Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:18:50 GMT 1
Incendio
Ciężka aksamitna zasłona opadła na podłogę, unosząc chmurę kurzu. Promienie słońca wdarły się przez okno i Humphrey Rayer mógł wreszcie dokładnie obejrzeć pokój. Pomieszczenie umeblowane było ze smakiem, w klasycznym stylu. Mimo że od dawna nie było zamieszkane, panował tu ład i porządek; o nieobecności gospodarzy świadczył tylko mdły zapach stęchlizny i cienka warstwa kurzu pokrywająca meble. Czarodziej wyjął gruby notes i rozpoczął inwentaryzację.
Sprzedażą magicznych rezydencji zajmował się już od ponad trzydziestu lat i nie były mu obce ani boginy czające się w szafach, ani złośliwe bahanki, ani nawet zwłoki w różnym stanie rozkładu. Rezydencja Prince'ów miała jednak w sobie coś, czego dotychczas nie spotkał; coś, co - mimo pozornego spokoju tego miejsca - sprawiało, że poczuł, jak przechodzą go ciarki. Coś smutnego i stęchłego. Gdyby nie to, że był to zupełny absurd, mógłby pomyśleć, że znalazł się w miejscu pozbawionym życia.
Wyjął różdżkę i podszedł do ściany, na której wisiało kilka portretów. Wpatrywał się przez chwilę w poczerniałe przez czas płótna - i nagle zamarł. Postacie na obrazach były martwe. Bez specjalnych śladów zbrodni, rozbryzganej krwi i konwulsyjnie wykrzywionych twarzy, wyglądały prawie normalnie, patrząc pustym nieruchomym wzrokiem w przestrzeń, jak nieożywione mugolskie portrety. Nie ulegało jednak wątpliwości, że były martwe.
Czarodziej wybiegł z pokoju w poszukiwaniu kolejnych płócien. Na korytarzu, w salonie, gabinecie – wszędzie znajdował to samo. Martwe oczy przodków, starców, dzieci, a nawet piesków. Nie trzeba było być ekspertem, żeby wyczuć w tym czarną magię. A to mogło nawet dwukrotnie obniżyć cenę nieruchomości. Humphrey Rayer zaklął w duchu i postanowił działać. Zbiegł po schodach na parter wołając do swojego pomocnika:
- Chris, jest problem. Trzeba te wszystkie malunki wynieść i spalić. Tylko piorunem i tak, żeby się nikt o tym nie dowiedział. Incendio, Incendio na całe to gówno.
***
Humphrey Rayer nie wiedział, że życie zaczęło uchodzić z domu przy Willow Street w dniu, kiedy umarł Cefeus Prince. Jego portret - zamazana postać starego, uśmiechniętego czarodzieja w brunatnej szacie - wciąż wisiał w salonie na drugim piętrze. Po uważnym przyjrzeniu można było dostrzec na płótnie także kontury kociołka i szklanych destylatorów. Cefeus Prince najbardziej w życiu kochał alchemię i swoją malutką córeczkę Eileen. Wraz z jego trumną wyniesiono z domu historie, które każdego wieczoru opowiadał jej na dobranoc, łódeczki, jakie puszczali na rzece, i wspólne sekrety Towarzystwa Małego Kociołka, które założyli w tajemnicy przed światem. A potem - kilka ruchów młotka i można było wszystko spuścić pod ziemię.
Eleanor Prince – duży portret w jadalni i mały obrazek w sypialni na poddaszu – była wysoką, kościstą kobietą o obojętnym wyrazie twarzy. Na portrecie była ubrana w liliową suknię, a w ręku trzymała plik pergaminów. Sprawy domowe, administrowanie posiadłością, pilnowanie skrzatów, zaproszenia i rachunki zaprzątały jej umysł nawet podczas portretowania.
Córka irytowała ją od chwili narodzin - była jakaś toporna, nieforemna, inna niż być miała. Nigdy nie umiała jej pokochać. Być może, gdyby była kotem, udusiłaby ją zaraz po urodzeniu z litościwym okrucieństwem właściwym zwierzętom. Na swoje nieszczęście, była jednak człowiekiem i musiała znosić to dziwne, nieznośne dziecko. Z czasem nauczyła się tłumaczyć sobie swoją niechęć - Eileen jest głupawa, niezgrabna i krnąbrna. Takiego dziecka nie da się normalnie kochać, można je tylko tolerować. Eleanor lubiła o sobie myśleć jak o dobrej matce; nie biła nigdy córki i nie wyzywała jej, jak to się dzieje w niektórych rodzinach z marginesu. Jednak za każdym jej słowem stała jakaś nagana, szyderstwo, złowieszcze ale, pokazującej małej, gdzie jest jej miejsce. Tak, kochanie, to ciekawy rysunek, ale uważam, że ten bazyliszek zupełnie ci nie wyszedł.
Kiedyś Eileen było z tego powody smutno, ale z czasem stała się coraz bardziej obojętna, aż wreszcie dojrzewanie zamieniło obojętność w upór i bunt. I tak matka i córka podzieliły dom niewidocznymi zasiekami nieufności i chłodnej ciszy.
***
W całym domu wśród dziesiątków obrazów przodków i nieruchomych zdjęć nie było prawie żadnego wizerunku małej Eileen. Eleonor starała się usuwać je z oczu. Właściwie ostało się jedynie to zdjęcie, które podczas inwentaryzacji książek wypadło na dywan z jednego ze starych woluminów. Rayer nie zauważył go nawet i przenosząc pudło z skatalogowanymi już księgami, przeszedł po nim.
Na obrazku widać było chudą dziewczynę, mniej więcej piętnastoletnią. Nie była ładna; wyglądała jednocześnie na poirytowaną i posępną, miała grube brwi i podłużną, bladą twarz.* Tamtego dnia nie była jednak ani poirytowana, ani posępna. Wyraz jej twarzy nie miał najmniejszego związku z nastrojem czy stanem ducha. Była po prostu brzydka i, jak większość brzydkich dziewczyn, miała tego bolesną świadomość. Dodatkowo przeszkadzały jej gryzące, zbyt ciasne rajstopy. Jeszcze chwila, pstryknięcie aparatu i będzie można się podrapać.
Wbrew temu co się powszechnie sądzi, bycie nielubianym w szkole nie jest takie straszne. Eileen szybko nauczyła się być niewidzialna, nie zwracać uwagi, nie prowokować - ale gryźć mocno, kiedy ktoś zaczepi. Wiedziała, że może liczyć tylko na siebie i z jakiś powodów nie budzi sympatii ani w nauczycielach, ani w uczniach. Nie rozpaczała nad tym, tak po prostu było. Na wszystko pracowała ciężko, ciężej niż inni, godzinami machając różdżką, zanim opanowała najprostszy czar. Magia była dla niej zbyt nieprzewidywalna - czasem w ogóle nie potrafiła wykrzesać z siebie mocy, a czasem moc była tak silna, że nie można było nad nią zapanować. Jedynymi rzeczami sprawiającymi jej przyjemność były gra w gargulki i quidditch. Wysoko nad stadionem przeżywała swoje chwile triumfu, nie było widać rysów jej twarzy, była tylko małym punkcikiem na niebie zdobywającym punkty dla swojego domu. A potem lądowała i sława się kończyła. Zostawała tylko spocona, zmęczona grą dziewczyna z brzydką twarzą.
***
Kiedy Eileen skończyła dwadzieścia lat, zgodnie z magiczną tradycją zrobiono jej wspaniały portret. Jeszcze zanim farba zdążyła dobrze zaschnąć, a zaklęcia ożywiające zaczęły działać, portret wylądował na strychu, przykryty grubą szmatą. Może było to zresztą najlepsze rozwiązanie, bo dziewczyna wyglądała na nim dość komicznie. Grube kości policzkowe, gęste brwi i płaski biust w zestawieniu z pistacjową suknią z dużym dekoltem – strój wybierała osobiście Eleanor, tak aby nie ukrywał żadnego z defektów córki – a do tego wszystkiego wyzywające i jednocześnie smutne spojrzenie. Gdyby jednak komuś chciało się przyjrzeć dokładniej, to mógłby zobaczyć bardzo interesujące przedmioty. W rogu pokoju stał mugolski adapter, a sama czarodziejka miała na uszach tandetne plastikowe klipsy.
Od czasu powrotu ze szkoły do domu Eileen nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Po części z nudów, po części na złość matce zaczęła się przekradać do mugolskiej części miasta. Początkowo wszystko tam wydawało jej się żałosne i nic nie warte, ale z czasem doceniła głośną muzykę z czarnych płyt i zalety mocnych alkoholi. Działały lepiej niż niejeden eliksir miłosny. Wracała wtedy nad ranem z rozmazanym tuszem i potarganymi pończochami. Matka zazwyczaj już nie spała. Na widok córki podnosiła głowę znad segregowanych dokumentów, i, unosząc brwi, wygłaszała ze spokojem: „Jeżeli myślisz, że mnie czymś zaskoczysz to się mylisz – mówiła. - Zawsze wiedziałam, że wyrośniesz na kurwę”.
Właśnie w tym czasie Eileen poznała Tobiasza Snape'a.
Ciężka aksamitna zasłona opadła na podłogę, unosząc chmurę kurzu. Promienie słońca wdarły się przez okno i Humphrey Rayer mógł wreszcie dokładnie obejrzeć pokój. Pomieszczenie umeblowane było ze smakiem, w klasycznym stylu. Mimo że od dawna nie było zamieszkane, panował tu ład i porządek; o nieobecności gospodarzy świadczył tylko mdły zapach stęchlizny i cienka warstwa kurzu pokrywająca meble. Czarodziej wyjął gruby notes i rozpoczął inwentaryzację.
Sprzedażą magicznych rezydencji zajmował się już od ponad trzydziestu lat i nie były mu obce ani boginy czające się w szafach, ani złośliwe bahanki, ani nawet zwłoki w różnym stanie rozkładu. Rezydencja Prince'ów miała jednak w sobie coś, czego dotychczas nie spotkał; coś, co - mimo pozornego spokoju tego miejsca - sprawiało, że poczuł, jak przechodzą go ciarki. Coś smutnego i stęchłego. Gdyby nie to, że był to zupełny absurd, mógłby pomyśleć, że znalazł się w miejscu pozbawionym życia.
Wyjął różdżkę i podszedł do ściany, na której wisiało kilka portretów. Wpatrywał się przez chwilę w poczerniałe przez czas płótna - i nagle zamarł. Postacie na obrazach były martwe. Bez specjalnych śladów zbrodni, rozbryzganej krwi i konwulsyjnie wykrzywionych twarzy, wyglądały prawie normalnie, patrząc pustym nieruchomym wzrokiem w przestrzeń, jak nieożywione mugolskie portrety. Nie ulegało jednak wątpliwości, że były martwe.
Czarodziej wybiegł z pokoju w poszukiwaniu kolejnych płócien. Na korytarzu, w salonie, gabinecie – wszędzie znajdował to samo. Martwe oczy przodków, starców, dzieci, a nawet piesków. Nie trzeba było być ekspertem, żeby wyczuć w tym czarną magię. A to mogło nawet dwukrotnie obniżyć cenę nieruchomości. Humphrey Rayer zaklął w duchu i postanowił działać. Zbiegł po schodach na parter wołając do swojego pomocnika:
- Chris, jest problem. Trzeba te wszystkie malunki wynieść i spalić. Tylko piorunem i tak, żeby się nikt o tym nie dowiedział. Incendio, Incendio na całe to gówno.
***
Humphrey Rayer nie wiedział, że życie zaczęło uchodzić z domu przy Willow Street w dniu, kiedy umarł Cefeus Prince. Jego portret - zamazana postać starego, uśmiechniętego czarodzieja w brunatnej szacie - wciąż wisiał w salonie na drugim piętrze. Po uważnym przyjrzeniu można było dostrzec na płótnie także kontury kociołka i szklanych destylatorów. Cefeus Prince najbardziej w życiu kochał alchemię i swoją malutką córeczkę Eileen. Wraz z jego trumną wyniesiono z domu historie, które każdego wieczoru opowiadał jej na dobranoc, łódeczki, jakie puszczali na rzece, i wspólne sekrety Towarzystwa Małego Kociołka, które założyli w tajemnicy przed światem. A potem - kilka ruchów młotka i można było wszystko spuścić pod ziemię.
Eleanor Prince – duży portret w jadalni i mały obrazek w sypialni na poddaszu – była wysoką, kościstą kobietą o obojętnym wyrazie twarzy. Na portrecie była ubrana w liliową suknię, a w ręku trzymała plik pergaminów. Sprawy domowe, administrowanie posiadłością, pilnowanie skrzatów, zaproszenia i rachunki zaprzątały jej umysł nawet podczas portretowania.
Córka irytowała ją od chwili narodzin - była jakaś toporna, nieforemna, inna niż być miała. Nigdy nie umiała jej pokochać. Być może, gdyby była kotem, udusiłaby ją zaraz po urodzeniu z litościwym okrucieństwem właściwym zwierzętom. Na swoje nieszczęście, była jednak człowiekiem i musiała znosić to dziwne, nieznośne dziecko. Z czasem nauczyła się tłumaczyć sobie swoją niechęć - Eileen jest głupawa, niezgrabna i krnąbrna. Takiego dziecka nie da się normalnie kochać, można je tylko tolerować. Eleanor lubiła o sobie myśleć jak o dobrej matce; nie biła nigdy córki i nie wyzywała jej, jak to się dzieje w niektórych rodzinach z marginesu. Jednak za każdym jej słowem stała jakaś nagana, szyderstwo, złowieszcze ale, pokazującej małej, gdzie jest jej miejsce. Tak, kochanie, to ciekawy rysunek, ale uważam, że ten bazyliszek zupełnie ci nie wyszedł.
Kiedyś Eileen było z tego powody smutno, ale z czasem stała się coraz bardziej obojętna, aż wreszcie dojrzewanie zamieniło obojętność w upór i bunt. I tak matka i córka podzieliły dom niewidocznymi zasiekami nieufności i chłodnej ciszy.
***
W całym domu wśród dziesiątków obrazów przodków i nieruchomych zdjęć nie było prawie żadnego wizerunku małej Eileen. Eleonor starała się usuwać je z oczu. Właściwie ostało się jedynie to zdjęcie, które podczas inwentaryzacji książek wypadło na dywan z jednego ze starych woluminów. Rayer nie zauważył go nawet i przenosząc pudło z skatalogowanymi już księgami, przeszedł po nim.
Na obrazku widać było chudą dziewczynę, mniej więcej piętnastoletnią. Nie była ładna; wyglądała jednocześnie na poirytowaną i posępną, miała grube brwi i podłużną, bladą twarz.* Tamtego dnia nie była jednak ani poirytowana, ani posępna. Wyraz jej twarzy nie miał najmniejszego związku z nastrojem czy stanem ducha. Była po prostu brzydka i, jak większość brzydkich dziewczyn, miała tego bolesną świadomość. Dodatkowo przeszkadzały jej gryzące, zbyt ciasne rajstopy. Jeszcze chwila, pstryknięcie aparatu i będzie można się podrapać.
Wbrew temu co się powszechnie sądzi, bycie nielubianym w szkole nie jest takie straszne. Eileen szybko nauczyła się być niewidzialna, nie zwracać uwagi, nie prowokować - ale gryźć mocno, kiedy ktoś zaczepi. Wiedziała, że może liczyć tylko na siebie i z jakiś powodów nie budzi sympatii ani w nauczycielach, ani w uczniach. Nie rozpaczała nad tym, tak po prostu było. Na wszystko pracowała ciężko, ciężej niż inni, godzinami machając różdżką, zanim opanowała najprostszy czar. Magia była dla niej zbyt nieprzewidywalna - czasem w ogóle nie potrafiła wykrzesać z siebie mocy, a czasem moc była tak silna, że nie można było nad nią zapanować. Jedynymi rzeczami sprawiającymi jej przyjemność były gra w gargulki i quidditch. Wysoko nad stadionem przeżywała swoje chwile triumfu, nie było widać rysów jej twarzy, była tylko małym punkcikiem na niebie zdobywającym punkty dla swojego domu. A potem lądowała i sława się kończyła. Zostawała tylko spocona, zmęczona grą dziewczyna z brzydką twarzą.
***
Kiedy Eileen skończyła dwadzieścia lat, zgodnie z magiczną tradycją zrobiono jej wspaniały portret. Jeszcze zanim farba zdążyła dobrze zaschnąć, a zaklęcia ożywiające zaczęły działać, portret wylądował na strychu, przykryty grubą szmatą. Może było to zresztą najlepsze rozwiązanie, bo dziewczyna wyglądała na nim dość komicznie. Grube kości policzkowe, gęste brwi i płaski biust w zestawieniu z pistacjową suknią z dużym dekoltem – strój wybierała osobiście Eleanor, tak aby nie ukrywał żadnego z defektów córki – a do tego wszystkiego wyzywające i jednocześnie smutne spojrzenie. Gdyby jednak komuś chciało się przyjrzeć dokładniej, to mógłby zobaczyć bardzo interesujące przedmioty. W rogu pokoju stał mugolski adapter, a sama czarodziejka miała na uszach tandetne plastikowe klipsy.
Od czasu powrotu ze szkoły do domu Eileen nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Po części z nudów, po części na złość matce zaczęła się przekradać do mugolskiej części miasta. Początkowo wszystko tam wydawało jej się żałosne i nic nie warte, ale z czasem doceniła głośną muzykę z czarnych płyt i zalety mocnych alkoholi. Działały lepiej niż niejeden eliksir miłosny. Wracała wtedy nad ranem z rozmazanym tuszem i potarganymi pończochami. Matka zazwyczaj już nie spała. Na widok córki podnosiła głowę znad segregowanych dokumentów, i, unosząc brwi, wygłaszała ze spokojem: „Jeżeli myślisz, że mnie czymś zaskoczysz to się mylisz – mówiła. - Zawsze wiedziałam, że wyrośniesz na kurwę”.
Właśnie w tym czasie Eileen poznała Tobiasza Snape'a.