w młodego gościa. – Napijemy się herbaty i pokażę panu dom.
Chwilę potem Percival Wesley siedział na samym brzegu ogromnego fotela i rozglądał się po salonie baronowej Horn zastanawiając się, jakim cudem tyle przedmiotów zdołało się zmieścić w tak małym pomieszczeniu. Szafy, komody, regały i kredensy wyglądały jakby ktoś próbował upchnąć w nich co najmniej kilka antykwariatów i sklepów ze starociami. Nad głównym wejściem szczerzyła zęby skrzydlata ryba o szafirowych oczach i nieco zakurzonych łuskach. Zamiast często spotkanych – zarówno w magicznych, jak i mugolskich dworach - portretów sławnych przodków, z obrazów łypały oczami jaszczurki, langusty, węże morskie i kałamarnice. Percy’ego zaciekawiło przez chwilę, dlaczego baronowa chciała wynająć pokój. Nie mogło chodzić tutaj o względy finansowe. Być może lokator miał pełnić rolę osoby dotrzymującej towarzystwa starej, zdziwaczałej czarownicy? Z rozmyślań wyrwała go pani Horn i gorący aromat herbaty z hibiskusa.
- Obserwuje pan salon, panie Weasley?
- Taaak...- odpowiedział niepewnie gość – Ta ryba...
- Ach to, pamiątka z podróży. Kiedy mąż pracował jeszcze dla Magicznej Kampanii Wschodnioindyjskiej wiele podróżowaliśmy. Przywieźliśmy ze sobą wiele cennych pamiątek. Większość z nich, tak jak ta ryba są zupełnie niegroźne, jednak...- baronowa ściszył głos do konspiracyjnego szeptu – proszę nigdy nie wchodzić do ogrodu po zmroku. Może pan korzystać z kominka, ale proszę omijać ogród w nocy. Zwłaszcza księżycowe jasne noce mogą być bardzo niebezpieczne.
- Co ma pani na myśli, mówiąc o..? – Percy przerwał zdanie widząc jak baronowa dotyka palcem ust, nakazując milczenie.
- Ciii, one nie lubią, kiedy rozmawia się o nich kiedy śpią.
***
Jednak mimo ostrzeżenia baronowej już następnego dnia Percy rozpakowywał swoją małą skórzaną torbę w nowym pokoju. Na wprost łóżka był mały balkon z widokiem na ogród. Wszędzie panowała upojna i obiecująca cisza. Wyjął z walizki kilka szat i włożył do szafy. Na samym dnie, oprócz podręczników i komentarzy do Kodeksu Magicznego leżała pusta ramka po zdjęciu. Czarodziej sam nie wiedział, czemu ją jeszcze ze sobą nosi. Zdjęcie rodzinne, z którego najpierw bracia, a potem nawet rodzice pouciekali. Czasem tylko w nocy, kiedy nie mógł spać zauważał, że matka przychodzi ukradkiem, jakby wstydziła się przed samą sobą, siada opierając ręce na łokciach i patrzy przez chwilę na syna. Kiedy brał z domu to zdjęcie długo szukał takiego, na którym on też by się znajdował. I co go zdziwiło, wśród całych stosów podobizn rodzinnych nie znalazł żadnego, na którym miałby więcej niż dziesięć lat. „Percy, zrób nam proszę zdjęcie”, „ Percy zejdź z kadru, bo masz taką kwaśną minę”. Jasna cholera, on nie miał kwaśnej miny, on miał poważną minę! I może był nudny od zawsze i miał swoje małe, nudne sprawy, które nikogo nie interesowały i których nikt nie szanował, ale to były jego nudne sprawy, jego cholerne nudne życie! Z silnym postanowieniem, żeby nie wracać więcej do tematu rodziny i pustych ramek po fotografiach włożył zdjęcie z powrotem do torby i przykrył je szóstym tomem Kodeksu Prawa Magicznego Dla Początkujących. Dziewięćset dwadzieścia dwie strony zapisów przykryły osiemnaście lat wspomnień. Czarodziej westchnął głęboko i wyszedł na balkon. Jutro czekał go najcięższy dzień tygodnia, czyli cholerna niedziela, czas, kiedy trzeba było przenosić się ze wszystkimi papierami do domu i tłumaczyć światu, że nie ma się ochoty na spacer, konfitury morelowe, ani nic podobnego. Ale tu chyba powinno się przeżyć je w miarę bezboleśnie.
***
Dobrze wiedziałem o tym, że kiedy idzie się na małe ustępstwa wobec wyznaczonych zasad, złamanie wszystkich reguł jest już tylko kwestią czasu. Wiedziałem. A jednak przez cały czas wmawiałem sobie, że ciągle kontroluje sytuację. Tak, zdecydowanie kontrola to było kiedyś moje ulubione słowo. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, pochylała się nad stołem w kuchni i czyściła wielkie ogrodnicze nożyce. Na Merlina, baronowa nic o niej nie mówiła, więc kiedy zobaczyłem ją na naprzeciwko siebie z ziemią za paznokciami, zaciśniętymi ustami, patrzącą na mnie tymi szarymi, poważnymi oczami, w pierwszej chwili się wystraszyłem. Ona też chyba się wystraszyła, bo podniosła nożyce i stała patrząc na mnie bez słowa. Potem odwróciła się i mijając mnie zaledwie o kilka centymetrów wybiegła przez otwarte drzwi do ogrodu. Zawołałem za nią, ale nie odpowiedziała. Potem dopiero dowiedziałem się od baronowej, że Melissa, bo tak miała na imię, w ogóle nie mówi. Nikt do końca nie wiedział, czy byłą kaleką, czy z jakiegoś powodu przestała mówić. Po prostu milczała. Czasem, kiedy uznała to za stosowne, pisała małe karteczki, ale najczęściej unikała nawet tego sposobu komunikacji. Świat ludzi obchodził ją w dużo mniejszym stopniu, niż świat roślin. Miałem dowiedzieć się o jej zwyczajach dużo więcej, bo w letnie wieczory i niedziele siadywałem na bujanym fotelu na tarasie lub obserwowałem ją przez balkon, jakby była dziwnym zwierzęciem, lub egzotyczną rośliną. W sumie nigdy nie widziałem żadnej kaleki, bo tak wtedy o niej myślałem, i być może to, a może fakt, że ona w sposób zupełnie naturalny mnie ignorowała, sprawiło, że bawiła mnie obserwacja jej. I tak, z każdym dniem monotonnej ciszy tego domu, coraz bardziej wrastała we mnie jak roślina.
***
Percival Weasley wstaje zwykle chwilę przed dzwonkiem budzika. Piąta pięćdziesiąt pięć, wkłada po omacku grube rogowe okulary, kawa bez mleka, sprawozdanie dla Knota, korekta raportu w sprawie kontroli poboru cła na samowarzące kociołki. Szósta pięć, szybko wyprasować szatę (jasny ghul, jakie to było zaklęcie?), wysłać sowę do Petersburga, sprawdzić co się dzieje tym protokołem, który mieli przesłać w piątek. Szósta dziesięć, świat wiruje w przestrzeni kominka, byle tylko nie spotkać ojca przed wejściem do gabinetu.
Percy miał w swoim gabinecie tajemnicę. W drugiej od góry szufladzie biurka miał schowek, a w nim jeszcze przed rozpoczęciem pracy chował kanapki. Dobrze wiedział, że Urząd to miejsce Pracy, a nie stołówka, jednak zawsze około dziewiątej głód stawał się silniejszy od poczucia dyscypliny i patrząc cały czas na drzwi wyjmował drugie śniadanie. Zresztą liczyło się tylko, żeby w krytycznej chwili nie wszedł minister Knot. Mali ludzie lubią mieć wielkie wyczucie szczegółów. Ale Percy Weasley zawsze potrafił się opanować, uśmiechnąć i powiedzieć „ Tak, jest panie ministrze”, albo „Ma pan absolutną rację panie ministrze”. Zdawał sobie przy tym doskonale sprawę, że Knot jest idiotą absolutnym. Ale czy idiota nie był mniej groźny, od inteligentnego potwora? Czy ośmieszanie ministra Knota w sytuacji, kiedy jedynym jego możliwym następcą jest Malfoy jest rozsądne? Przy odrobinie sprytu Percy’emu udawało się mieć coraz większy wpływ na decyzje ministra. „Ma pan absolutną rację panie ministrze, jednakże...” Tak, Percy Weasley był z siebie dumny. Nawet, jeżeli musiał przepisywać po raz pięćdziesiąty ten sam protokół, bo pan minister stwierdził, że stylistyka jest nieodpowiednia. Bo wszystko, co osiągnął zawdzięczał wyłącznie sobie. Został prefektem, bo przestrzegał zasad, bo pracował. Posady w ministerstwie i szybkiego awansu też nikt mu nie podarował. Percy Weasley wierzył w istnienie zasad. Wierzył, że to on ma kontrolę nad swoim życiem i nie będzie przez całe życie chodził w cerowanych, rozciągniętych swetrach. I skoro teraz w wieku dwudziestu lat jest prawą ręką Ministra Magii, to za kilka następnych ma szanse być kimś więcej. Bez względu na to, czy jego rodzina w to wierzy czy nie i czy jest z niego dumna czy nie. Percy usilnie starał się nie myśleć o ojcu. Nie przypominać sobie, że rodzice byli bardziej dumni z Rona, że ma takiego wspaniałego przyjaciela jak Harry Potter, niż że on został prefektem. Percy wciągnął głęboko powietrze, policzył do pięciu, uśmiechnął się i ponownie zabrał się do pracy.
Jednak tego dnia minister Knot nie zjawił się nagle w jego gabinecie, żeby przypomnieć o zasadach panujących w Ministerstwie. Nie pojawił się też dnia następnego, ani jeszcze następnego. I chociaż była to tylko zwykła angina, to ktoś obdarzony bujną wyobraźnią mógłby przypuścić, że jest to kolejny etap powolnych zmian, które zachodziły w świecie czarodziejów. Bo niewątpliwie świat czarodziejów się zmieniał przez ostatni rok od czasu wypadków w Departamencie Tajemnic. Jednak ci, którzy spodziewali się mrocznych znaków i tajemnych zaklęć rzucanych przy świetle księżyca mogliby poczuć się rozczarowani. Nic nie było takie, jak podczas tamtej wojny siedemnaście lat temu. A jednak Śmierciożercy, choć bez użycia złowrogich zaklęć i podstępnych klątw, przenikali z każdym dniem głębiej w czarodziejską rzeczywistość. Kropla po kropli, powoli jak woda. Coraz więcej byłych, czy może raczej obecnych Śmierciożerców oraz ich dzieci dostawało znaczące stanowiska w instytucjach publicznych. Rita Skeeter wyjechała na długie wakacje, a na jej miejscu pojawiła się młoda i kompetentna Klara Avery. Tę zmianę, podobnie jak wiele innych przyjęto początkowo z radością. Twarze i ręce Śmierciożerców stały się białe, ale ich sny się nie zmieniły. Ale tak to zwykle bywa, póki rodzą się czarodzieje, a maliny smakują malinami nie spodziewamy się katastrofy.
***
Rzadko zauważamy swoje cienie. Nie zastanawiamy się nad naturą tych podstępnych stworzeń zrodzonych w przestrzeniach pozbawionych światła. Na pierwszy rzut oka ten brak zainteresowania wydaje się zupełnie zrozumiały, cienie nie robią nic, co mogłoby nas poruszyć, ot infantylnie powtarzają ruchy oryginału, lub czasami, gdy słońce zbyt mocno je razi, wydłużają się jak węże, jakby chciały oderwać się od ziemi. Gdyby jednak ktokolwiek postarał się przez chwilę wyobrazić, co by się stało, gdyby cień oderwał się od właściciela i nagle, oczarowany wolnością, postanowił sam wytyczać trasę swojego ruchu, ten spojrzałby inaczej na ich naturę. Uwolniony cień może przestraszony rozpłynąć się w innym większym cieniu, lub skierować cała swą naturę przeciwko swemu dawnemu panu. A cień zna wszystkie sekrety i tajemnice i gotów je wykorzystać w takiej właśnie chwili. Tak jak kiedyś nasze ciało niepodzielnie sprawowało nad nim władzę, tak teraz cień mógłby przejąć kontrolę nad duszą czarodzieja. Taki złośliwy cień mógłby wyrządzić nieodwracalne szkody. Dlatego więc ostrzeżenie baronowej Thelmy Horn, żeby unikać ogrodu w jasne noce było jak najbardziej uzasadnione. W ogrodzie mieszkały cienie. Wiele lat temu uciekły z teatru Wayang Kulit i od tej pory budziły się w nocy, tańcząc w ciszy i polując na nocne zwierzęta. Czasami na okolicznych łąkach można było potem znaleźć ich ciała, zimne, poszarpane, pozbawione magii i duszy.
***
Im dłużej patrzy się na coś tym więcej szczegółów się widzi. Kiedy patrzyłem na nią, na początku wydawał mi się brzydka. Taka drobna, wręcz chuda, z jasnymi kosmykami włosów na twarzy. Skupiona na swoich roślinach, jakby świat w ogóle nie istniał. Patrzyłem na nią, a ona szła spokojnie z konewką i podlewała irysy, jakby mój wzrok również nie istniał. Dużo później zauważyłem, że miała niemal magiczną władzę nad wszystkim, co rosło wokół niej. Nie, róże nie rozkwitały pod wpływem jej dotyku, ani złamane łodygi nie zrastały się z powrotem jej dłoniach. Ale kiedy szła, krzewy prawie niezauważalnie rozsuwały się na boki i wydawało mi się, że liście szepczą jej coś w nieznanym języku. A ona słucha. I uśmiecha się do nich. Nie wiem, czy kiedy pierwszy raz zdałem sobie z tego sprawę nie poczułem lekkiego żalu. Może też tęsknoty. Nawet jeżeli, to zabiłem to w sobie sekundę później. W końcu ona była tylko głupią ogrodniczką, kaleką bez słów i magii. Obserwowałem ją aż do chwili, kiedy dostrzegłem, że ja też jestem obiektem jej obserwacji. W tamtą parną, lipcową noc stała oparta o framugę drzwi i patrzyła, jak siedzę na ławce postawionej na tarasie i czytam przy żółtym płomieniu świecy. Podeszła do mnie cicho i usiadła obok. Nie spojrzałem już tamtej nocy w protokół. Patrzyłem w nocny ogród i nie myślałem o niczym. A ona słuchała szelestu śliw i szeptów wiśni. Dużo bym dzisiaj dał żeby dowiedzieć się, co jej wtedy mówiły.