Post by juana on Oct 23, 2007 19:34:49 GMT 1
Skoro mnie już zmuszono do ujawnienia tego tekstu, to w sumie tu też mogę powiesić.
Skrócona historia tekstu:
To było tak, że szłam na zajęcia. I Aniołak kazał mi pisać. Na zajęciach przyszedł Obraz. Który? Zgadnijcie sami. Kiedy wysiadłam z tramwaju na osiedlu i szłam do domu - przyszedł Pomysł. I przypełzł za mną do domu. Usiadł wygodnie na biurku obok ekranu i siedział. A potem się rozpanoszył, zaczął kaprysić, grymasić, aż w końcu zabrał mi klawiaturę i sam zaczął pisać. I oto efekt.
A o napisaniu tekstu o muzyce myślałam już dawno. Tylko jakoś nigdy się nie chciał napisać. O tekście o Krakowie też myślałam. Ale też się nie chciał napisać. To będzie dwa w jednym. Będzie muzyka, Kraków i magia. Bo muzyka jest magiczna, tak jak Kraków też jest magiczny. I inaczej się nie dało.
I wiecie co? Lubię ten tekst.
Za betę i komentarze dziękuję Aniołakowi, Aleks i Świeczkowi.
Dedykowane Aniołakowi. Bo tak.
Sprzedaj mi swoją duszę.
Inny się kupiec nie trafi.
Innego diabła już nie ma.
Na klawiaturze fortepianu leżała róża. Czerwień płatków na białych klawiszach zawsze przywoływała wspomnienie kropel krwi na śniegu. Myślała wtedy, że tak właśnie powinno być. Żeby nie zapomniała.
Nie mogła nie pamiętać. Pierwszą dostała, kiedy była jeszcze dzieckiem i czerwone róże bez właściciela kojarzyły się jej z romantycznymi historiami i tajemniczymi wielbicielami. Pochlebiało jej, że ma takiego. W wieku dziesięciu lat.
Tamtego ranka padał śnieg. Mróz namalował na oknach delikatne ornamenty, a wiatr szumiał w nagich gałęziach drzew. Z głośników stojącej w pokoju rodziców wieży płynęły dźwięki Ballady g-moll Fryderyka Chopina. Mama przygotowywała w kuchni śniadanie, a ojciec pospiesznie dopijał kawę. Weszła do salonu tylko na chwilę, żeby zebrać leżące na pianinie nuty i spakować je do plecaka. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była odkryta klawiatura. Była pewna, że poprzedniego wieczora ją zamknęła. Kiedy szła w stronę instrumentu, spostrzegła leżącą na klawiszach i białej kopercie różę. Kiedy z wahaniem wzięła ją do ręki, koperta wysunęła się spod kwiatu i upadła na podłogę. Podniosła ją. W środku znajdował się kawałek pergaminu. Zdziwiona przeczytała nakreślone ozdobnym pismem słowa.
Byłaś kiedyś w Paryżu? Tak, tym samym, w którym żyła Maria Antonina i tworzył Chopin. Tym samym, który odrzucił Bizeta. Nie? Będziesz.
Przez chwilę wpatrywała się w pergamin, nie mogąc zrozumieć. A potem pobiegła do kuchni, zarzuciła ojcu ręce na szyję i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję – powiedziała.
- Za co? – zdziwił się ojciec.
- Za różę – odpowiedziała, pokazując kwiat. – I za wyjazd do Paryża.
- Jaki wyjazd? – do rozmowy włączyła się matka.
Pokazała im tajemniczy list i w tej samej chwili uzmysłowiła sobie, że przecież to nie jest ich pismo. I usłyszała śmiech. Rozejrzała się wystraszona, ale poza nimi w kuchni nie było nikogo.
Później słyszała go wiele razy. Towarzyszył jej zawsze, kiedy usiłowała zgadnąć, kto zostawia jej róże i liściki. Znajdywała je na otwartej klawiaturze lub na czarnej pokrywie fortepianu. I nigdy się nie zdradził. Nawet kiedy do rana siedziała przy instrumencie i grała – Bacha, Schumanna, Schuberta, Mozarta, Brahmsa, Chopina, zwłaszcza Chopina – potrafił zrobić to tak, żeby nie widziała. Po prostu w pewnej chwili kończyła Balladę g-moll i dostrzegała leżącą na instrumencie różę. I liścik.
Słyszałaś kiedyś jak grał Chopin? Nie, nie jak powinien być grany, ale jak grał. Jak Walc Des-dur ”Minutowy” zyskał swoją nazwę. Nie? Usłyszysz.
Znajdowała róże w mieszkaniu w Krakowie na Świętego Jana. W Warszawie w sali Akademii Muzycznej, w której ćwiczyła przed pierwszym ważnym konkursem. W Mediolanie po pierwszym zagranicznym koncercie. W Berlinie na kursie mistrzowskim. Kiedy miała dziesięć lat, piętnaście i dwadzieścia. Kiedy podbijała serca publiczności i gdy miała słabszy występ, bo dopiero wracała do formy po kontuzji nadgarstka. W każdym miejscu na świecie. Przez lata.
Razem z różami przychodziła siła. Z fortepianem mogła zrobić wszystko. Nikt nie miał takiej techniki. Nikt nie potrafił zagrać tak szybko jak ona. Nikt nie grał tak czysto, tak lekko i precyzyjnie. Nikt nie mógł jej dorównać.
- Tak zagrałby Mozart! – mówiono, gdy oklaskiwano jej wykonanie Koncertu d-moll. A ona okazywała zdziwienie i niedowierzanie, w duchu śmiejąc się z nich szyderczo. Tak grał Mozart.
- Tak musiał grać Chopin! – twierdzono, gdy brzmiały jeszcze ostatnie dźwięki Koncertu e-moll. A ona kłaniała się nisko i pod zasłoną włosów pozwalała sobie na triumfalny uśmiech. Tak grał Chopin.
Widziała to. Słyszała. Przechadzała się po paryskich salonach, w których wciąż jeszcze rozbrzmiewały dźwięki preludiów, nokturnów i mazurków; w których Chopin i Schumann rywalizowali, grając na czas Walca Minutowego; w których czasami można było spotkać samotnego, zamyślonego ducha, usiłującego dotknąć klawiatury. Ale duchy nie czują. Nie dotykają. Nie żyją. Duchy tylko istnieją.
***
Widziałaś kiedyś Fortepian? Nie, nie zwykły fortepian, przy którym teraz stoisz i uśmiechasz się drwiąco, czytając słowo „zwykły”. Ten Fortepian. Ten, na którym w Wiedniu grywał Mozart. Nie? Zobaczysz.
Jego listy wciąż ją zdumiewały. A co napisał, zawsze się spełniało. Teraz stała obok najlepszego fortepianu w Krakowie, sprowadzonego specjalnie dla niej właśnie z Wiednia i bębniła długimi, szczupłymi palcami w czarną pokrywę. Na białych klawiszach leżała czerwona róża, znów przywodząc jej na myśl krople krwi na śniegu. Wyjęła z zamykanej na klucz szuflady małą skrzynkę i dołączyła skrawek pergaminu do tych wszystkich, które były przed nim. Obietnice rozmowy z Beethovenem w Bonn, czy spotkania z Bachem w Lipsku. Zapowiedź koncertu w Salzburgu, zwycięstwa w Warszawie. I chowane skrzętnie sczerniałe płatki czerwonych róż.
Usiadła do fortepianu i dotknęła lekko klawiszy, jak kobieta dotyka kochanka. Uśmiechnęła się do swoich myśli i prawą ręką zagrała gamę przez całą skalę. Lewa dołączyła powoli. Najpierw grała akordy, a potem palce obu dłoni splatały się, krzyżowały, wymieniały. A ona wędrowała swoimi prywatnymi schodami do nieba. Do raju dla przeklętych. Serce zaczynało bić, chociaż nie miało prawa. Krew płynęła, chociaż dawno już zapomniała, jak się to robi. A oddech przyspieszał. Aż w końcu niebo było za małe, by oddychać.
Wracała powoli. Jakby schodzenie w dół sprawiało jej problem; było trudniejsze, bardziej męczące. Oddech uspokajał się stopniowo. Smakowała powietrze, jak ludzie smakują szampana z truskawkami w drogich pięciogwiazdkowych hotelach. A ręce stawały się cięższe, dźwięki ponure i fortepian już nie śpiewał. Fortepian płakał.
***
Grałaś kiedyś w greckim amfiteatrze? Tak, w takim na zboczu wzgórza, z kamienia. Takim, na którym Sofokles wystawiał swoją „Antygonę.” Nie? Zagrasz.
Jego widziała tylko raz, chociaż zawsze wiedziała, że jest tuż obok, gotowy przyjść jej z pomocą, wspierać, bawić się z nią, całować do upadłego. Wystarczyłby jeden gest, jedno słowo, a klęczałby u jej stóp, pisał wiersze, śpiewał serenady. Ale ona nie powiedziała nic. Wolała go tam, gdzie był, gdzie czekałby całą wieczność, jak pies czeka na pieszczoty swego pana. Czuła się wyróżniona. Ważna. Jak księżniczka na złotym tronie, podziwiana, uwielbiana i niedostępna. Chciała, żeby tak pozostało. Żeby ją wielbił. Przysyłał róże. Pokazywał diabelskie ścieżki prowadzące ku sławie i doskonałości. I wiedziała, że on był gotowy dźwigać tę rolę choćby do końca świata. Byle tylko być przy niej. Byle móc złożyć pocałunek na jej ustach, gdy spała na miękkim łóżku w kolejnym hotelu. W kolejnym mieście, do którego ją zabrał.
Tylko raz złamał niepisane reguły, które narzuciła. Tamtej nocy znów padał śnieg. Delikatne płatki wirowały na wietrze i przeglądały się w światłach Krakowa. W kominku wesoło trzaskał ogień, liżąc swoim ciepłym blaskiem czarną powierzchnię fortepianu. Na klapie leżała zwiędła róża, której przez cały dzień nie chciało się jej wstawić do wazonu. Wróciła późno. Odprowadził ją jakiś przyjaciel. Pachnieli tytoniem i zbyt dużą ilością wypitego alkoholu. Śmiała się głośno, gdy zauważył, że podarła kabaretki. Pocałowała go i zaprosiła do mieszkania.
Wtedy się pojawił. Stał w przedpokoju, kiedy otworzyła drzwi i uśmiechał się drwiąco. Nie odezwał się. Nie zrobił żadnego gestu. Nie poruszył się nawet. Tylko w jego bladych dłoniach dostrzegła różę, którą rano zostawiła na fortepianie. Ot tak, dla kaprysu rozpuszczonej księżniczki.
Przyjaciel zawahał się. Wyczuł napięcie, jakie powstało między nimi i wycofał się, mamrocząc coś o innym razie. Więcej go nie spotkała.
A on podszedł do niej i złożył na jej pobladłych nagle wargach pocałunek. Długi, jednocześnie delikatny i namiętny. Czuła w nim głód, pragnienie, pożądanie. I chłód. Słyszała trzask ognia w kominku w salonie i było jej zimno. Krew powoli zamarzała, serce biło coraz wolniej. Nie pamiętała o gospodyni, która powinna być w domu. Nie pamiętała o przyjacielu, który właśnie zbiegał po schodach. Nie pamiętała o księżniczce, którą chciała być.
Od tej nocy nic nie było już takie samo. Nigdy nie zapomniała dotyku jego zimnych palców na swoim rozgrzanym ciele. Nie zapomniała pocałunków, którymi ją obsypywał. Dłonie i usta błądziły po jej brzuchu i piersiach, badały każdy centymetr jej ciała. A ona płonęła. Przez otwarte okno wpadał zimny wiatr, przynosząc ze sobą białe płatki śniegu. Cienkie, muślinowe zasłony wokół łóżka tańczyły w takt tylko sobie znanej melodii. A ona łkała i błagała, by dał jej wieczność.
Nie chciał. Bóg mu świadkiem, że nie chciał. Ale nie potrafił odmówić jej niczego. Scałował łzy z jej twarzy i podarował jej piekło, bo inaczej nie potrafił spełnić jej życzenia. Nie pamiętała, co działo się później. Wiedziała tylko, że zamknęła oczy. Widziała tylko ogień płonący pod powiekami. Słyszała tylko dobiegające z salonu dźwięki Fantazji-Impropus. A za oknem ciągle sypał śnieg.
Więcej go nie zobaczyła. Był, wiedziała o tym. Wciąż znajdowała czerwone róże na biało-czarnej klawiaturze fortepianu. Wciąż czytała liściki napisane na pergaminie. A on czekał. Na jedno słowo. Jedno spojrzenie. Jeden gest. Czekał, chociaż już dawno wyzbył się nadziei.
A ona koncertowała. Grała w najsłynniejszych salach świata. Zachwycała Schumannem. Roztkliwiała Schubertem. Rozpalała Brahmsem. Podniecała Beethovenem. Uspokajała Mozartem. Uwodziła Chopinem. I grała. Bo tylko przy fortepianie mogła jeszcze poczuć smak raju. Tylko przy fortepianie mogła jeszcze marzyć o niebie, które oddała w zamian za wieczność. Tylko przy fortepianie mogła zapomnieć o słodko-gorzkim smaku jego ust i palącym zimnie jego dłoni. Tylko przy fortepianie mogła żyć.
***
Czułaś kiedyś jak gorzko smakuje ambrozja? Tak, pokarm bogów. Nieśmiertelność. Wieczność. Nie? Poczujesz.
Zniknęła nagle. Przestała odpowiadać na propozycje, nie odpisywała na e-maile, listy, nie odbierała telefonów, nie otwierała drzwi. Jakby zapadła się pod ziemię. W salach, w których grywała wciąż jeszcze rozbrzmiewały dźwięki, które wysnuła spod swoich palców, z których tkała melodie i utwory. Ludzie rozglądali się niespokojni, nie wiedząc, skąd ta muzyka. Starannie ukrywali swój niepokój przed innymi, myśląc, że tylko oni ją słyszą. Chowali palce do kieszeni, żeby nikt nie zobaczył ich drżenia. Uciekali w cienie i kąty, by nikt nie widział potu na ich twarzach, nie dostrzegł czającej się w oczach rozkoszy. Kryli się, żeby nie słyszeć, nie czuć, nie pragnąć, nie pożądać. Nie osiągać spełnienia.
Ją można było czasem spotkać w Krakowie, spacerującą nocą po Rynku, popijającą czerwone wino w Alchemii na Kazimierzu, uwodzącą Bogu ducha winnego studenta, który kilka dni później zostawał uznany za zaginionego. Ale zawsze była sama. Jej oczy wpatrywały się w dal, jakby chciały dostrzec coś, czego dostrzec się nie da. Jakby widziały coś, czego nie można zobaczyć. Jakby szukały przebaczenia.
Do rzeczywistości przywracał ją drwiący śmiech rozbrzmiewający w jej głowie. Przypominał, że przebaczenie może znaleźć tylko przy fortepianie, że niebo nie jest dla takich jak ona, że sprzedała raj w zamian za wieczność. I wracała do kamienicy na Świętego Jana, siadała do najlepszego fortepianu w Krakowie i grała.
Sąsiedzi mówili potem, że to jakiś duch nawiedza to mieszkanie. Że gdy zaczynała grać, nie dało się nie słuchać. A gdy zaczęło się słuchać, nic już nie było proste. Nie tylko ona wędrowała piekielnymi ścieżkami do nieba dla potępionych. Nie tylko ona marzyła wtedy o bladym mężczyźnie, kryjącym się niczym upiorny cień w kącie i czekającym, jak pies, na jedno spojrzenie smutnych, płonących zimnem oczu. Czekającym na próżno.
***
Ostatnią różę i list znalazła na pianinie w Alchemii. Otworzyła kopertę i wyjęła kawałek pergaminu. Przebiegła wzrokiem po kilku rzędach ozdobnych liter. A potem podniosła klapę, odsłaniając klawiaturę i zaczęła grać. Kolejne dźwięki łączyły się w misterne melodie, kolejne akordy w wielobarwne obrazy. Jedna ręka goniła drugą, ścigały się, wyprzedzały, zrzucały.
Nie obchodziło ją, że siedząca przy drzwiach dziewczyna podeszła do stojącego przy barze chłopaka i rozpięła mu koszulę. Dlaczego miałaby się tym przejmować? Nie teraz, kiedy jej oddech przyspieszał, kiedy ciało przypominało sobie zimne pocałunki. Nie teraz, kiedy przeklinała Boga, Szatana, siebie i jego. Nie teraz, kiedy już nie błagała o przebaczenie i nie szukała nieba, a zanurzała się w piekle dla przegranych. Nie teraz, kiedy zrozumiała, że wieczność nigdy się nie skończy. Kiedy na klawiaturę spadał płatek ostatniej róży.
Właściwie to nie miało znaczenia, ale dziewczyna, która wtedy siedziała pod drzwiami, rano, kiedy obudziła się naga na stoliku, przytulona do tamtego chłopaka, znalazła mały kawałek pergaminu, na którym ktoś ozdobnymi literami napisał swój ostatni list i odszedł, by odnaleźć własne niebo.
Słyszałaś kiedyś jak śmieje się Diabeł? Nie, nie ten z wysokobudżetowych filmów kręconych dla wielkich wytwórni, czy z barwnej książki rosyjskiego pisarza. Prawdziwy Diabeł. Nie? Usłyszysz.
Koniec
______________________
Wykorzystano fragment wiersza Wisławy Szymborskiej Prospekt.
Skrócona historia tekstu:
To było tak, że szłam na zajęcia. I Aniołak kazał mi pisać. Na zajęciach przyszedł Obraz. Który? Zgadnijcie sami. Kiedy wysiadłam z tramwaju na osiedlu i szłam do domu - przyszedł Pomysł. I przypełzł za mną do domu. Usiadł wygodnie na biurku obok ekranu i siedział. A potem się rozpanoszył, zaczął kaprysić, grymasić, aż w końcu zabrał mi klawiaturę i sam zaczął pisać. I oto efekt.
A o napisaniu tekstu o muzyce myślałam już dawno. Tylko jakoś nigdy się nie chciał napisać. O tekście o Krakowie też myślałam. Ale też się nie chciał napisać. To będzie dwa w jednym. Będzie muzyka, Kraków i magia. Bo muzyka jest magiczna, tak jak Kraków też jest magiczny. I inaczej się nie dało.
I wiecie co? Lubię ten tekst.
Za betę i komentarze dziękuję Aniołakowi, Aleks i Świeczkowi.
Dedykowane Aniołakowi. Bo tak.
Róża
Sprzedaj mi swoją duszę.
Inny się kupiec nie trafi.
Innego diabła już nie ma.
Na klawiaturze fortepianu leżała róża. Czerwień płatków na białych klawiszach zawsze przywoływała wspomnienie kropel krwi na śniegu. Myślała wtedy, że tak właśnie powinno być. Żeby nie zapomniała.
Nie mogła nie pamiętać. Pierwszą dostała, kiedy była jeszcze dzieckiem i czerwone róże bez właściciela kojarzyły się jej z romantycznymi historiami i tajemniczymi wielbicielami. Pochlebiało jej, że ma takiego. W wieku dziesięciu lat.
Tamtego ranka padał śnieg. Mróz namalował na oknach delikatne ornamenty, a wiatr szumiał w nagich gałęziach drzew. Z głośników stojącej w pokoju rodziców wieży płynęły dźwięki Ballady g-moll Fryderyka Chopina. Mama przygotowywała w kuchni śniadanie, a ojciec pospiesznie dopijał kawę. Weszła do salonu tylko na chwilę, żeby zebrać leżące na pianinie nuty i spakować je do plecaka. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była odkryta klawiatura. Była pewna, że poprzedniego wieczora ją zamknęła. Kiedy szła w stronę instrumentu, spostrzegła leżącą na klawiszach i białej kopercie różę. Kiedy z wahaniem wzięła ją do ręki, koperta wysunęła się spod kwiatu i upadła na podłogę. Podniosła ją. W środku znajdował się kawałek pergaminu. Zdziwiona przeczytała nakreślone ozdobnym pismem słowa.
Byłaś kiedyś w Paryżu? Tak, tym samym, w którym żyła Maria Antonina i tworzył Chopin. Tym samym, który odrzucił Bizeta. Nie? Będziesz.
Przez chwilę wpatrywała się w pergamin, nie mogąc zrozumieć. A potem pobiegła do kuchni, zarzuciła ojcu ręce na szyję i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję – powiedziała.
- Za co? – zdziwił się ojciec.
- Za różę – odpowiedziała, pokazując kwiat. – I za wyjazd do Paryża.
- Jaki wyjazd? – do rozmowy włączyła się matka.
Pokazała im tajemniczy list i w tej samej chwili uzmysłowiła sobie, że przecież to nie jest ich pismo. I usłyszała śmiech. Rozejrzała się wystraszona, ale poza nimi w kuchni nie było nikogo.
Później słyszała go wiele razy. Towarzyszył jej zawsze, kiedy usiłowała zgadnąć, kto zostawia jej róże i liściki. Znajdywała je na otwartej klawiaturze lub na czarnej pokrywie fortepianu. I nigdy się nie zdradził. Nawet kiedy do rana siedziała przy instrumencie i grała – Bacha, Schumanna, Schuberta, Mozarta, Brahmsa, Chopina, zwłaszcza Chopina – potrafił zrobić to tak, żeby nie widziała. Po prostu w pewnej chwili kończyła Balladę g-moll i dostrzegała leżącą na instrumencie różę. I liścik.
Słyszałaś kiedyś jak grał Chopin? Nie, nie jak powinien być grany, ale jak grał. Jak Walc Des-dur ”Minutowy” zyskał swoją nazwę. Nie? Usłyszysz.
Znajdowała róże w mieszkaniu w Krakowie na Świętego Jana. W Warszawie w sali Akademii Muzycznej, w której ćwiczyła przed pierwszym ważnym konkursem. W Mediolanie po pierwszym zagranicznym koncercie. W Berlinie na kursie mistrzowskim. Kiedy miała dziesięć lat, piętnaście i dwadzieścia. Kiedy podbijała serca publiczności i gdy miała słabszy występ, bo dopiero wracała do formy po kontuzji nadgarstka. W każdym miejscu na świecie. Przez lata.
Razem z różami przychodziła siła. Z fortepianem mogła zrobić wszystko. Nikt nie miał takiej techniki. Nikt nie potrafił zagrać tak szybko jak ona. Nikt nie grał tak czysto, tak lekko i precyzyjnie. Nikt nie mógł jej dorównać.
- Tak zagrałby Mozart! – mówiono, gdy oklaskiwano jej wykonanie Koncertu d-moll. A ona okazywała zdziwienie i niedowierzanie, w duchu śmiejąc się z nich szyderczo. Tak grał Mozart.
- Tak musiał grać Chopin! – twierdzono, gdy brzmiały jeszcze ostatnie dźwięki Koncertu e-moll. A ona kłaniała się nisko i pod zasłoną włosów pozwalała sobie na triumfalny uśmiech. Tak grał Chopin.
Widziała to. Słyszała. Przechadzała się po paryskich salonach, w których wciąż jeszcze rozbrzmiewały dźwięki preludiów, nokturnów i mazurków; w których Chopin i Schumann rywalizowali, grając na czas Walca Minutowego; w których czasami można było spotkać samotnego, zamyślonego ducha, usiłującego dotknąć klawiatury. Ale duchy nie czują. Nie dotykają. Nie żyją. Duchy tylko istnieją.
***
Widziałaś kiedyś Fortepian? Nie, nie zwykły fortepian, przy którym teraz stoisz i uśmiechasz się drwiąco, czytając słowo „zwykły”. Ten Fortepian. Ten, na którym w Wiedniu grywał Mozart. Nie? Zobaczysz.
Jego listy wciąż ją zdumiewały. A co napisał, zawsze się spełniało. Teraz stała obok najlepszego fortepianu w Krakowie, sprowadzonego specjalnie dla niej właśnie z Wiednia i bębniła długimi, szczupłymi palcami w czarną pokrywę. Na białych klawiszach leżała czerwona róża, znów przywodząc jej na myśl krople krwi na śniegu. Wyjęła z zamykanej na klucz szuflady małą skrzynkę i dołączyła skrawek pergaminu do tych wszystkich, które były przed nim. Obietnice rozmowy z Beethovenem w Bonn, czy spotkania z Bachem w Lipsku. Zapowiedź koncertu w Salzburgu, zwycięstwa w Warszawie. I chowane skrzętnie sczerniałe płatki czerwonych róż.
Usiadła do fortepianu i dotknęła lekko klawiszy, jak kobieta dotyka kochanka. Uśmiechnęła się do swoich myśli i prawą ręką zagrała gamę przez całą skalę. Lewa dołączyła powoli. Najpierw grała akordy, a potem palce obu dłoni splatały się, krzyżowały, wymieniały. A ona wędrowała swoimi prywatnymi schodami do nieba. Do raju dla przeklętych. Serce zaczynało bić, chociaż nie miało prawa. Krew płynęła, chociaż dawno już zapomniała, jak się to robi. A oddech przyspieszał. Aż w końcu niebo było za małe, by oddychać.
Wracała powoli. Jakby schodzenie w dół sprawiało jej problem; było trudniejsze, bardziej męczące. Oddech uspokajał się stopniowo. Smakowała powietrze, jak ludzie smakują szampana z truskawkami w drogich pięciogwiazdkowych hotelach. A ręce stawały się cięższe, dźwięki ponure i fortepian już nie śpiewał. Fortepian płakał.
***
Grałaś kiedyś w greckim amfiteatrze? Tak, w takim na zboczu wzgórza, z kamienia. Takim, na którym Sofokles wystawiał swoją „Antygonę.” Nie? Zagrasz.
Jego widziała tylko raz, chociaż zawsze wiedziała, że jest tuż obok, gotowy przyjść jej z pomocą, wspierać, bawić się z nią, całować do upadłego. Wystarczyłby jeden gest, jedno słowo, a klęczałby u jej stóp, pisał wiersze, śpiewał serenady. Ale ona nie powiedziała nic. Wolała go tam, gdzie był, gdzie czekałby całą wieczność, jak pies czeka na pieszczoty swego pana. Czuła się wyróżniona. Ważna. Jak księżniczka na złotym tronie, podziwiana, uwielbiana i niedostępna. Chciała, żeby tak pozostało. Żeby ją wielbił. Przysyłał róże. Pokazywał diabelskie ścieżki prowadzące ku sławie i doskonałości. I wiedziała, że on był gotowy dźwigać tę rolę choćby do końca świata. Byle tylko być przy niej. Byle móc złożyć pocałunek na jej ustach, gdy spała na miękkim łóżku w kolejnym hotelu. W kolejnym mieście, do którego ją zabrał.
Tylko raz złamał niepisane reguły, które narzuciła. Tamtej nocy znów padał śnieg. Delikatne płatki wirowały na wietrze i przeglądały się w światłach Krakowa. W kominku wesoło trzaskał ogień, liżąc swoim ciepłym blaskiem czarną powierzchnię fortepianu. Na klapie leżała zwiędła róża, której przez cały dzień nie chciało się jej wstawić do wazonu. Wróciła późno. Odprowadził ją jakiś przyjaciel. Pachnieli tytoniem i zbyt dużą ilością wypitego alkoholu. Śmiała się głośno, gdy zauważył, że podarła kabaretki. Pocałowała go i zaprosiła do mieszkania.
Wtedy się pojawił. Stał w przedpokoju, kiedy otworzyła drzwi i uśmiechał się drwiąco. Nie odezwał się. Nie zrobił żadnego gestu. Nie poruszył się nawet. Tylko w jego bladych dłoniach dostrzegła różę, którą rano zostawiła na fortepianie. Ot tak, dla kaprysu rozpuszczonej księżniczki.
Przyjaciel zawahał się. Wyczuł napięcie, jakie powstało między nimi i wycofał się, mamrocząc coś o innym razie. Więcej go nie spotkała.
A on podszedł do niej i złożył na jej pobladłych nagle wargach pocałunek. Długi, jednocześnie delikatny i namiętny. Czuła w nim głód, pragnienie, pożądanie. I chłód. Słyszała trzask ognia w kominku w salonie i było jej zimno. Krew powoli zamarzała, serce biło coraz wolniej. Nie pamiętała o gospodyni, która powinna być w domu. Nie pamiętała o przyjacielu, który właśnie zbiegał po schodach. Nie pamiętała o księżniczce, którą chciała być.
Od tej nocy nic nie było już takie samo. Nigdy nie zapomniała dotyku jego zimnych palców na swoim rozgrzanym ciele. Nie zapomniała pocałunków, którymi ją obsypywał. Dłonie i usta błądziły po jej brzuchu i piersiach, badały każdy centymetr jej ciała. A ona płonęła. Przez otwarte okno wpadał zimny wiatr, przynosząc ze sobą białe płatki śniegu. Cienkie, muślinowe zasłony wokół łóżka tańczyły w takt tylko sobie znanej melodii. A ona łkała i błagała, by dał jej wieczność.
Nie chciał. Bóg mu świadkiem, że nie chciał. Ale nie potrafił odmówić jej niczego. Scałował łzy z jej twarzy i podarował jej piekło, bo inaczej nie potrafił spełnić jej życzenia. Nie pamiętała, co działo się później. Wiedziała tylko, że zamknęła oczy. Widziała tylko ogień płonący pod powiekami. Słyszała tylko dobiegające z salonu dźwięki Fantazji-Impropus. A za oknem ciągle sypał śnieg.
Więcej go nie zobaczyła. Był, wiedziała o tym. Wciąż znajdowała czerwone róże na biało-czarnej klawiaturze fortepianu. Wciąż czytała liściki napisane na pergaminie. A on czekał. Na jedno słowo. Jedno spojrzenie. Jeden gest. Czekał, chociaż już dawno wyzbył się nadziei.
A ona koncertowała. Grała w najsłynniejszych salach świata. Zachwycała Schumannem. Roztkliwiała Schubertem. Rozpalała Brahmsem. Podniecała Beethovenem. Uspokajała Mozartem. Uwodziła Chopinem. I grała. Bo tylko przy fortepianie mogła jeszcze poczuć smak raju. Tylko przy fortepianie mogła jeszcze marzyć o niebie, które oddała w zamian za wieczność. Tylko przy fortepianie mogła zapomnieć o słodko-gorzkim smaku jego ust i palącym zimnie jego dłoni. Tylko przy fortepianie mogła żyć.
***
Czułaś kiedyś jak gorzko smakuje ambrozja? Tak, pokarm bogów. Nieśmiertelność. Wieczność. Nie? Poczujesz.
Zniknęła nagle. Przestała odpowiadać na propozycje, nie odpisywała na e-maile, listy, nie odbierała telefonów, nie otwierała drzwi. Jakby zapadła się pod ziemię. W salach, w których grywała wciąż jeszcze rozbrzmiewały dźwięki, które wysnuła spod swoich palców, z których tkała melodie i utwory. Ludzie rozglądali się niespokojni, nie wiedząc, skąd ta muzyka. Starannie ukrywali swój niepokój przed innymi, myśląc, że tylko oni ją słyszą. Chowali palce do kieszeni, żeby nikt nie zobaczył ich drżenia. Uciekali w cienie i kąty, by nikt nie widział potu na ich twarzach, nie dostrzegł czającej się w oczach rozkoszy. Kryli się, żeby nie słyszeć, nie czuć, nie pragnąć, nie pożądać. Nie osiągać spełnienia.
Ją można było czasem spotkać w Krakowie, spacerującą nocą po Rynku, popijającą czerwone wino w Alchemii na Kazimierzu, uwodzącą Bogu ducha winnego studenta, który kilka dni później zostawał uznany za zaginionego. Ale zawsze była sama. Jej oczy wpatrywały się w dal, jakby chciały dostrzec coś, czego dostrzec się nie da. Jakby widziały coś, czego nie można zobaczyć. Jakby szukały przebaczenia.
Do rzeczywistości przywracał ją drwiący śmiech rozbrzmiewający w jej głowie. Przypominał, że przebaczenie może znaleźć tylko przy fortepianie, że niebo nie jest dla takich jak ona, że sprzedała raj w zamian za wieczność. I wracała do kamienicy na Świętego Jana, siadała do najlepszego fortepianu w Krakowie i grała.
Sąsiedzi mówili potem, że to jakiś duch nawiedza to mieszkanie. Że gdy zaczynała grać, nie dało się nie słuchać. A gdy zaczęło się słuchać, nic już nie było proste. Nie tylko ona wędrowała piekielnymi ścieżkami do nieba dla potępionych. Nie tylko ona marzyła wtedy o bladym mężczyźnie, kryjącym się niczym upiorny cień w kącie i czekającym, jak pies, na jedno spojrzenie smutnych, płonących zimnem oczu. Czekającym na próżno.
***
Ostatnią różę i list znalazła na pianinie w Alchemii. Otworzyła kopertę i wyjęła kawałek pergaminu. Przebiegła wzrokiem po kilku rzędach ozdobnych liter. A potem podniosła klapę, odsłaniając klawiaturę i zaczęła grać. Kolejne dźwięki łączyły się w misterne melodie, kolejne akordy w wielobarwne obrazy. Jedna ręka goniła drugą, ścigały się, wyprzedzały, zrzucały.
Nie obchodziło ją, że siedząca przy drzwiach dziewczyna podeszła do stojącego przy barze chłopaka i rozpięła mu koszulę. Dlaczego miałaby się tym przejmować? Nie teraz, kiedy jej oddech przyspieszał, kiedy ciało przypominało sobie zimne pocałunki. Nie teraz, kiedy przeklinała Boga, Szatana, siebie i jego. Nie teraz, kiedy już nie błagała o przebaczenie i nie szukała nieba, a zanurzała się w piekle dla przegranych. Nie teraz, kiedy zrozumiała, że wieczność nigdy się nie skończy. Kiedy na klawiaturę spadał płatek ostatniej róży.
Właściwie to nie miało znaczenia, ale dziewczyna, która wtedy siedziała pod drzwiami, rano, kiedy obudziła się naga na stoliku, przytulona do tamtego chłopaka, znalazła mały kawałek pergaminu, na którym ktoś ozdobnymi literami napisał swój ostatni list i odszedł, by odnaleźć własne niebo.
Słyszałaś kiedyś jak śmieje się Diabeł? Nie, nie ten z wysokobudżetowych filmów kręconych dla wielkich wytwórni, czy z barwnej książki rosyjskiego pisarza. Prawdziwy Diabeł. Nie? Usłyszysz.
Koniec
______________________
Wykorzystano fragment wiersza Wisławy Szymborskiej Prospekt.