Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:17:37 GMT 1
DESZCZE
Dla Przemokocura i Rosario Tijeras
Kiedy w końcu wyprowadzili mnie na dziedziniec i przywiązali do kamiennego słupa zaczął padać deszcz. Zimne krople spływały mi po twarzy, a ja chwytałem je łapczywie wyschniętymi ustami. Zakrzepłe od krwi ubranie stawało się coraz cięższe, otwarte rany prawie przestawały parzyć.
Nie mogę sobie przypomnieć swojego nazwiska. Po tylu dniach tortur wykrzykiwałem dziesiątki nazwisk przyjaciół i wrogów. Z wyjątkiem tego jednego.
Wszystkie słowa, obrazy i imiona wyleciały ze mnie bezpowrotnie, a ja stałem się pustą, czarną dziurą, gorejącą otchłanią, bez snów i strachu.
Merlinie, powinienem się bać! Zaraz pojawi się dementor i pocałunkiem skończy życie cholernego śmierciożercy. Powinienem czuć grozę tego miejsca, najbardziej przerażającego miejsca na całej przeklętej ziemi – Dziedzińca Śmierci w Azkabanie, na dodatek w listopadzie i jakby tego było mało w strugach deszczu. To tak ponure i patetyczne, że aż śmieszne.
Tak, ty byś się z tego śmiała, moja Piękna. Kiedy zamykam oczy, mogę niemal usłyszeć twój śmiech. Taki sam jak wtedy, kiedy wymykałaś się z aurorskich pułapek, zabijałaś jednym zaklęciem, obejmowałaś mnie udami i szeptałaś do ucha wszystkie miłosne zaklęcia świata. „Mój mały Puchon” - mówiłaś, a ja byłem gotów dla ciebie umrzeć. Bella. Moja Bella.
Taki sam deszcz padał w tamtą noc, kiedy ostatni raz czułem jej oddech. Końcem języka dotykała mojej szyi, gryzła i śmiała się obłąkańczo.
Czarny Pan rzadko kiedy wysyłał mnie na poważne akcje, pewnie on też uważał mnie za idiotę, więc czekałem na nią samotnie w domu, paląc papierosa w ciemności. Zawsze w końcu przychodziła, na podeszwach butów czasem było widać resztki krwi, a w jej żyłach wciąż jeszcze krążyła adrenalina. Tą samą różdżką, którą jeszcze niedawno zabijała, pomału rozpinała guziki mojej szaty. I potem, kiedy rozkosz i zmęczenie w końcu lśniły na jej skórze kropelkami słonego potu, wtulała się we mnie i zasypiała. Kiedy spała, należała tylko do mnie. Moja Bella. Czasem śniły jej się koszmary, gubiła gdzieś swój zaczarowany uśmiech, zagryzała lekko wargi i wbijała mocno paznokcie w poduszkę. Patrzyłem na nią, kiedy spała i wykradałem te chwile, Czarnemu Panu, Aurorom, śmierci i choćby samemu diabłu.
Kiedy nas pierwszy raz zobaczyli razem, mówili, że to się źle skończy. Ostrzegali mnie. Sam najpierw myślałam, że stary Lestrange mnie w końcu zabije, ale widocznie nawet on się jej bał. Mówili, że zapowiedziała, że jeżeli ktokolwiek się do mnie zbliży osobiście go zabije. „Rodolphus to zero – mawiała – beze mnie jest niczym i ma jak pies słuchać swojej pani.” Podobno wściekał się przez tydzień, rozwalił kilku mugoli, ale musiał to przełknąć. Merlinie, nawet Czarny Pan nie pisnął słowa, kiedy wprowadziła mnie na spotkanie i obwieściła „On jest ze mną”. Jakby to starczyło za wszystkie rekomendacje, skuteczniejsze od arystokratycznego pochodzenia czy umiejętności czarnomagicznych. I tak, chociaż idea czystości krwi była mi zupełnie obojętna, zostałem śmierciożercą.
Moja matka również przeczuwała to, co się stanie. „To zła, zła dziewczyna. Nie dla ciebie, synku arystokratki. To się skończy w Azkabanie. Zobaczysz.” A ja jej nie posłuchałem i nie posłuchałbym nawet, gdybym zobaczył wtedy samego siebie, jak czekam w deszczu na Dziedzińcu Śmierci. Nie jest mi nawet jakoś szczególnie żal, widocznie tak miało być, tacy jak ja mają pecha. Ty nie będziesz tu nigdy stać, Bella. Jesteś zbyt żywa, zbyt piękna. Zresztą dementorzy nie mieliby z ciebie czego wysysać. Ty nie masz duszy takiej jak inni ludzie, jesteś tylko Ty i chwila, którą żyjesz. Jesteś tylko ty, Bella.
Czasami znikała na długie tygodnie. Nie mówiła nigdy, gdzie się podziewa, zresztą nigdy jej o nic nie pytałem. Zawsze jednak wracała, znajdowałem ją śpiącą pod kocem w swoim pokoju na poddaszu albo siedzącą w ciemności. Czasem była zmarznięta i zmęczona, wtedy spała długie godziny. A czasem wracała ze śladami krwi na podeszwach. Wtedy zasypialiśmy dopiero nad ranem.
Nie jestem na tyle naiwny, by nie wiedzieć, że miała innych kochanków. Mark, Alvin, Manfred, Rodger, Seamus... Kiedyś nawet lubiła mi o nich opowiadać, myślała może, że w jakiś sposób mnie to rozdrażni. Bawiło ją to. A ja siedziałem tylko naprzeciwko niej i uśmiechałem się lekko. W końcu tylko ja byłem Jej Puchonem. I to do mnie wracała zmęczona w te wszystkie deszczowe noce. I ode mnie odchodziła bez słowa, po kilku godzinach, dniach, tygodniach, urywając w połowie zdania lub zostawiając na stole nierozegraną partię szachów. „ Żebyś mi się za szybko nie znudził, mój Puchonie.” Bo moja Bella nie lubiła się nudzić.
Zastanawiam się, kim bym teraz był, gdyby w tamtą noc nie podeszła do mnie wściekła na cały świat. W szkole nie odważyłbym się nawet do niej podejść. Odwracałem się czasem za nią na korytarzu albo zbierałem ukradkiem zapach jej skóry, gdy przechodziła obok. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, ze mógłbym się odezwać. A w tamtą noc ona po prostu przysiadła się do mnie i zaczęła mówić. Najzwyczajniej w świecie zamówiłem dwa kremowe, jakbyśmy byli parą starych przyjaciół. Opowiadała mi o swoim kuzynie kretynie, tchórzliwym mężu, który już dawno przestał ją pociągać i o miernotach, którymi się otacza. A ja jej słuchałem. I przez ten cały czas, kiedy mówiła, nawet na mnie nie spojrzała, jakbym w ogóle nie istniał. Potem, kiedy wyszliśmy, pozwoliła mi okryć się płaszczem i w strugach deszczu zaprowadzić do mojego mieszkania. Zrobiłem kawę, a potem poczułem jej język w moich ustach i wtedy właśnie zrozumiałem, że do tamtej pory nie wiedziałem o kobietach absolutnie niczego. Pamiętam że smakowała czarną kawą i pożądaniem. Dopiero rano spojrzała na mnie jakby widziała mnie po raz pierwszy, uśmiechnęła uśmiechem małej dziewczynki i przeciągnęła kocim ruchem na pościeli.
Myślę, że gdybyśmy się wtedy minęli, nie zostałbym śmierciożercą i wiódłbym spokojne życie niższego urzędnika. Byłbym nikim, a moje imię i nazwisko nie byłoby dla nikogo ważne. Zresztą teraz też nie jest, nie potrafię sobie go nawet przypomnieć. Jedyne, co pamiętam, to to, że byłem „Jej Puchonem”.
Nie wiem, ile czasu już stoję tutaj i ile krwi straciłem, ale wydaje mi się, że zaczynam mieć halucynacje. Nie jestem pewien, czy to nadchodzi dementor, czy to powiewa na wietrze jej czarny płaszcz. Przyszłaś po mnie, moja piękna? Myślę, że śmierć będzie miała gorzki smak czarnej kawy i twoich ust. A mówili, że pocałunek dementora jest straszny, moja Bella.
Dla Przemokocura i Rosario Tijeras
Kiedy w końcu wyprowadzili mnie na dziedziniec i przywiązali do kamiennego słupa zaczął padać deszcz. Zimne krople spływały mi po twarzy, a ja chwytałem je łapczywie wyschniętymi ustami. Zakrzepłe od krwi ubranie stawało się coraz cięższe, otwarte rany prawie przestawały parzyć.
Nie mogę sobie przypomnieć swojego nazwiska. Po tylu dniach tortur wykrzykiwałem dziesiątki nazwisk przyjaciół i wrogów. Z wyjątkiem tego jednego.
Wszystkie słowa, obrazy i imiona wyleciały ze mnie bezpowrotnie, a ja stałem się pustą, czarną dziurą, gorejącą otchłanią, bez snów i strachu.
Merlinie, powinienem się bać! Zaraz pojawi się dementor i pocałunkiem skończy życie cholernego śmierciożercy. Powinienem czuć grozę tego miejsca, najbardziej przerażającego miejsca na całej przeklętej ziemi – Dziedzińca Śmierci w Azkabanie, na dodatek w listopadzie i jakby tego było mało w strugach deszczu. To tak ponure i patetyczne, że aż śmieszne.
Tak, ty byś się z tego śmiała, moja Piękna. Kiedy zamykam oczy, mogę niemal usłyszeć twój śmiech. Taki sam jak wtedy, kiedy wymykałaś się z aurorskich pułapek, zabijałaś jednym zaklęciem, obejmowałaś mnie udami i szeptałaś do ucha wszystkie miłosne zaklęcia świata. „Mój mały Puchon” - mówiłaś, a ja byłem gotów dla ciebie umrzeć. Bella. Moja Bella.
Taki sam deszcz padał w tamtą noc, kiedy ostatni raz czułem jej oddech. Końcem języka dotykała mojej szyi, gryzła i śmiała się obłąkańczo.
Czarny Pan rzadko kiedy wysyłał mnie na poważne akcje, pewnie on też uważał mnie za idiotę, więc czekałem na nią samotnie w domu, paląc papierosa w ciemności. Zawsze w końcu przychodziła, na podeszwach butów czasem było widać resztki krwi, a w jej żyłach wciąż jeszcze krążyła adrenalina. Tą samą różdżką, którą jeszcze niedawno zabijała, pomału rozpinała guziki mojej szaty. I potem, kiedy rozkosz i zmęczenie w końcu lśniły na jej skórze kropelkami słonego potu, wtulała się we mnie i zasypiała. Kiedy spała, należała tylko do mnie. Moja Bella. Czasem śniły jej się koszmary, gubiła gdzieś swój zaczarowany uśmiech, zagryzała lekko wargi i wbijała mocno paznokcie w poduszkę. Patrzyłem na nią, kiedy spała i wykradałem te chwile, Czarnemu Panu, Aurorom, śmierci i choćby samemu diabłu.
Kiedy nas pierwszy raz zobaczyli razem, mówili, że to się źle skończy. Ostrzegali mnie. Sam najpierw myślałam, że stary Lestrange mnie w końcu zabije, ale widocznie nawet on się jej bał. Mówili, że zapowiedziała, że jeżeli ktokolwiek się do mnie zbliży osobiście go zabije. „Rodolphus to zero – mawiała – beze mnie jest niczym i ma jak pies słuchać swojej pani.” Podobno wściekał się przez tydzień, rozwalił kilku mugoli, ale musiał to przełknąć. Merlinie, nawet Czarny Pan nie pisnął słowa, kiedy wprowadziła mnie na spotkanie i obwieściła „On jest ze mną”. Jakby to starczyło za wszystkie rekomendacje, skuteczniejsze od arystokratycznego pochodzenia czy umiejętności czarnomagicznych. I tak, chociaż idea czystości krwi była mi zupełnie obojętna, zostałem śmierciożercą.
Moja matka również przeczuwała to, co się stanie. „To zła, zła dziewczyna. Nie dla ciebie, synku arystokratki. To się skończy w Azkabanie. Zobaczysz.” A ja jej nie posłuchałem i nie posłuchałbym nawet, gdybym zobaczył wtedy samego siebie, jak czekam w deszczu na Dziedzińcu Śmierci. Nie jest mi nawet jakoś szczególnie żal, widocznie tak miało być, tacy jak ja mają pecha. Ty nie będziesz tu nigdy stać, Bella. Jesteś zbyt żywa, zbyt piękna. Zresztą dementorzy nie mieliby z ciebie czego wysysać. Ty nie masz duszy takiej jak inni ludzie, jesteś tylko Ty i chwila, którą żyjesz. Jesteś tylko ty, Bella.
Czasami znikała na długie tygodnie. Nie mówiła nigdy, gdzie się podziewa, zresztą nigdy jej o nic nie pytałem. Zawsze jednak wracała, znajdowałem ją śpiącą pod kocem w swoim pokoju na poddaszu albo siedzącą w ciemności. Czasem była zmarznięta i zmęczona, wtedy spała długie godziny. A czasem wracała ze śladami krwi na podeszwach. Wtedy zasypialiśmy dopiero nad ranem.
Nie jestem na tyle naiwny, by nie wiedzieć, że miała innych kochanków. Mark, Alvin, Manfred, Rodger, Seamus... Kiedyś nawet lubiła mi o nich opowiadać, myślała może, że w jakiś sposób mnie to rozdrażni. Bawiło ją to. A ja siedziałem tylko naprzeciwko niej i uśmiechałem się lekko. W końcu tylko ja byłem Jej Puchonem. I to do mnie wracała zmęczona w te wszystkie deszczowe noce. I ode mnie odchodziła bez słowa, po kilku godzinach, dniach, tygodniach, urywając w połowie zdania lub zostawiając na stole nierozegraną partię szachów. „ Żebyś mi się za szybko nie znudził, mój Puchonie.” Bo moja Bella nie lubiła się nudzić.
Zastanawiam się, kim bym teraz był, gdyby w tamtą noc nie podeszła do mnie wściekła na cały świat. W szkole nie odważyłbym się nawet do niej podejść. Odwracałem się czasem za nią na korytarzu albo zbierałem ukradkiem zapach jej skóry, gdy przechodziła obok. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, ze mógłbym się odezwać. A w tamtą noc ona po prostu przysiadła się do mnie i zaczęła mówić. Najzwyczajniej w świecie zamówiłem dwa kremowe, jakbyśmy byli parą starych przyjaciół. Opowiadała mi o swoim kuzynie kretynie, tchórzliwym mężu, który już dawno przestał ją pociągać i o miernotach, którymi się otacza. A ja jej słuchałem. I przez ten cały czas, kiedy mówiła, nawet na mnie nie spojrzała, jakbym w ogóle nie istniał. Potem, kiedy wyszliśmy, pozwoliła mi okryć się płaszczem i w strugach deszczu zaprowadzić do mojego mieszkania. Zrobiłem kawę, a potem poczułem jej język w moich ustach i wtedy właśnie zrozumiałem, że do tamtej pory nie wiedziałem o kobietach absolutnie niczego. Pamiętam że smakowała czarną kawą i pożądaniem. Dopiero rano spojrzała na mnie jakby widziała mnie po raz pierwszy, uśmiechnęła uśmiechem małej dziewczynki i przeciągnęła kocim ruchem na pościeli.
Myślę, że gdybyśmy się wtedy minęli, nie zostałbym śmierciożercą i wiódłbym spokojne życie niższego urzędnika. Byłbym nikim, a moje imię i nazwisko nie byłoby dla nikogo ważne. Zresztą teraz też nie jest, nie potrafię sobie go nawet przypomnieć. Jedyne, co pamiętam, to to, że byłem „Jej Puchonem”.
Nie wiem, ile czasu już stoję tutaj i ile krwi straciłem, ale wydaje mi się, że zaczynam mieć halucynacje. Nie jestem pewien, czy to nadchodzi dementor, czy to powiewa na wietrze jej czarny płaszcz. Przyszłaś po mnie, moja piękna? Myślę, że śmierć będzie miała gorzki smak czarnej kawy i twoich ust. A mówili, że pocałunek dementora jest straszny, moja Bella.