ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:27:18 GMT 1
MIĘDZY ROZSĄDKIEM A BRZEGIEM KOCIOŁKA
„Pomyślałem to świetnie - takie niebo na ziemi, Grzechów nikt nie przelicza nikt nie szpera w szufladzie. Pomyślałem: to świetnie i spojrzałem na adres, Lecz deszcz rozmył litery i już nie wiem gdzie jest...”
Robert Kasprzycki „ Niebo do wynajęcia”
Za oknem w świetle latarni wirują pierwsze płatki śniegu. Ulica Pokątna nie przypomina jednak czarodziejskiej, zimowej krainy. Dmie porywisty wiatr, a biały puch po zetknięciu z ziemią zmienia się, niby na skutek jakiegoś złośliwego zaklęcia, w mokrą i szarawą maź.
Remus Lupin zdjął przemoczone buty i spróbował ogrzać zmarznięte stopy. Nie zdejmując czapki i szalika, bo w pokoju było prawie tak samo zimno jak na dworze, wsunął się pod koc i usiłował zasnąć. Było mu jednak ciągle zbyt zimno. Przez chwilę patrzył na wiszące nad łóżkiem malutkie laleczki voodoo i przypomniał sobie wilgotne lasy Brazylii i przenikliwe kocie oczy małej czarownicy. Czasami wydawało mu się jakby to wszystko było wczoraj...Z rozmyślań wyrwał go głośny trzask drzwi i stek przekleństw dochodzących z korytarza. - Mierda! Niech to gumochłon kopnie! Niech się wypchają fasolkami wymiocinowymi! Parszywe niegodziwce, oszukańcze pomioty bazyliszka...Niech ich... - Co się stało Reiona? Nie dostałaś tej pracy? – Remus usiłował zachować spokój, ale to, co słyszał pozwalało mu się domyślić, że rozmowy w sprawie pracy znów nie przebiegły pomyślenie. - A jakże, dostałam. Tylko nie przyjęłam. Niech się wypchają łajnem smoka. - Opowiedz po kolei, co się stało. - Wiesz, o co mi chodziło w tej pracy? „Do konserwacji urządzeń magicznych przyjmiemy młodą czarodziejkę.” Polerowanie różdżek! Domyślasz się, o co chodzi? Ja się nie domyśliłam i trochę mnie zdziwiło, kiedy się zapytali o moje wymiary. W końcu, kiedy podali mi godziny pracy coś mi się zaczęło nie podobać i zapytałam się, o co dokładanie chodzi. Jaka ja głupia jestem! - Nie przejmuj się na pewno coś najdziesz. Dostałaś jakąś sowę z Instytutu Historii Magii i Archiwizacji Pergaminów? W końcu to twój zawód... - Ty chyba w bajki wierzysz Lupin. Tam pracują tylko duchy, które raczej nie mają wieku emerytalnego i raczej nic się tam nie zwolni. A kto zatrudni czarodziejkę, jak duchy nie biorą zwolnień, nie trzeba za nie płacić składek emerytalnych, a na dodatek wszystko pamiętają ze swoich czasów. Oczywiście nikogo nie obchodzi, że nikt tak nie jest tak subiektywny jak duch w interpretacji historii, bo, po co o tym myśleć, skoro tak jest taniej. Szlag by to trafił. - Spokojnie Reiona, jutro będzie lepiej. A teraz zrobimy sobie herbatę. Czekałam na ciebie, bo zostało już tylko troszkę i wypijemy po połowie. - Twój altruizm jest przerażający. A jeszcze jedno...nie chciałam ci mówić wczoraj żeby cię nie denerwować, ale odcięli nam sieć fiuuu. W Dziale Urządzeń Magicznych nie pracują niestety wilkołaki o gołębim sercu. Nie bardzo było z czego płacić rachunków za ostatni miesiąc. Remus policzył w duchu do dziesięciu żeby się opanować. - Mogłaś mi powiedzieć, coś by się wymyśliło. Teraz to i tak nie ma znaczenia. Sowa jeszcze żyje, wiec podania można wysyłać dalej.
*** Prawdę powiedziawszy z Reioną w jednym mieszkaniu żyje się czasami ciężko. Zwłaszcza, kiedy coś jej nie wychodzi. Zapomina płacić rachunków i wydaje całe zarobione pieniądze w jeden dzień. Trzeba się przyzwyczaić do dymu tytoniowego i do tego, że w przerażająco krótkim czasie wypija zapas kawy na miesiąc. Z drugiej strony, czy nie jest to wszystko mała cena za przyjaźń? Jak poznaliśmy się z Reioną? Przypadek. Po powrocie z Brazylii znowu zacząłem szukać pracy i mieszkania. W moim przypadku znalezienie jednego i drugiego nie było takie proste. Pewnego wieczora pod Świńskim Łbem znalazłem takie ogłoszenie: „Jeśli szukasz Domu wśród zawieruchy codziennych zdarzeń przyjdź do nas. Nie obchodzi nas czy jesteś wilkołakiem czy wampirem, jeżeli tylko zmywasz po sobie naczynia i dokładasz się do czynszu”. Rozbawiło mnie to i postanowiłem tam zajrzeć. „Dom” okazał się małym mieszkaniem na poddaszu wysokiego domu z czerwonej cegły w Nokturnie. Drzwi otworzyła Reiona i rzuciła mi oceniające spojrzenie. „A ty co? Jesteś wilkołakiem z ogłoszenia?” „Tak”- Odpowiedziałem kompletnie zbity z tropu. „ To pokażę ci twój pokój i zrobię kawę”. Pamiętam, że stałem przez dłuższą chwilę próbując otrząsnąć się ze zdziwienia. Okazało się, że ogłoszenie o wilkołactwie wymyśliła Reiona żeby zniechęcić nadętych młodych urzędników niższego szczebla szukających taniego pokoju. Mieszkaliśmy tam przez ponad rok. To był dobry czas. Żyliśmy z dnia na dzień, pomiędzy porannymi awanturami i nocnymi rozmowami o życiu przy szklance rumu z colą. (Reiona zawsze potrafiła skądś zdobyć ten mugolski dodatek). Oprócz niej mieszkanie zajmowali Fred i Jon, dwóch cherłaków żyjących z przedstawień teatralnych w domach dla samotnych czarownic. W Domu nikt o nic nie pytał, nie poruszano tematu mojej likantropii, wiec i ja nie dopytywałem, czemu tych dwóch zajmuje jeden pokój... Mieszkał z nami też Lambert. Dziwny człowiek. Nie pozwalał wchodzić do swojego pokoju i właściwie nic o sobie nie mówił. Znikał czasem na całe tygodnie, przynosił i wynosił ze swojego pokoju różne pudła. Mój wyczulony węch pozwalał mi wyczuć z nich lekki odór zgnilizny, ale o nic nie pytałem. Oficjalnie Lambert zajmował się handlem, był miły i uprzejmy, więc kogo obchodziło czym się naprawdę zajmuje? Po roku Lambert zniknął. Nie dał przez miesiąc znaku życia, a potem pojawiło się dwóch dobrze zbudowanych czarodziejów, którzy różdżką wskazali jego pokój i zabrali wszystkie pudła. Przez kolejny pół roku mieszkaliśmy w czwórkę, ale kiedy Fred i Jon znaleźli pracę w jednym z nocnych lokali rozrywkowych Barcelony, postanowiliśmy z Reioną wynająć coś mniejszego we dwójkę. I tak już zostało. Myślę, że rozumiemy się dobrze, bo oboje pochodzimy z rodzin mugolskich i cały czas żyjemy rozdarci pomiędzy tymi dwoma światami. Ona wie jak to jest nigdy nie móc zaprosić wszystkich swoich najbliższych przyjaciół w jedno miejsce. Raz jesteś lepiej raz gorzej, ale jakoś się tolerujemy. To w sumie dobra wiedźma... - Lupin, na Merlina, czy to, co jest w zlewie to hodowla jakiś stworzeń czarnomagicznych? Weź zrób coś z tym i przy okazji zalej mi kawę jak będziesz w okolicy.
*** Zgubiłam gdzieś skrzydła. Za długo siedzę w miejscu i nic się nie zmienia. Zawsze musiałam dawać sobie sama radę i przyznam, że miałam naprawdę dużo szczęścia. A teraz to szczęście gdzieś uleciało. Dni coraz krótsze, czas przelatuje mi między palcami jak ziarna piasku. Te ciągłe oszczędności, wybory miedzy dobrą kolacją a opałem do kominka. Nawet Lupin staje się irytujący z tym swoim optymizmem i biernym poddawaniem się losowi. Chociaż może ma rację? Jak to mawiała moja babka, kiedy cały świat wali ci się na głowę, uśmiechnij się i zrób coś porządnie i starannie. Kromka chleba, czosnek, żółty ser. Robienie grzanek też może być przyjemne.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:27:40 GMT 1
*** - Lupin, powiedz że wszystko będzie dobrze. - Wszystko będzie dobrze. - A jak nie będzie? - Będzie. - W porządku. Wierzę ci.
*** Blade promienie słońca bezczelnie wkradają się pod moje powieki i każą wstawać. Słyszę już od pewnego czasu monotonny dźwięk młynka do kawy. Trzeba poczekać jeszcze pięć minut a potem wyjść z łóżka akurat, kiedy kawa będzie na stole. - O, kto tak wcześnie dzisiaj wstaje? - Robiłeś tyle hałasu jakbyś walczył z szyszymorą. Przyniosłeś Proroka? - Masz. - Dziękuję. Co my tu dzisiaj mamy? „Atrakcyjne Wile zatrudnię od zaraz. Możliwość zakwaterowania.” O nie, to już wczoraj przerabiałam. „Bank Gringotta zatrudni do liczenia galeonów. Minimum sześćdziesiąt lat doświadczenia.” Uuuu to raczej też nie dla nas. „Tłumacza run starożytnych. Zgłoszenia z dopiskiem Ghr-ur-hgra.” Dobrze, następne... - A myślałaś o eliksirach? Mówiłaś, że pracowałaś już w alchemii. - Wiesz, jedno to patroszyć żabę a drugie to wymyślać przepisy. - Nikt ci nie każe wymyślać przepisów. Ktoś te żaby musi patroszyć. A alchemików jest niewielu. - A mnie się marzy wielka biblioteka, stosy antycznych pergaminów i święty spokój. - A nie marzysz o drewnie do kominka i butelce dobrego wina? - Przekonałeś mnie. Wyślę im dzisiaj sowę. No chodź tu malutka. Sowa zatrzepotała nerwowo skrzydłami obserwując uważnie zawartość talerzy. Lambert, jej poprzedni właściciel, nauczył ją podkradać kęsy posiłku w chwili nieuwagi biesiadników. Reiona podrapała ją po czubku głowy i heroicznie oderwała kawałek już i tak małej kanapki. - Masz śliczna, a jak wrócisz z odpowiedzią to ci przyniosę tłustą mysz.
„Szare poranki i krótkie dni Każde z nas ma dziś tylko dla siebie Tysiąc listów strawił pieca żar W tym dwieście pięćdziesiąt od ciebie”
Krzysztof Myszkowski „ Zawirował świat”
Pamiętam swój pierwszy kociołek. Wydawał mi się wtedy taki ogromny; jakby można było w nim uwarzyć eliksiry na wszystkie bolączki świata. Był okopcony i stary, ale babka traktowała go z ogromna czcią. Gotowała w nim zarówno potrawy, jak i eliksiry i nie jestem pewna, czy ona dokładnie rozróżniała te dwie rzeczy. Nie pamiętam ile miałam wtedy lat, sześć może siedem, kiedy dowiedziałam się wszystkiego, co trzeba wiedzieć o alchemii...
Kiedy kroisz cebulę, pamiętaj, że zawiera ona w sobie znamię czarnej ziemi, w której wyrosła. Prastarą magię gleby, która przenika wraz z jej smakiem do wszystkiego, do czego jej dodajesz. Kiedy kroisz mięso kurczaka, pamiętaj, żeby robić to z czułością i wdzięcznością należną jego krótkiemu życiu. Jest w nim magia krwi i umierania. Kiedy obierasz jabłko, nie zapominaj, żeby robić to w skupieniu. Nie pozwól, aby uleciał z niego czar słońca, w którym dojrzewało i siły drzewa, z którego wyrosło. Łącząc ze sobą wszystkie składniki w gorącej przestrzeni kociołka dostajesz coś więcej niż tylko to, co do niego włożyłaś. Kiedy warzysz składniki, pozwól przeniknąć się ich magii do samego końca. Rób to z miłością matki i nieubłaganą dokładnością oprawcy. Ta recepta odnosi się w równym stopniu do przysądzania rosołu, co eliksiru nieśmiertelności. Zmieniają się tylko składniki.
*** Wygłodniałe jesienne noce coraz głębiej wżerały się w jasne płachty dni. Wiatry tańczyły nad dachami domów zrywając ostatnie liście z drzew, a szare poranki szkliły kałuże pierwszymi cieniutkimi kryształkami lodu. Wśród tych ciemnych wieczorów i szarych poranków sowa Reiony wracała do domu wciąż bez żadnych odpowiedzi.
*** To był bardzo zły dzień. Sam nie wiem, od czego zaczęło. Reiona siedział skulona pod kocem czytając po raz kolejny "Zamek" i odpalając jednego papierosa od drugiego. Nie mogę nawet otworzyć okna żeby trochę odetchnąć, bo na dworze szaleje wichura. Czy ona musi sobie w ten sposób rujnować zdrowie? I moje przy okazji. Nie wspomnę tu już, że skoro nie mamy czym zapłacić za sieć fiuu, to...ehhhh szkoda słów. - Reiona, czy mogłabyś tyle nie palić? Ona nie lubi, kiedy przerywać jej lekturę. Niechętnie patrzy w moją stronę. - Możesz otworzyć okno. - Nie mogę. Jest zimno. - Co za różnica, tu też nie jest za ciepło. - Może było by cieplej, gdybyś zamiast na papierosy... - O co ci chodzi, Lupin? - O nic. Martwię się tylko o twoje zdrowie. - Jakoś dotychczas moje palenie ci nie wadziło. Może się mylę, ale przed chwilką sugerowałeś, że za dużo wydaję na swoje potrzeby i nie starcza na opał. - To ty to powiedziałaś. - A ty nie zaprzeczyłeś. To co, mam iść polerować różdżki, bo nie mogę znaleźć nic lepszego? Jak dotychczas wszystko było nasze, a teraz ci się nie podoba, że na opał nie ma. - Nie zaczynaj znowu. I nie podnoś głosu. - To ty zacząłeś, ja sobie spokojnie czytałam. - Ja cię tylko proszę żebyś była rozsądna. Palenie szkodzi zdrowiu, znowu będziesz kaszleć, a przy okazji... - Oj nie zaczynaj mi z rozsądkiem. I daruj sobie tą hipokryzję, że się martwisz o mój kaszel. - A wiesz, trochę rozsądku by ci się przydało. Ostatnio wszystko, co robisz w życiu do niczego nie prowadzi. - Jakim prawem zaczynasz mnie pouczać? Znalazł się rozsądny wilkołak. I co ci przyjdzie z tego rozsądku? Z tej twojej zdrowej diety, codziennych spacerów i nie picia więcej niż jedno kremowe? Wystarczy jeden dekret Ministerstwa, żebyś... - Przesadziłaś Reiona!
Tak, stanowczo przesadziła. Takich rzeczy się nie mówi. I właściwie, o co jej chodzi? Że uprzejmie zwróciłem uwagę, że przeszkadza mi dym? Nie, dzisiaj stanowczo nie chcę kontynuować tej rozmowy. Oddzielam swoją część pokoju zaklęciem wyciszającym i odwracam się do ściany.
*** No, przesadziłam. Ale kiedy siedzi się już drugi miesiąc w domu, gada się różne bzdury. A on nie mógł mi tego uprzejmiej powiedzieć? Z drugiej strony wypominanie, że jest tylko potworem, którego można uśpić jednym zarządzeniem ministerstwa też nie było uprzejme. Na Merlina, jaka ja głupia jestem! Nie chcę, żeby mu było przykro. Chociaż teraz do niego nie podejdę, bo mnie wyrzuci. Nie, stanowczo nie. Ale zaraz, gdyby tak....
Po chwili Remus poczuł, że na brzegu koca zwinęło się ciemnobrązowe stworzenie. Stworzenie łypnęło czarnymi, błyszczącymi oczami i ostrożnie wdrapało się na jego kolana. Po chwili zauważył, że zwierzę trzyma w łapkach orzech. Ostrożnie rozgryzło skorupę i łapką podało Remusowi smaczną zawartość. Kiedy zjadł, zobaczył, że stworzenie bez skrępowania wdrapuje się mu na głowę i zaczyna lizać za uchem. - Już dobrze Reiona. Nie można się na ciebie gniewać. Tylko błagam, weź ogon z mojego nosa, to łaskocze. Stworzenie jeszcze raz rzuciło Remusowi porozumiewawcze spojrzenie i otuliło się wokół jego szyi. Po chwili zasnęło*.
*Dla osób, które nie pamiętają, lub nie czytały Alchemii. Reiona jest, animagiem. Lemurem.
*** On cały czas czeka. Czuję to w swojej krwi. Ten pasożyt, który krąży w moich żyłach, dociera do mózgu i wpija się w serce. Każdego dnia, każdej sekundy. Przyczajony drapieżnik ujawni się pod się dopiero podczas pełni, ale jego oddech czuję w sobie przez cały czas. Już niedługo rozedrze mi skórę wzywany odwiecznym głodem. On już czeka.
***
Którejś pełni wpadłam na pomysł pisania Notatek Księżycowych. W grubym zeszycie zapisywałam wszystko, co się dzieje w Domu, żeby Lupin mógł sobie poczytać, kiedy wróci ze swojego comiesięcznego więzienia. Żeby było tak, jakby przez ten cały czas był z nami. I mógł poczuć na granicy wilczej świadomości, że jest ktoś, kto pisze te dzienniki. Dzisiaj znowu jestem sama w domu. Ostrzę dokładnie ołówek i zaczynam pisać.
Notatki Księżycowe. Godzina 20:37 Księżyca zupełnie nie widać. Tylko chmury i znowu zaczął sypać śnieg. Jest tak zimno, że masz szczęście, że teraz porosłeś futrem. To tak z pozytywnego myślenia.
21:08 Zrobiłam kolację. Dla ciebie też zrobiłam, żeby nie było, że zapominam. Sowa zgłosiła się do konsumpcji w twoim zastępstwie. Kanapek już nie ma. Pohukuje, więc pewnie jej smakowały. Cały czas czytam. W domu cisza. Znalazłam ładny fragment, poznajesz? „Archipelagi gwiezdne widziałem! Wysp roje, Gdzie żeglarzom otwarte niebo szalejące. - W tychże to nocach bez dna ukrywasz sny swoje, Milionie złotych ptaków, przyszłej Mocy słońce?”
Kiedy znowu rozwinę skrzydła? Kiedy tam polecę?
03:11 Nie śpię. Przykro mi z powodu tej awantury. Godzinę temu uderzyłam się o kant szafy. Bolało strasznie. I pomyślałam sobie, że ciebie musi boleć teraz bardziej. Łączę mój stłuczony łokieć z twoim bólem księżycową nitką. Kiedy cię nie ma, mogę przynajmniej spokojnie palić. Ale i tak wolałabym żebyś był. Sowa już dawno śpi (a podobno to nocne stworzenia). Chciała się usadowić na twoim gramofonie, ale ją przepędziłam, bo znowu trzeba by go było rano czyścić. Wisisz mi za to Kremowe. Ja też idę spać. Dobranoc, Lupin. (I tak cię lubię, ty wstrętny rozsądny oportunisto.)
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:27:57 GMT 1
*** Przepisu na eliksir i formuły magicznej nie wymyśla się ot tak sobie. Potrzebne są do tego wiedza i doświadczenie, jakie ma niewielu. Potrzebne są też najlepsze składniki. Dlatego też trudną sztuką tworzenia eliksirów zajmują się nieliczni. Większość z napojów, maści, pomad i proszków, codziennie używanych przez tysiące wiedźm i czarodziejów na świecie do magii miłosnej i leczniczej, jest tylko odtwórczym przepisem na licencji jakiegoś sławnego alchemika. Swoje pracownie eliksirów mają oczywiście szkoły. Hogwart może się poszczycić jedną z najlepszych. Ministerstwo Magii też ma swoich mistrzów eliksirów, jednak ich największym osiągnięciem, czy jak mawiają złośliwi, porażką jest nie wysadzenie dotychczas całego budynku ministerstwa w powietrze. Najważniejszą instytucją zajmującą się tą trudna sztuką jest jednak bez wątpienia Instytut Eliksirów i Antidotów Magicznych. Ta międzynarodowa organizacja została założona w 1583 roku przez Rudolfa II w Pradze. W szesnastym wieku świat mugoli i czarodziejów nie był jeszcze tak rozdzielony i ten wybitny mag i alchemik pamiętany jest dzisiaj również przez mugoli jako Cesarz Rudolf II. Wychowanek domu Gryffindoru nie był cenionym władcą, choć jak powszechnie wiadomo symbolem i wiernym przyjacielem jego domu był lew. Paranoicznie podejrzliwy kolekcjoner magicznych przedmiotów nie zajmował się zbytnio sprawami państwa. Historia magii zawdzięcza mu jednak ufundowanie najsławniejszego ośrodka alchemii. Brahe, Kepler, Dee, któż nie zna tych nazwisk? Instytut wspomagany hojną ręka cesarza rozwijał się szybko i już po kilku latach powstały dwie kolejne pracownie, w Londynie i Salamance. (Ta ostatni znajdował się początkowo w Madrycie, ale został przeniesiony na skutek konfliktów z Inkwizycją). Te trzy miejsca znane są dzisiaj jako Trójkąt Wielkiego Warzyciela. W tajnych laboratoriach ciągnących się głębokimi piwnicami pod powierzchnią tych trzech miast, ciągle parują kociołki i słychać dźwięk mosiężnych moździerzy kruszących zioła. Instytut jest całkowicie samowystarczalny finansowo i nie podlega oficjalnie pod rządy żadnego państwa. Jego oficjalną rolą jest niesienie dymiącego kociołka wiedzy czarodziejom wszystkich krajów. Jednak mówi się nieoficjalnie, że kociołek ten jest nie tyle niesiony, co wynoszony pokątnie, i to za całkiem spore worki galeonów. Zdaję sobie sprawę jak potężną organizacją jest instytut Alchemii, dlatego można sobie wyobrazić moją radość, kiedy wreszcie w połowie grudnia sowa przyniosła mi upragniony list. Ogłoszenie o pracę znalazłam w El Mundo Magico, które kupowałam czasami żeby mieć kontakt z ojczystym językiem.
Sowa ze smakiem przełknęła ciało martwej myszy. - Reiona, na Merlina czy musisz ją karmić tą padliną przy naszym stole? - Daj jej spokój, Lupin. Dzisiaj świętujemy. Wszyscy troje.
"Wszelka, mój bracie, teoria jest szara, Zielone zaś jest życia drzewo złote." J.W. Goethe Faust
Praga, styczeń 1612 roku
W pałacowych korytarzach słychać było tylko wycie wiatru i głuche odgłosy kroków strażników. Cesarz bał się. Stach nie opuszczał go już od wielu dni. Zdrada czaiła się słowach magów, ustach kochanek i sztyletach przyjaciół. Usiadł na rzeźbionym tronie i próbował uspokoić myśli. „Jeszcze mnie nie pokonali. Wciąż żyję. Przeklęty Brahe, śmiał przepowiedzieć mi śmierć, a teraz sam już nie żyje. Niech go wszyscy diabli porwą!” Nagle usłyszał za sobą ciche skrzypnięcie okna. Obejrzał się, ale nie zobaczył nikogo. - Kto tu jest? Straże! - Oni cię nie usłyszą. Śpią. Przy dębowym stole w rogu komnaty siedziała jasnowłosa kobieta. Przez chwile obserwowała figury stojące na szachownicy, a potem spokojnie odwróciła głowę. - Kim jesteś? Czego chcesz? – zapytał cesarz z przerażeniem. - Naprawdę mnie nie poznajesz? Spotkaliśmy się już tyle razy. Przypomnij sobie Madryt czterdzieści lat temu, przypomnij sobie pewien stos w małej wsi na Morawach. Naprawdę nic nie pamiętasz? Zawarliśmy układ. Cesarz przyjrzał się jeszcze raz szarym oczom i nie był już pewien, czy widzi piękną kobietę, staruszkę, czy bestię. Poczuł jak zimne krople potu spływają mu po karku. Kobieta posłała mu łagodny uśmiech. - Chyba nie spodziewałeś się bestii z kopytami? Ciągle wierzysz w te zabobony? Powinieneś zresztą docenić, że wybrałam postać przyjemną dla twoich oczu. - Czego chcesz? Nie mam ci nic do powiedzenia. - Chcę zagrać. Jeżeli pozwolisz to tym razem zagram białymi.
Kiedy nad ranem strażnicy znaleźli martwe ciało Rudolfa II nie zauważyli że, na szachownicy brakowało czarnego gońca.
*** Rąk już nie czuję. Od tygodnia zrobiły mi się odciski na dłoniach a trzeba pracować dalej. Dzisiaj czeka mnie jeszcze utarcie trzech zębów chimery, pół rogu jednorożca i sekcja słoika jaszczurek. Zaczynam też rozumieć, czemu wszyscy alchemicy mają takie tłuste włosy. Godziny nad parującymi kociołkami, a kiedy wraca się do domu to jest się tak zmęczonym, że pada się do łóżka. Wzięłam wczoraj nożyczki i się skończyło. Teraz mam krótkie włosy i święty spokój. Tak jest nawet bezpieczniej. Można sobie wyobrazić, co by się stało gdyby mój włos wpadł do składnika eliksiru wieloskokowego. Aż strach pomyśleć. Najgorszy był zeszły tydzień. Nie wracałam nawet na noc z laboratorium. Przywieźli z Rumunii całego smoka i trzeba go było skroić i zamarynować w odpowiednich słojach. Trzydzieści godzin pracy bez przerwy. Stanowczo najgorsze były zęby. Potem wszyscy dostaliśmy trzy dni urlopu. Akurat tyle, nie mniej ni więcej, żeby odespać, spić się do nieprzytomności i jeszcze raz odespać. Tu muszę przyznać, że w Instytucie Eliksirów jest zarówno co, jak i z kim pić. W ogóle to całe bractwo Alchemików to dość dziwni i bardzo sympatyczni ludzie. Wiecznie zabiegani, żyją w swoich zamkniętych światach receptur i buchającej pary. Czasami mi się wydaje, że patrzą na świat jak mali chłopcy, mogący w swoich kociołkach uwarzyć eliksiry szczęśliwego życia. Zarobki są tu bardzo dobre, ale oni chodzą ubrani ciągle w te same szaty. Po prostu nie zwracają na to uwagi. Dobrze, może na pierwszy rzut oka wydają się trochę nieprzystępni i nieuprzejmi, ale po drugim kubku śliwowicy to dusza ludzie. Och zresztą nie tylko śliwowicę się tu pija. Czego oni nie warzą? Nie wiem, z czego było to, czym świętowaliśmy zwycięstwo nad smokiem, ale było mocne. Lupin, bo i jego zapraszamy na nasze nocne rozmowy, po trzeciej kolejce zasnął jak dziecko, a rano zupełnie nie miał kłopotów z żołądkiem. Cudo. Szkoda, że nie można sprzedać tego przepisu mugolom, zrobiłoby się majątek. Jedyne, co mi przeszkadza to, że mam tak mało czasu dla siebie. Wychodzę, kiedy jest jeszcze ciemno, wracam po zmroku. Marzę o słońcu. Stanowczo Instytut nas wykorzystuje. Czy są zarobki, które mogą zrekompensować brak słońca? Pociesza mnie tylko, to że jeżeli kiedyś się pomylę i źle oznakuję buteleczkę i mój szef, który będzie z niej korzystał wyleci w powietrze. I ta myśl napawa mnie radością.
*** Martwię się o Reionę. Tak długo szukała pracy, a teraz, kiedy ją ma, nie ma czasu na nic innego. Co ona w ogóle je? Jest coraz bledsza. Ostatnie Notatki księżycowe zawierały tylko jedno słowo „śpię”.
- Lupin. Poczytaj mi. - Co ci poczytać? - Zostawiłam w kuchni otwartą książkę. Skończ mi ten rozdział, bo ja nie mam siły.
Kiedy po chwili wróciłem z książką już spała. Dobranoc czarownico.
***
Mistrz Eliksirów Instytutu Alchemii Lucas Gavestone lubił czasem zostawać w pracy do późna i samemu przygotować składniki eliksirów. Dokładnie i precyzyjnie przecinał skalpelem skórę salamandry i delikatnie wyjmował poszczególne narządy. Ten jeden z najbogatszych czarodziejów w Anglii zaczynał swoją karierę jako zwykły uzdrowiciel. I może zajmowałby się tą pracą przez resztę swojego życia, gdyby którejś nocy Śmierć nie wydarłaby mu jednego istnienia za wiele. Nie chodziło tu o smutek czy żal, jaki lekarz może odczuwać w takich sytuacjach. Lucas Gavestone nie był z pewnością człowiekiem sentymentalnym. Zrozumiał jednak wtedy słabość i zawodność swojej wiedzy. Zrozumiał, że są granice, których nawet najzdolniejszy mag i uzdrowiciel nie przekroczą. Od tamtego czasu poszukiwał ogarnięty obsesją zrozumienia i poznania istoty magii, przekroczenia granicy dostępnej zwykłym śmiertelnikom. Szukał już wszędzie, ale zwodziły go w równym stopniu starożytne księgi jak tajemne formuły. Nic. Wszystko było tylko odtwórczą rzemieślniczą reprodukcją. Powoli stawał się coraz bardziej rozgoryczony i zawiedziony. Lucas Gavestone dawno temu stracił wiarę w Boga i ludzi, a teraz stopniowo tracił też wiarę w wiedzę.
***
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:28:34 GMT 1
Reiona siedziała na niebieskiej kanapie i z napięciem obserwowała ekran telewizora. Odwiedzali rodziców Remusa kilka razy w miesiącu, ale tym razem powód był szczególnie ważny. Mecz Hiszpania - Anglia. Magia magią, quidditch quidditchem, ale nic tak nie pobudza krążenia krwi jak dobry mugolski mecz piłkarski. Nawet, jeżeli mecz ten był tylko powtórką z zeszłego sezonu nadawaną dla zatkania czasu antenowego. Poza tym wizyty w domu państwa Lupin nie były tylko okazją do darmowej wyżerki, ale prawdziwą przyjemnością. Reiona od razu polubiła ten mugolski dom, tchnący magią domowego ciepła. Jaką osoba musiała być czarownica, która bez słowa skargi zostawiła dla swojego mugolskiego męża cały świat? Jakim człowiekiem był mugol który nie rozumiejąc w najmniejszym stopniu choroby syna, akceptował go w zupełności. Chorobę tłumaczył sobie jako zaburzenie zbliżone do padaczki, wymagające comiesięcznej izolacji i nigdy nie pytał o nic więcej. Tu było dobrze.
- Goooolll! – Reiona z krzykiem rzuciła się na szyję Remusa.- Nasi wygrali. Skopali wam te angielskie tyłki, że aż miło było popatrzeć. - Nie krzycz tak proszę. Po pierwsze wygrali w zeszłym sezonie i nie widzę powodu żeby się tym tak ekscytować. Zobaczymy jak sobie poradzą tego lata. - Ale ja tego wcześniej nie oglądałam! - A Po drugie przypominam ci, że znajdujesz się w angielskim domu i pozwól zachować nam resztki godności. I przestań się do mnie kleić zanim moja mama wejdzie. Już i tak wystarczająco podejrzanie wygląda to, że przychodzimy tu razem. Reiona puściła Remusa i położyła się na kanapie dławiona atakiem śmiechu. - Co ty? Naprawdę można myśleć, że my..? - A coś ty myślała? Przychodzimy tu razem od roku i już i tak musiałem się ostatnio grubo tłumaczyć. - Ale to śmieszne. Ty mi się nawet nie podobasz. Nic a nic. - Jak zwykle jesteś miła i subtelna.
***
Notatki Księżycowe 18.10 Pająk chodzi po ścianie. Zastanawiam się czy nasza Szanowna Sowa raczy go zjeść. Mogłaby w sumie pracować także przy niszczeniu szkodników. Leniwe ptaszysko na razie odmawia współpracy.
21:32 Oj będziesz zły jak ci powiem, co robiłam. Wróciłam właśnie z łyżew. Zamarznięta rzeka o wiele lepiej nadaje się do jeżdżenia niż mugolskie lodowiska. No, dobrze może lód nie jest najgrubszy, ale za to jak pięknie widać gwiazdy, kiedy się człowiek przewróci. Teraz ciepła herbata z cytryną na rozgrzanie i spać.
23:55 Nie mogę zasnąć. Znowu. Wzięła mnie na poważne rozmyślania. To dziwne, ale najczęściej myślę o tobie, kiedy cię nie ma. Kiedy jesteś to ciągle mijamy się w pośpiechu. Zaczyna mnie to denerwować. Dobrze wiesz, że nigdy nie nazwę cię tym słowem na P., zbyt często już go używałam i chyba przestało dla mnie cokolwiek znaczyć. Chciałam ci tylko powiedzieć, że cieszę się, że jesteś. Że cieszę się tak bardzo się różnimy mogę pisać dla ciebie te dzienniki, a ty będziesz je czytać. Właśnie dzienniki - miałam ci opisywać, co dzieje się w Domu, a nie sprzedawać ci moich przemyśleń. W Domu zasadniczo nic się nie dzieje. Nawet ci z dołu się dzisiaj nie kłócą za głośno.
Aaa miałam ci zadać jedno pytanie? Czy pod postacią wilkołaka śpisz i śnisz?
*** Szaleństwo nie rodzi się ze smutku, ani odtrąconej miłości. Szaleństwo kiełkuje powoli, niezauważalne jak przydrożne chwasty w najgłębszych zakamarkach mózgu. Czeka cierpliwie całymi latami na odpowiednią chwilę, żeby spętać ofiarę pajęczą nicią chaosu. Karmi się skrawkami marzeń i pytaniami bez odpowiedzi. Szaleństwo jest skrupulatne i logiczne w swym postępowaniu. Kiedy już wybierze swoją ofiarę nie odstępuje jej na krok śledząc każdą myśl i gest, wypatruje tej jednej jedynej okazji, kiedy los pozwolij zaatakować. Tamtej nocy szaleństwo siedzące w kącie gabinetu Lucasa Gaverstona uśmiechnęło się do siebie widząc nadzieję w jego oczach. Drżenie rąk, z jakim dotykał znalezionego w Pradze pergaminu pozwalało przypuszczać, że cel jest blisko.
*** Śnieżna kula przeleciała ze świstem nad pomarańczowa czapką Reiony. - Nie trafiłeś Lupin! Zaraz ci pokażę jak się powinno rzucać. Mały ruch różdżką i Remus Lupin leżał przykryty grubą warstwą śniegu. - Oszukujesz! Nie można różdżką! Zwłaszcza w samym środku Knsington Garden! - Skoro zrobiłam znaczy się można, poza tym nie mam rękawiczek i nie mogę lepić śniegu inaczej. A teraz wstawaj wilku śnieżny, zabieram cię na kawę i pokażę ci pewne zaczarowane miejsce. Musimy podjechać kawałek metrem. - Zaczarowane miejsce w mugolskim Londynie? - Jak najbardziej. Zobaczysz.
Mały mugolski antykwariat na przedmieściach Londynu rzeczywiście wydawał się być miejscem magicznym. Drewniane półki uginały się pod ciężarem książek, a zapach kurzu i starego papieru drażnił węch zaklętym w nim czarem słów i historii. Reiona przez długi czas penetrowała kolejne regały ze wzrokiem myszy oczarowanej spiżarnią pełną zboża. - Popatrz tutaj Lupin. „Prawdziwa historia Salem”. Napisane przez mugola. I z tego, co pamiętam tę książkę, to niewiele mija się z prawda. Jest w każdym razie mniej tendencyjna niż jej magiczna wersja, usprawiedliwiająca rolę Abigail. - Tu masz rację, jak się nie wierzy w jakąś historię, to nie ma się interesu żeby ją naginać. Ale nie mów, że mugole znają się na wszystkim. Popatrz tylko, jakie bzdury wypisują o wilkołactwie. Reiona parsknęła śmiechem czytając otwarta przez Remusa stronę. - Faktycznie Lupin miałbyś niezły problem jakby to okazało się prawdą. Ja nie mogę potwierdzić tej informacji empirycznie, ale mogę się założyć, że znalazłoby się kilka czarownic, które przyznałyby mi rację. Nie da się zarazić wilkołactwem przez... - Czy mogłabyś mówić troszkę ciszej. Naprawdę pół Londynu nie musi znać szczegółów mojego życia intymnego.
*** Jest takie powiedzenie, że jeżeli chcesz rozśmieszyć Stwórcę to powiedz mu o swoich planach. Reiona miała bardzo sprecyzowane plany na najbliższy okres czasu. W ich skład wchodziły święty spokój, dobra książka, stała pensja i kilku przyjaciół. I wszystko wskazywałoby na to, że życie potoczy się tak jak sobie zaplanowała. Do czasu, kiedy w pewien słoneczny marcowy poranek wchodząc do Instytutu Eliksirów nie usłyszała potężnego wybuchu.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:29:28 GMT 1
„W tym momencie wiedziałem już, że trafiłem na złowrogi teren, ale nie znałem jeszcze reguł walki” Garri Kasparow, Autobiografia
W niebezpieczeństwie pierwszym i zupełnie naturalnym odruchem jest ucieczka. Dopiero drugim, wtórnym i często zgubnym ciekawość. W chwili wybuchu Reiona odruchowo rzuciła się na podłogę nakrywając rękami głowę. Jednak po chwili, kiedy huk zastąpiła cisza, a po niej nerwowe kroki alchemików wybiegających z lochów i wbiegających ponownie żeby zobaczyć, co się stało, Reiona wstała i wiedziona ciekawością ruszyła w stronę lochów. Nie zdążyła minąć nawet drugiego zakrętu, kiedy zastąpił jej drogę młody czarodziej pracujący w dziale obsługi magicznej instytutu. - Panno Kamara – powiedział patrząc na jej identyfikator - bardzo mi przykro, ale nie może pani dalej wejść. - Słyszałam wybuch i chciałabym się... - Właśnie stamtąd wróciłem. To nie jest widok dla pani. Laboratorium 293 w sektorze bazyliszka wygląda jak... - 293? Jest pan pewien? – Reiona pobladła i musiała oprzeć się o chłodną kamienną ścianę lochu żeby nie zemdleć. - Tak jestem pewien. Co się pani stało? Wszystko w porządku? - Nie, nie w porządku. Ja pracuję w sektorze bazyliszka. Pod numerem 293. Czarodziej odwrócił głowę i zaklął cicho. To, co zobaczył zaraz po wybuchu nie było przyjemnym widokiem. Ale dla kogoś, kto znał ofiarę z codziennej pracy mógł to być widok nie do zniesienia. Kociołek jest jak wiadomo metalowy, a podczas eksplozji kawałki metalu rozpryskują się i wbijają się z ogromną siłą we wszystko, co napotkają na swej drodze. Z tego, co można przypuszczać po tym, co zostało z twarzy Radvana Navotnego to w chwili wybuchu akurat nachylał się nad kociołkiem. Reiona usiadła na podłodze i objęła rękami kolana. - Czy nikomu nic się nie stało? - Uzdrowiciele już są w drodze, jednak.... każdy wybuch to ogromne niebezpieczeństwo i ... - Kto? – powoli podniosła głowę i spojrzała pytająco. - Radvan Navotny. – Padła cicha odpowiedz. - Zupełnie? - Niestety. – Czarodziej odwrócił głowę do ściany. - Jasna cholera.
***
Dali mi jakiś eliksir uspokajający, ale wypiłam go tylko do połowy. Nie mam siły go wypić. Nie mam siły wstać. W około przechodzi mnóstwo osób i nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Przez sukienkę czuję zimno kamiennej podłogi i liczę przechodzące po ścianie mrówki. Osiemdziesiąta piąta, osiemdziesiąta szósta, byle nie myśleć. Przed godziną wynieśli jego ciało. Spod białego prześcieradła wystawały tylko buty. To głupie, ale dopiero teraz zauważyłam, że Radvan miał takie świetne buty ze skóry mantykory. Musiały kosztować majątek. Kiedy przechodzili obok mnie nosze przechyliły się i spod prześcieradła wysunęła się ręka. Była taka blada, że pierwszej chwili jej nie poznałam. Jakby należała nie do kogoś, z kim pracowałam, ale do jakiegoś obcego trupa. Palce lekko ściśnięte, jakby coś trzymały. Lekkie zadrapanie powyżej kciuka. Dobre buty i zaciśnięta dłoń, czy tylko tyle zostaje z człowieka? Nawet się dobrze nie znaliśmy. Kilka razy piliśmy razem i pracowaliśmy w jednym pokoju. Praca polegała na tym, że rano wręczał mi listę składników potrzebnych na następny dzień, a ja je przygotowywałam i zostawiałam na stole. Czy tym razem też ucierałam składniki, które go rozerwały? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Potem przyszli aurorzy. Wchodzili i wychodzili z lochów, wypytywali o wybuch, a ja siedziałam i liczyłam mrówki. Dopiero, kiedy się trochę uspokoiło doszłam do siebie na tyle, żeby wstać. Początkowo chciałam iść do domu, ale coś ciągnęło mnie w dół do naszego laboratorium. Przecisnęłam się dołem, blisko podłogi, żeby nie przerwać zaklęcia zabezpieczającego i weszłam do środka. Wszystko pokrywała drobna warstwa pyłu. Odłamki kociołka tkwiły głęboko w drewnianych ławach i ścianach. Przeszły mnie ciarki, kiedy pomyślałam, że mogłam tutaj być w czasie wybuchu. Ile się spóźniłam? Pięć, dziesięć minut? Gdybym nie wypiła kawy, gdybym nie poskładała prania dla Lupina, gdybym... Na ławie w kącie Sali stał nienaruszony przyrząd do destylacji. A więc wybuch miał miejsce w początkowej fazie przygotowywania eliksiru. Tylko jak to możliwe? Ta faza jest zazwyczaj najprostsza. Na podłodze obok moich butów leżą resztki kanapki. Wygląda na to, że rzeczywiście dopiero zaczął warzyć składniki podstawce, przygryzając od niechcenia drugie śniadanie. Rozglądam się powoli po lochu starając się nie chodzić po zakrzepłej krwi. To dziwne, ale krew wydaje się nawet po śmierci być częścią tego, do kogo należała, chodzenie po niej mogłabym uznać niemal za nietakt. Pod ławą zobaczyłam nadpalony fragment pergaminu i resztki małej książeczki w zielonej oprawie. Zdążyłam je podnieść, kiedy usłyszałam za sobą głos. - Co pani tutaj robi? Powinna pani wrócić do domu i odpocząć. - Tak, oczywiście. – Odpowiedziałam drżącym głosem, szybko chowając nadpalone kratki pergaminu do torebki.
*** Mówi się, że najlepszym lekarstwem na nawet najgorsze przeżycie jest odpoczynek, sen i dobra książka. Sposób ten zadziałał również w tej sytuacji i Reiona po kilku dniach wolnego prawie zupełnie odzyskała spokój. Skrawek pergaminu i zielony notes znalezione w lochu leżały spokojnie na dnie szuflady. Kiedy tylko Reiona poczuła się trochę lepiej zaczęła przewracać mieszkanie do góry nogami, sprzątając i remontując. Remus Lupin usiłował przez dłuższy czas zachować spokój, ale kiedy wrócił do domu i zobaczył Reionę na mugolskiej drabinie malującą sufit w rozgwieżdżone niebo nie wytrzymał. - Co to jest na Merlina? - To akurat jest gwiazdozbiór Smoka, Lupin. Będziemy mieli ślicznie pomalowany sufit jak przystało na prawdziwe czarodziejskie mieszkanie. Remus przełknął ślinę i starał się oddychać głęboko. - Pytałem o to wielkie akurat nad moim łóżkiem. - Aaa, to jest księżyc. Wyobrażasz sobie niebo bez księżyca? - Reiona posłuchaj. Ja. Jestem. Wilkołakiem. I. Nie. Chcę. Nad. Łóżkiem. Żadnego. Księżyca. Jasne? - Lupin, ale on jest w nowiu! - Jest księżycem. I ma zniknąć. - A gdyby tak domalować chmurę? - Nie!
*** Jak mawiała moja mama mężczyzna ma wszystko jeść, a nie wszystko wiedzieć. Księżyc został. Tyle, że wywędrował do łazienki i siedzi za lustrem. Nie widać go, ale niebo jest takie, jakie trzeba. A skoro o jedzeniu mowa to korzystając z okazji, że mam teraz troszkę czasu będę mogła zrobić coś specjalnego. Mam nadzieję, że Lupin przeżyje jakoś tę ilość chili.
- Reiona. Masz chwilkę? - Nie teraz. Właśnie sięgam wyżyn sztuki kulinarnej. A co się stało? - W Proroku jest całostronicowy artykuł o tym wybuchu. Podobno było śledztwo i potwierdzono wersję, że to był wypadek. - Jak ci się chce to przeczytaj kawałek na głos. - W sumie nie piszą nic nowego. Cały artykuł jest o zachowaniu norm bezpieczeństwa. „Radvan Navotny zginął podczas tworzenia eliksiru niewidzialności. Podczas pracy doszło do...” - Co ty za bzdury pleciesz Lupin? - Czytam, co piszą. - Nie mógł zginąć podczas tworzenia eliksiru niewidzialności, bo pierwsza fraza jest absolutnie bezpieczna, a pamiętam, że destylator potrzebny w drugiej fazie nie był jeszcze używany przed wypadkiem. Stał bezpiecznie na swoim miejscu nieuszkodzony przez wybuch. - Wersję wybuchu eliksiru niewidzialności potwierdzili alchemicy Ministerstwa. - Widocznie w Proroku się pomylili. Teraz sobie przypomniałam, że znalazłam coś co wyklucza eliksir niewidzialności. Reiona weszła do pokoju i szukała przez chwilę czegoś w szufladzie szafy. W końcu wyjęła mały nadpalony strzępek pergaminu z napisem „Sanguisorba minor” i położyła go z duma przed Remusem. - Co to jest? - Kawałek pergaminu który znalazłam po wybuchu. Sanguisorba minor czyli krwiściąg mniejszy nie jest używany do eliksiru niewidzialności. Biorąc pod uwagę fakt, że w samym laboratorium ze względu na gęstość dymu nie przechowuję się żadnych ksiąg ani pergaminów to musi to być resztka receptury. - Przykro mi Reiona, ale ten napis niczego nie oznacza. Mógł to być równie dobrze przepis na eliksir, jak i przypadkowy pergamin zgubiony przez kogoś z instytutu. - To czemu wybuch nastąpił w pierwszej jeszcze niegroźnej fazie? - Nie wiem. Wiem natomiast, że jak zaraz nie wrócisz do kociołka to nasz obiad będzie bardzo bogaty w Carboneum.
*** Kiedy po obiedzie Remus zabrał się do zmywania, Reiona miała wreszcie czas żeby usiąść spokojnie i zapalić. Kłęby niebieskiego dymu unosiły się leniwie pod sufitem a ona bawiła się zamieniając je różdżką w szybujące pod sufitem płaszczki. Kiedy znudziła jej się już ta rozrywka spojrzała na leżący na stole kawałek pergaminu. „Sanguisorba minor”, pisało wyraźnie. Od niechcenia rzuciła małe zaklęcie, czasem da się odtworzyć zniszczone części pergaminu. Zwłaszcza, kiedy uszkodzenie było tylko mechaniczne a nie magiczne. W pierwszej chwili spojrzała zdezorientowana nie wiedząc, co się dzieje, bo różdżka delikatnie zawibrowała sygnalizując obecność innych zaklęć. Bardzo delikatnie żeby nie zniszczyć napisu odwróciła przebieg reakcji magicznej. Litery początkowo rozmyły się a potem napis ułożył się ponownie. Kiedy Reiona przeczytała napis wydawało jej się że słyszy w głowie kolejny wybuch. Przez dłuższy czas nie mogła powiedzieć słowa patrząc tępo na ocalały z wybuchu strzęp. - Jasna cholera, Lupin. Chodź tu szybko. Ktoś fałszował ten pergamin. Na leżącym na stole kawałku pergaminu pisało wyraźnie. „ Fuctus Vesiculosus” *** Lucas Gaverston przeżył w życiu wiele rozczarowań i trudno go było czymś zaskoczyć. Jednak pergamin, który sprowadził z Pragi interesował go z każdym dniem coraz bardziej. Może dlatego że nie było na nim żadnych tajemniczych znaków i rytuałów mamiących łatwowiernych czarodziejów potęgą mrocznych guseł. Kiedy otworzył pergamin w żółtym świetle świecy ukazały mu się starannie nakreślone litery„Odpowiedzią jest gra”. Pod spodem była narysowana szachownica. Alchemik wielokrotnie spotykał magiczne odmiany szachów, które same rozgrywały partie jednak ten pergamin wydawał mu się czymś więcej. Przez kilka dni siedział zamknięty w swoim gabinecie obserwując biało czarne pola. I nie wiedział, dlaczego, ale wydawało mu się, że tym razem jego przeciwnik jest prawdziwą istotą, a nie tylko magicznie zapisanym schematem ruchów. Wiedział też, że przesuwając różdżką pierwszą figurę otwiera drzwi, których nie będzie już mógł zamknąć. Kiedy wreszcie zdecydował się rozpocząć grę, jego przeciwnik poruszał się codziennie tylko o jedno pole. Jakby chciał pokazać, że ma bardzo dużo czasu. Lucas Gavestone zauważył też, że zaczyna myśleć o swoim przeciwniku bardzo osobowo, wyczuwał go, czy może raczej ją. Codzienne obowiązki, które dotychczas wykonywał z taką perfekcją przestały być ważne, wizyty aurorów po wybuchu, roczne sprawozdanie w sprawie finansów instytutu to wszystko wydawało się mu jakby mnie istotne. Chwilami wydawało mu się, że patrzy na świat z perspektywy wielkiej szachownicy. Gra i życie codzienne miały ze sobą bardzo wiele wspólnego. Może jedyną różnicą stanowiło to, że w szachach były prostsze reguły i przeciwnicy częściej myśleli. Skoro, zatem te dwa światy są podobne do siebie pod tak wieloma względami, to czy grając nie można poznać tej reguły, istoty, która nimi rządzi? Lucas Gaverston czuł, że był czasami bardzo blisko dotknięcia logiki, natury rzeczy, lecz za każdym razem, kiedy był o krok rozpryskiwała mu się w rękach jak bańka mydlana. Może znajdzie odpowiedz wygrywając z Tym. Szaleństwo przymknęło leniwie oczy i spokojnie owinęło Lucasa Gaverstona swoją nitką.
*** - Lupin czy ja jestem jakoś szczególnie głupia? - Raczej nie. A czemu pytasz? - Ta sprawa wybuchu nie daje mi spokoju. - Reiona, masz obsesję. Rozmawialiśmy już o tym dwadzieścia razy. - Nie mam obsesji, tylko mam porządek w głowie. I jak mi się coś nie zgadza to mi to nie daje spokoju. Popatrz, co mamy. Był wybuch. Zginął młody alchemik z filii w Czechach. Wszyscy zgodnie twierdzą, że zginął podczas produkcji eliksiru niewidzialności, kiedy początkowa faza tego eliksiru jest prosta i niegroźna. Nie ma wątpliwości, co do tego, że druga faza nie została jeszcze rozpoczęta, bo aparatura do destylacji ciągle była na szafie. Lupin nie przewracaj oczami! - Nie przewracam. Słucham cię w skupieniu, tylko nie wiem, do czego to ma prowadzić. - Znalazłam fragment pergaminu. Bez wątpienia została starannie podrobiony. Najprawdopodobniej słowo „ Fuctus Vesiculosus” zastąpiono „Sanguisorba minor”. Sprawdziłam działanie tych ziół. Fuctus Vesiculosus rzeczywiście jest stosowane w pierwszej fazie eliksiru niewidzialności. Zamienione na Sanguisorba minor może spowodować wybuch reagując z proszkiem z demimoza. - Znaczy się pomylił w czasie przepisywania receptury. To przykre Reiona, ale tak czasem bywa. - Nie pomylił się, bo początkowy dobry wyraz był specjalnie i bardzo starannie zmieniony. Znam zaklęcia fałszujące pergaminy i ten był zrobiony wyjątkowo sprawnie. - Chyba widzę, do czego to rozumowanie prowadzi i naprawdę uważam, że powinnaś odpocząć. - Gdybym tylko mogła zajrzeć do Archiwum Instytutu i sprawdzić kilka rzeczy związanych z jego pracą. Niestety nie mam dostępu i nie znam hasła. Ale gdyby tak... - Reiona! Nawet o tym nie myśl. Mało miałaś kłopotów? Spójrz na mnie. Ja rozumiem, że trudno ci się pogodzić z taką bezsensowna śmiercią, ale postaraj się być rozsądna. - Lupin, ja nie mam problemów z pogodzeniem się ze śmiercią, ale z brakiem logiki u żywych. I wypchaj się tym swoim rozsądkiem. I ty jesteś z Gryffindoru? - Jestem z Gryffindoru. I dlatego rozróżniam odwagę od głupoty.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:29:50 GMT 1
Zapalam kolejnego papierosa. Kobieta w lustrze wygląda na zmęczoną i smutną. Zmęczoną myśleniem o rzeczach, których nie rozumie. W Instytucie powiedzieli, że rzeczywiście przyczyną wypadku był eliksir niewidzialności. Ale... Smutną, bo wczoraj otworzyłam zieloną książeczkę. To był jego dziennik, a raczej jego resztki. Na marginesie w kilku miejscach narysowano ołówkiem mój portret. Ktoś, kogo prawie nie znałam, ktoś, kto już nie żyje, lubił mnie ukradkiem malować, kiedy w skupieniu patroszyłam żaby. Czuję się trochę jakby mi coś wykradziono. Czytając to czuję też, że sama coś kradnę.
*** Notatki księżycowe 22:01 Jestem śpiąca. Jestem bardzo śpiąca. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko żebym dzisiaj spała w twoim niebieskim swetrze? Znowu mi zimno. No dobrze, pewnie masz cos przeciwko, bo będzie pachniał dymem i moimi perfumami, ale nie możesz mi tego teraz powiedzieć, a ja z to paskudnie wykorzystam. Najwyżej ci go potem przepiorę. Znaj mą dobroć. Cały czas chodzi za mną tamten wypadek i myślę teraz w trochę inny sposób o przedmiotach. Jak o czymś, co zostaje kiedy się wybucha. Co byś zrobił z moimi rzeczami gdybym wtedy też tam była? Zostawiłbyś sobie młynek go kawy i trochę książek? Jakby co, odpukać w nie rdzewiały kociołek, to wszystko twoje. 00:17 Myślałam o tym co mówiłeś o wilkołaczych snach. Że śnią ci się lasy, pradawne bory poprzecinane rzekami. Że śni ci się smak świeżego mięsa i zapach mokrej trawy. Wiem, że to może głupie, ale nie umiem, od kiedy mi to powiedziałeś, nienawidzić wilkołaka w tobie. Żal mi go. Chciałabym go wypuścić w jakiś odległy las, żeby nigdy nie wracał. Tylko czy kiedy by odszedł byłbyś tym samym, Lupinem jakiego znam? 02:06 Opróżniłam sama butelkę wina. Twoje zdrowie Lupin. A w domu bez ciebie jest strasznie nudno. Z tobą też czasem jest nudno, ale nie aż tak. Bardzo się cieszę, że wtedy nie przyszłam wcześniej do Instytutu. Bardzo się cieszę, że żyję i mogę teraz pić wino. Nie wiesz nawet jak bardzo. Dobranoc Lupin. Boginy pod pierzyny, a Wilkołaki na kanapy
*** Reiona nie podzielała niestety opinii Remusa o tym, czym różni się odwaga od głupoty. I dlatego pewnego poranka małe czarne zwierzątko schowało się w starym kociołku stojącym na półce obok wejścia do Archiwum Instytutu. Zwierzątko czekało cierpliwie, aż ktoś będzie otwierał drzwi i wypowie hasło. Tej samej nocy Reiona z zakradła się pod te same drzwi. - Porządek w administracji podstawą dobrego funkcjonowania Instytutu. „Na Merlina, kto wymyślała te hasła” – Pomyślała Reiona z rozbawieniem. Drzwi z lekkim skrzypnięciem otworzyły się i w świetle różdżki Reiona zobaczyła ogromną salę pełną pergaminów z rachunkami, umowami i sprawozdaniami, czyli wszystkim tym, co było ubocznym produktem działania Instytutu.
„ Sądzę, iż tajemnica uchodzi za niemożliwą do rozwikłania właśnie z tego powodu, dla którego należało by ją uważać za łatwą do rozwiązania” E.A. Poe Zabójstwo przy Rue Morgue
Niektóre zagadki są proste i jasne. Prowadzą poszukiwacza szeroką drogą logiki i prawdy. Inne z kolei oszukują błędnymi tropami, zwodzą w zaułki ślepych korytarzy i pytań bez odpowiedzi. Kiedy Reiona wyszła nad ranem z Archiwum Instytutu Alchemii wiedziała już, że w tej historii nie będzie prostych odpowiedzi. Wśród tysięcy pergaminów z informacjami o byłych i aktualnych pracownikach Instytutu nie było niczego o Radvanie Navotnym. Reiona kilkakrotnie rzucała zaklęcia przeszukujące pergaminy i wyglądało na to, że ktoś usunął wszystkie dokumenty. Jedyne, co udało jej się odnaleźć to małą wzmianka w postaci jego nazwiska na potwierdzeniu odbioru jakiegoś pergaminu z Pragi. Dokument ten odbierał osobiście Lucas Gavestone. Poza tym nie było niczego. Ani daty przyjęcia do pracy, ani spisu eliksirów jakie warzył, ani nawet podpisu poboru składników z magazynu. Zupełnie nic. Jakby go w ogóle nigdy nie było w instytucie. Patrząc na chronologicznie poukładane dokumenty dotyczące wywozu resztek z jaszczurek Reiona miała dziwne wrażenie, że nie chodzi tu tylko o zaniedbanie jakiegoś urzędnika i bałagan w dokumentach.
Kiedy Reiona wracała do domu już prawie świtało. W chłodnym przedświcie zorze czerwoną kreską rysowały na niebie zapowiedź słonecznego dnia. Kiedy przechodziła przez ulicę Pokątną otwierano już pierwsze sklepy i udało jej się kupić mleko i pieczywo na śniadanie. Remus jeszcze spał, więc starając się zachowywać jak najciszej, zrobiła sobie poranny eliksir z czterech łyżeczek kawy i dwóch łyżeczek cukru. Kiedy gorący wywar był już gotowy zapaliła papierosa i usiadła obserwując przez okno budzącą się do życia ulicę. Rozważała możliwe alternatywy działania. Istniała jeszcze jedna metoda dowiedzenia się czegoś o tej sprawie. Trzeba było działać szybko, zanim ostatnie ślady znikną. Reiona chwyciła różdżkę i wiedziała na pewno, że nie położy się jeszcze spać. Tym razem musi zrobić wszystko bezbłędnie, bo konsekwencje pomyłki mogą być naprawdę poważne...
*** Punktualnie o godzinie dwunastej w południe do Banku Gringotta zapukała ubrana na czarno młoda czarodziejka. Gruba woalka zasłaniała jej twarz, palce drżały lekko, kiedy naciskała mosiężną klamkę przy wejściu. Kobieta podeszłą powoli do siedzącego przy pierwszym stanowisku goblina. - Dzień dobry. Jestem Milena Navotna. Chciałam uporządkować sprawy finansowe brata. Miał tutaj konto. – Powiedziała cicho z lekkim akcentem. Goblin przekrzywił głowę i przyjrzał się podejrzliwe czarodziejce. - Proszę chwileczkę poczekać. Po chwili wrócił niosąc grubą księgę. Przez kilka minut wertował kartki, po czym pokręcił przecząco głową. - Nasz klient nic nie wspominał nic o siostrze. - To niemożliwe. Jestem jego jedyną rodziną. Zostawił mi nawet pisemne upoważnienie... – kobieta podała bankierowi pergamin i delikatnie zagryzła wargi widząc jak goblin dokładnie porównuje podpis i charakter pisma. W banku było dość zimno, ale jej po szyi spływała kropla potu. - Tak...wszystko się zgadza. To pismo naszego klienta. Jednak muszę panią zmartwić konto pani brata jest puste. - Czy mogłabym w takim razie obejrzeć bilans finansowy za ostatnie pół roku? - Oczywiście. Proszę usiąść zaraz przyniosę dokumenty.
Kiedy przez kolejne pól godziny Reiona przeglądała dokumenty czuła że chyba wreszcie znalazła coś ciekawego. Comiesięczny przelew z kasy Instytutu Alchemii na 182 galeony był uzupełniany dodatkowo dwukrotną wpłatą 50000 galeonów. Źródła tego ostatniego wpływu nie było wyszczególnione. Skąd czeski stażysta dysponował takim majątkiem? Dodatkową zagadkę stanowił fakt, że pieniądze te już po kilku tygodniach znikały i konto znowu było puste. Kiedy czarodziejka podniosła się do wyjścia, usłyszała za sobą głos goblina. - Jeszcze jedno. Depozyt. Upoważnienie do korzystania z konta można pośmiertnie rozszerzyć również o depozyt. Bankier podał czarodziejce małą, opakowaną w szary papier paczkę. Wyszedłszy w końcu z banku Reiona odetchnęła głęboko z wyraźną ulgą, nieświadoma, że w tym samym czasie na trzeciej wewnętrznej kondygnacji banku goblin Koruth po raz kolejny przyjrzał się pergaminowi. Wszystkie znane mu zaklęcia potwierdzały, że pod upoważnieniem widniał podpis Radvana Navotnego. Ba, nawet ostatnio odkryte zaklęcie identyfikujące wzór linii papilarnych potwierdzało całkowitą autentyczność dokumentu.
*** - Że CO zrobiłaś? – Remus Lupin po raz pierwszy w życiu zupełnie stracił cierpliwość. - Nic nie zrobiłam. Nie krzycz tak. Najpierw dyskretnie przejrzałam dokumenty w administracji, a potem zapoznałam się z wyciągiem z konta... - Podsłuchując hasło, fałszując dokumenty i zabierając bezprawnie depozyt! - I co się za zbrodnia stała? Nikt się nie dowiedział i nikt nie ucierpiał! Ten depozyt to były listy od matki w Czechach. I tak pewnie by ich nikt nie odebrał. Zresztą i tak już je spaliłam, bo nie miałam prawa tego czytać. Zrozum Lupin, ta sprawa wygląda bardzo nieprzyjemnie. Nie mam już wątpliwości, że to jednak nie był zwykły wypadek. Ktoś zabrał z Archiwum całą dokumentację, a na koncie pojawiały się nie wiadomo skąd i znikały worki galeonów. Wiesz, co to może znaczyć. - A wiesz co to znaczy Azkaban? Za to mogłaś dostać z pięć lat jak nic! Reiona odwróciła się do okna i objęła się ramionami. - Pozwoliłbyś żeby mnie zamknęli w Azkabanie? - A miałbym jakieś wyjście? Próbuję cię chronić, ale ty nawet nie starasz się być rozsądna... - To twoja lojalność zależy od tego czy będę rozsądna? Ty byś nic nie zrobił gdyby to mój kociołek wybuchł? Albo gdyby mnie zamknęli? Czarownica odwróciła się i popatrzyła prosto w oczy Remusa. - No, co byś zrobił? Remus Lupin wyobraził sobie scenę aresztowania Reiony, ale po chwili stanęła mu przed oczami inna scena. Ta, którą za wszelką cenę chciał od wielu lat wyrzucić z pamięci. Ta, która wymagała każdego dnia głosu rozsądku, który podpowiadał, że winny siedzi w Azkabanie i nic nie dało się zrobić. Remus usiadł na kanapie i schował twarz w rękach. - Reiona, nie mów tak. Ja już jednego przyjaciela zostawiłem w Azkabanie i nic nie mogłem na to poradzić. Dlatego tak bardzo nie chcę, żeby tobie też się coś złego stało. - Co się stało? Też podrabiał podpisy na upoważnieniach? - Nie. Wydał swojego przyjaciela i rodzinę na śmierć z rak Sama –Wiesz - Kogo. - Potwierdził to? - Nie. Ale dowody były jednoznaczne i śledztwo wykazało, że... - Zapytałeś go o to? Czy opinia innych wystarczy żeby zmienić zdanie o przyjacielu? - Nie miałem jak... Zresztą i tak mógłby mnie okłamać. - Poznałbyś kłamstwo Lupin. Czasem nie da się kłamać. I jeszcze jedno ci powiem. Czasem jesteś łoś, a nie przyjaciel. A jak mnie będą oddawali dementorom, to miej na tyle odwagi żeby się zapytać czy mieli, za co.
Kiedy Reiona wyszła z mieszkania Remus Lupin nalał sobie kieliszek koniaku i długo patrzył na brązowo złoty trunek. Przez chwilę wydawało mu się, że w blasku alkoholu zamigotały oczy pewnego psa.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:30:21 GMT 1
Czarodziej nerwowo chodził po komnacie i co chwila patrzył na stojący na kominku zegar. Punktualnie o godzinie jedenastej sypnął garść złotego proszku w ogień. Po chwili usłyszał znajomy głos. - Wreszcie się odezwałeś. Wszystko załatwione? - Prawie. Wciąż szukamy. - Masz tydzień. Dokładnie za siedem dni w Pradze. - A jeżeli...? - Postaraj się lepiej.
*** - Lupin, nie śpisz? - Nie. Już nie. - Muszę ci coś powiedzieć. - Ja też. - Ja najpierw. Chciałam cię przeprosić. - Ja też. - Nie przerywaj mi do jasnej cholery! Ja teraz mówię i nie jest mi łatwo, bo nie lubię przepraszać. Pomyślałam, że masz dużo racji. Nie powinnam się w to pakować. Niezależnie od tego, co się stało, nic już nie zmienię. Zachciało mi się przygody, a ryzykuję życie swoje i nie liczę się z tobą. Zdecydowałam się zostawić całą tę sprawę. - To ja nie miałem racji. To wszystko rzeczywiście wygląda podejrzanie. Przepraszam, że ci nie wierzyłem. I masz moje słowo, że darmo cię dementorom nie oddam. - Wiem. - A tego wybuchu nie można tak zostawić. Pójdziemy jutro na posterunek. Opowiesz aurorom, co odkryłaś na tym pergaminie. Tylko, na Merlina nie wspominaj o Banku i ... - Wiem, głupia nie jestem. Nie bardzo mi się to widzi, ale jak chcesz to pójdziemy. - Dziękuję Reiona. - To ja dziękuję.
*** Kiedy patrzy się na szachownicę na pierwszy rzut oka widzi się dwa wymiary. Jednak czasami podczas gry udaje się otworzyć tajemne drzwi otwierające drogę do czarno- białych schodów. Wspinając się po kolejnych stopniach gracz coraz bardziej oddala się od wszystkiego, co dotychczas znał. Obrazy i dźwięki, jakie do niego dochodzą są już tylko martwymi sygnałami. Kiedy gracz zaprzeda swoją duszę cały świat staje się ogromną szachownicą. Lucas Gavestone wciągnął powietrz i zrobi delikatny ruch różdżką. Kolejne kroki po biało czarnych schodach. Król na f1, skoczek na f3, piony na h3, g4, c5, d6, królowa na d8.
*** Reiona czuła ulgę. Wracała właśnie z posterunku aurorów i wydawało jej się, że cała sprawa jest wreszcie skończona. Może Remus nie ma takich najgorszych pomysłów. Przynajmniej od czasu do czasu. - To co Lupin? Małe kremowe? Mam dzisiaj nocną zmianę to jeszcze mogę się napić. Poza tym ja stawiam. - A, z przyjemnością. I co, tak strasznie było? - Nie, tylko jak się zaczęli pytać skąd znam zaklęcia sprawdzające falsyfikaty to mnie dreszcze przeszły. Jakby się dowiedzieli, co ja zostawiłam po sobie w bibliotece jednego z mugolskich uniwersytetów... - Ja wolę nawet o tym nie wiedzieć. A teraz grunt, że sprawą zajmą się specjaliści. A tak z innego kociołka, to teraz ty się będziesz śmiała, że mam urojenia, ale wydawało mi się, że widziałem, a raczej wyczułem na posterunku Lamberta. - Naszego? - Tego samego. Był w pokoju przesłuchań tuż przed nami i z tego, co zobaczyłem kontem oka to wszedł do gabinetu wewnętrznego. - Fajnie by było gdybyś miał rację. Czasem sobie myślę, co też u niego słychać... Zatrzymali się przed lokalem o zachęcającej nazwie „Trytony i ich samogony”. Spojrzał pytająco na Reionę. - Wchodzimy, wchodzimy Lupin. Tylko żadnych samogonów o tej porze. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Jedno kremowe i do domu wrócimy, sowę nakarmimy...
***
W tym samym czasie na posterunku dyżurny auror skończył pisać raport, zamknął dokładnie drzwi i podszedł do kominka. Wrzucił w ogień garść złotego proszku. - Miałem się skontaktować, gdyby pojawiły się jakieś komplikacje. Nie uwierzysz, czego się właśnie dowiedziałem. I to od was, z Instytutu....
Niektórzy sądzą, że wilkołak odzywa się jedynie podczas pełni. To nieprawda; on cały czas czeka i obserwuje. Czasem użycza mi łaskawie swoich wyostrzonych zmysłów, kiedy zbliża się zagrożenie lub gdy czuję zapach kobiety albo pokarmu. Tamtego dnia, kiedy wracaliśmy z komisariatu, wchodząc na klatkę schodową wyczułem, że drgnął we mnie. Mieszkamy na czwartym, ostatnim piętrze starego ceglanego budynku. Na spiralnych metalowych schodach panuje zazwyczaj półmrok i odór śmieci z pobliskiego zsypu. Kiedy doszliśmy na pierwsze piętro mój wilkołaczy zmysł na dobre się obudził. Poczułem kilka nowych zapachów i jeszcze coś, czego nie potrafiłem jednoznacznie nazwać. To była woń niepokoju. Na drugim piętrze wyostrzył mi się wzrok i na zakurzonych schodach zdołałem dostrzec ślad buta. Był prawie zamazany, ale udało mi się rozpoznać charakterystyczny symbol hipogryfa, znaku Departamentu Bezpieczeństwa Magicznego. Na trzecim piętrze obudziło się moje ciało; nie nastąpiła wprawdzie przemiana, ale czułem, że adrenalina zaczyna krążyć w mojej krwi, a reakcja na bodźce była znacznie podwyższona. Kiedy doszliśmy na czwarte piętro wyostrzył się mój słuch. I nie usłyszałem niczego oprócz nienaturalnej ciszy.
Reiona przekręcała klucz w drzwiach. Skrzypienie otwieranych drzwi. - Nie! - Remus Lupin błyskawicznie szarpnął czarodziejkę za ramię i popchnął ja w kierunku schodów. W tej samej chwili zza drzwi wystrzeliło zaklęcie. - Drętwota! - Expelliarmus! Remus był szybszy i różdżka wypadła z dłoni napastnika. Reiona widząc kątem oka jak otwierają się drzwi sąsiedniego nieużywanego mieszkania, nie czekała na dalsze zaklęcia. - Accio miotła! – krzyknęła i zdążyła uchylić się przed kolejnym zaklęciem, zanim z pokoju wypadł żądany przedmiot. Wskoczyła na miotłę, chwyciła Remusa za płaszcz i skierowała drążek na dół, w środek spiralnych schodów. Lupin ledwo zdążył się usadowić, a już prostopadle lecąca w dół miotła niebezpiecznie zbliżyła się do kamiennej posadzki. Nie było miejsca, aby wzbić się w górę, ze schodów słychać było tupot ścigających, a nad głowami świstały zaklęcia. Remus zamknął oczy, kiedy zobaczył, że metr nad ziemią miotła zmieniła kierunek i z cała siłą uderzła w ledwie uchylone drzwi. Kolejną rzeczą, jaką poczuł był zapach ryb - wypadając z budynku miotła uderzyła w sąsiadujący z kamienicą stragan rybny. Reakcje wciąż miał szybkie, zdążył wiec pomóc Reionie wstać i wsiąść na miotłę, a także samemu usiąść za nią. Kiedy ze świstem podrywali się do lotu, usłyszeli za sobą stek przekleństw kramarza i serię zaklęć. - Stać! Drętwota! – Zaklęcie trafiło w skrzynkę żywych krabów: wszystkie jednocześnie zmarły w bezruchu z rozpaczliwie uniesionymi szczypcami. Remus i Reiona nie zdążyli jednak tego zobaczyć. Szybko wznieśli się ponad głowy przerażonych przechodniów, uciekając przed czwórką czarodziejów, którzy właśnie wypadli z ceglanego budynku. Początkowo lecieli stosunkowo nisko, wśród krętych uliczek, wymijając suszące się między oknami pranie i otwarte okna. Ich miotła była zwrotna, ale obciążona ciężarem dwóch osób i przez to niestety znacznie wolniejsza. Remus odwrócił się i próbował rzucić zaklęcie obezwładniające, ale okazało się, że odbiło się ono od niewidzialnej ochrony antymagicznej. - Lupin, celuj obok nich! – krzyknęła Reiona przez ramię. - Co? - W przeszkody. - Jasne. Incendio! – Remus wycelował w suszące się między budynkami pranie, które po chwili odgrodziło ich od pościgu ścianą ognia. Jeden z czarodziejów nie zdążył uchylić się przed przeszkodą i runął w dół z płonącą szatą. Trzej pozostali ominęli ognistą linię górą i po chwili znowu doganiali Reionę i Remusa. - Leć nad Londyn, Reiona! Tam mamy większe szanse. I w górę. W chmurach gorzej widać i mamy szanse ich zgubić. Po chwili miotła wbiła się w gęstą chmurę i sunęła bezszelestnie w białej przestrzeni. Pościg w takich warunkach był rzeczywiście bardzo utrudniony, a jednak mimo to, co kilka chwil w białej mgle migały szare płaszcze. Po kilku minutach Reionie palce zdrętwiały z zimna, a na ich włosach i szatach osiadła warstewka chłodnej wilgoci. - Już, Reiona. Leć w dół. - Jesteś pewien? - Tak. Reiona odwróciła miotłę i po chwili spadali w dół w sam środek mugolskiego Londynu. Wylądowali w Hyde Parku. Udało im się trafić w kępę krzaków i nie wzbudzili zbyt dużej sensacji. Jedynie mała dziewczynka patrzyła zdziwiona i wskazała na nich palcem. - Mamusiu, mamusiu! Ta pani z tym panem na miotle przylecieli. - Nie pleć głupstw Cindy, ludzie nie latają na miotłach! – mama rezolutnej małej uśmiechnęła się do Remusa. – Przepraszam pana, mała ma bujną wyobraźnię. - Ma pani mądrą córkę. – Odpowiedział wilkołak, ciesząc się ze zostawił miotłę w krzakach, które posłużyły za lądowisko. Reiona nie czekała aż prześladowcy zorientują się, że chmura jest pusta i pobiegła do stojących na obrzeżach parku samochodów. Kiedy wyciągnęła różdżkę Remus chwycił ją za rękę. - Nawet o tym nie myśl! - Nie? To się obejrzyj! W odległości około stu pięćdziesięciu metrów od nich wylądowało trzech znajomych czarodziejów. Remus Lupin nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień. Sam wyciągnął różdżkę. - Alohomora! Drzwi srebrnego Peugeota 205 otworzyły się i oboje weszli do środka. Remus zapiął pasy na siedzeniu pasażera, a Reiona łącząc metody magiczne i tradycyjne, wyłamała stacyjkę i za pomocą różdżki połączyła przewody by uruchomić silnik.. Czarodzieje w szarych płaszczach oczywiście zauważyli parę uciekinierów w samochodzie i ruszyli w jego kierunku. W tej samej chwili Reionie udało się wreszcie odpalić. Puściła sprzęgło, dodała gazu i z piskiem opon wjechała na jezdnię. - Reiona! Na lewo, do cholery! Uważaj! Gdzie cię jeździć uczyli? Reiona zagryzła wargi i skręciła na lewy pas tuż przed nadjeżdżającym Jaguarem. Samochód zahamował z zatrzymał się w poprzek jezdni tuż przed maską szarego Peugeota. Czarodziejka zaklęła i wjechała na pas przed nim. - Mierda! Co za pokręcony kraj? Co za kretyn wymyślił jazdę po lewej stronie? Remus obejrzał się za siebie i zrozumiał ze ruch lewostronny nie będzie teraz ich największym problemem. Niebieski Jaguar, który przed chwilą zahamował, ruszył. W środku, obok kierowcy, siedział jeden ze ścigających czarodziejów. - Oni się teleportują! Szybciej Reiona musimy zniknąć im z oczu, bo będziemy mieć ich na tylnym siedzeniu. Jak wiadomo, teleportacja jest zaklęciem umożliwiającym przenoszenie się w miejsce które się zna, albo które się widzi. W tym przypadku Reiona musiała jechać na tyle szybko, aby uniemożliwić aportację na tylne siedzenie. Skręcanie na wiele się nie zdało, bo czarodzieje co rusz pojawiali się w samochodach jadących w tym samym kierunku. - Lupin zrób coś! Niech to druzgotki porwą, czemu ja się nie uczyłam teleportacji? - Poczekaj. Mam pomysł. – Remus odwrócił się i rzucił jakieś zaklęcie na tylne siedzenie samochodu. – To powinno wystarczyć. - Rzuciłeś antyteleportacyjne? - Prawie. Powiedzmy, że nieco uproszczoną wersję – wilkołak uśmiechnął się pokazując zęby. Po chwili jeden z czarodziejów wymierzył różdżką w tył szarego Peugeota. Świat wokół niego zawirował, a potem oczom ukazał się mały, nieco dziwny dworzec kolejowy. Na jednym peronie stała zdezelowana ławeczka, a z tunelu unosił się przykry zapach uryny. Czarodziej zdziwiony podniósł głowę i odczytał napis „Ruda Śląska”.
- Zostało dwóch. Nie jest źle. - Hamuj! – krzyk Remusa zagłuszył pisk opon. Samochód jadący przed Reioną zjechał w poprzek jezdni i zatrzymał się. Na siedzeniu pasażera siedział czarodziej i mierzył z różdżki do przerażonego kierowcy. Reiona gwałtownie zakręciła kierownicą, by zawrócić, ale we wstecznym lusterku zobaczyła skrawek szarego płaszcza obok kierowcy tira. - Wysiadaj z samochodu, Lupin! Uciekamy! Nie zdążyli dobiec nawet do najbliższego skrzyżowania, kiedy na końcu ulicy powietrze zawirowało lekko i pojawiła się szara sylwetka. Udało im się zbiec w dół przejścia podziemnego prowadzącego na drugą stronę ulicy, i dalej skręcić w lewo na następnym skrzyżowaniu. Wchodząc na powierzchnię poczuli pierwsze krople deszczu. Chmura, w której wcześniej lecieli, po raz kolejny dawała o sobie znać. Biegli w strugach deszczu to omijając, to potrącając przechodniów. Ciągle jednak nie udawało mi się zgubić prześladowców. Kiedy wreszcie na chwilę znikli im z oczu, Remus zatrzymał się i wyjął różdżkę. - Co robisz? Czarodziej nie odpowiedział, tylko wycelował do stojącego obok parkometru. Z końca różdżki wystrzeliło zaklęcie i żółta maszyna zmieniał się w parasolkę. Rozłożył ją na oczach osłupiałych przechodniów i przyciągnął do siebie Reionę. - A teraz idziemy. Bardzo powoli. Oni szukają uciekającej pary, a nie żółtej parasolki. Reiona wtuliła się w Lupina i drżąc z zimna i przerażenia. Powoli ruszyli do przodu. Kiedy kątem oka zobaczyła w tłumie znajomy cień, zaledwie kilka metrów od ich parasolki, przymknęła oczy i ścisnęła rękę Remusa z całej siły. Czarodzieje przeszli obok nich, wypatrując w tłumie biegnących postaci. Remus z Reioną szli w milczeniu przez jeszcze pół mili zanim zrozumieli, że niebezpieczeństwo minęło. - Dobra, to co teraz? - Teraz, Lupin, będzie kawa – wyraźnie uspokojona Reiona wyjęła z kieszeni paczkę papierosów. – Cholera, zamokła! Masz jakieś pieniądze? - Funty? Nie bardzo. - Ja mam tylko ze dwadzieścia. Na kawę i papierosy wystarczy spokojnie. Chodź, znam bardzo miłe miejsce w pobliżu. I zamknij już ten parkometr, przestało padać.
*** W kawiarni było ciepło i przytulnie. Reiona próbował podsuszyć włosy papierowymi ręcznikami w łazience, a Remus zdjął mokry płaszcz. Po chwili przyniesiono małą czarną dla Reiony i capuccino z pianką dla Remusa. Można było spokojnie zapalić papierosa i zastanowić się nad sytuacją. - Powiem tyle, Lupin: mamy przekopane, jak wodnik na pustyni. - No... masz rację, ale coś bardziej konstruktywnego nie przychodzi ci do głowy? Zastanawiam się czy to dobrze, że w ogóle zaczęliśmy uciekać... - Może jestem uprzedzona, ale nie rozmawiam z osobami, które mierzą z różdżki do mnie, bądź innych przedmiotów mogących zrobić mi krzywdę. A jak słyszę „drętwotę” to mam odruch przenoszenia się w bezpieczniejsze miejsce. Nie mogli mięć dobrych intencji. Nie powiedzieli „Witajcie, przyszliśmy na kawę i pogawędkę”, tylko wyciągnęli różdżki. - Niby racja. Ale czego oni mogli chcieć? - Mnie to w najmniejszym stopniu nie interesuje. Ważne, że są poza zasięgiem zaklęć. Mam jakoś dziwne przeczucie, że ma to związek z tym wybuchem. - Na to wygląda. Tylko... jeśli zamieszani są w to aurorzy, to wygląda to bardzo poważnie. Przypomnij mi, co wiemy o sprawie. - Mało wiemy, albo prawie nic. Wybuchł kociołek Navotnego, prawdopodobnie sfałszowano przepis. Ktoś zniszczył całą dokumentację w Archiwum... - Z wyjątkiem? Pamiętam, że coś o tym wspominałaś? - Z wyjątkiem potwierdzenia odbioru pergaminu z Pragi. Kiedy przychodził do nas na staż, prawdopodobnie przywiózł jakiś dokument dla Szefa Instytutu Lucasa Gavestone. Tyle wiemy. - Dalej? - Do skrytki w banku oprócz pensji dostawał ogromne worki galeonów, które jednak szybko znikały. Pamiętam w jego notatniku było jeszcze coś... adres w Wenecji.... - Kasyno? Utrata gotówki i Wenecja kojarzą się jednoznacznie. - Możliwe. Tylko że właściwie nic więcej nie mamy. - Mamy. W sprawę zamieszani są też aurorzy, a przynajmniej jeden. Nie wierzę, że tych czterech przyszło ot tak, przypadkiem. - Lupin, to wytłumacz mi, czemu nas od razu nie zabili? - Nie mieli powodu. A tak: pościg. Wypadek podczas aresztowania. - Jasna cholera, ale bagno. - Z ust mi to wyjęłaś, Reiona. - W sumie to zostaje nam jeszcze Lucas Gavestone. Można przeszukać jego gabinet. Może jak się czegoś dowiemy, będziemy mieli kartę przetargową? - Ryzyko spore, w sumie rozsądnie myśląc... - Lupin, ja jestem bardzo rozsądną wiedźmą. Płacę składki emerytalne i myję zęby dwa razy dziennie. Ale mój rozsądek się kończy jak ktoś na mnie rzuca zaklęcia. Na mnie albo na moich bliskich. I właśnie ów rozsądek straciłam. - Okay, poddaję się. Nie podoba mi się to specjalnie, ale nie widzę innej drogi. W nocy spróbujemy włamać się do Instytutu. Reiona wypiła ostatni łyk kawy. - Lupin, jeszcze jedno. - Tak? - Jak masz nóż na gardle to robi się z ciebie całkiem sensowny facet. Dobry dzisiaj byłeś. Powiedz mi tylko, gdzie go przeniosła ta teleportacja? - Widzisz, problem w tym, że nie mam pojęcia.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:30:39 GMT 1
Czarodziejka pochyliła się nad stolikiem i delikatnie, prawie niezauważalnie musnęła Remusa w usta zlizując z jego ust piankę po capucino. - A to mały dodatek za dobrze wykonane zadanie. Tylko się nie przyzwyczajaj wilkołaku. I posłuchaj co leci w radiu. To piosenka o tobie wilkołaku.
It was many years ago that I became what I am I was trapped in this life like an innocent lamb Now I can never show my face at noon And you'll only see me walking by the light of the moon The brim of my hat hides the eye of a beast I've the face of a sinner but the hands of a priest Oh you'll never see my shade or hear the sound of my feet While there's a moon over bourbon street
Zmrok zapadł już kilka godzin wcześniej, a wieczór był wyjątkowo zimny. Reiona pocierała dłonie próbując je ogrzać. Czekali w bramie jednego z budynków niedaleko Instytutu Eliksirów. - Wiesz co? Jak sobie myślę o tym naszym planie, Reiona, to dochodzę do wniosku, że to czysta amatorszczyzna. - Lupin, nie jesteśmy zawodowcami i jak na to co wiemy, nasz plan jest wcale niegłupi. Dobrze, że zdobyliśmy butle. Ty się zajmiesz zaklęciami ochronnymi a ja zamkiem. - Jeśli w ogóle wejdziemy do Instytutu... - Wejdziemy. Portier mnie zna. I nie kracz. Póki co, nikogo nie zamordowaliśmy i nie jesteśmy oficjalnie ścigani – dodała w ramach pocieszenia. Reiona w ciemności zapaliła papierosa i powoli zaciągała się szarym dymem. - Co ma być, to będzie – sentencjonalnie podsumowała obawy. - Dzisiaj piątek, Gavestona powinno już nie być. - A jak będzie? - To znaczy, że będziemy mieli pecha.
*** Dokładnie o godzinie jedenastej zza drzwi głównego wejścia Instytutu Eliksirów i Antidotów Magicznych rozległo się pukanie. - Kto tam? - To ja, Reiona Kamara, zapomniałam notatek w swoim gabinecie. Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mógłby pan otworzyć? W dębowych drzwiach uchyliła się klapka i nocny strażnik zmierzył czarodziejkę podejrzliwym wzrokiem. Reiona czym prędzej podsunęła mu pod nos swój magiczny medalion identyfikujący. Zalśnił srebrno w świetle rzuconego z różdżki Lumos. - Niech pani wejdzie. – Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem. Reiona ostatni raz rzuciła porozumiewawcze spojrzenie czarodziejowi stojącemu w bramie naprzeciwko. „Sześć minut. Żebym się tylko nie pomyliła, Remus,” pomyślała, kiedy masywne drzwi zamakały się za nią. Idąc kamiennymi korytarzami liczyła kroki i sekundy. Musi wrócić za dokładnie cztery i pół minuty. Oczywiście z notatnikiem na widoku, który dotychczas trzymała schowany w kieszeni. Należy dbać o drobiazgi. - Jeszcze jeden problem, panie Whraley. Drzwi do mojego gabinetu nie chcą się zamknąć. Mógłby pan to obejrzeć? Chyba znowu zaklęcie się zablokowało. Strażnik niechętnie wstał z krzesła i schował pod biurkiem najnowszy numer „Playwizarda”. Zanim ruszyła za strażnikiem, zdążyła jeszcze szybko podejść do drzwi i lekko je uchylić. Naprawa zamka powinna zając mu jakieś 10 do 15 minut. Zadbała o to, by wcześniej rzucić proste zaklęcie zatykające. Po kilku minutach biernego asystowania przy naprawie, czarodziejka zaczęła udawać zniecierpliwienie. - Długo jeszcze? Pan wybaczy, ale się spieszę. To może ja już pójdę...? - No nie wiem, a da sobie pani radę z zamkiem w poniedziałek? - O, z pewnością. I jeszcze raz dziękuję za naprawę. Spod gabinetu w sektorze Bazyliszka Reiona wróciła do drzwi głównych i dokładnie je zamknęła od środka. Potem rozejrzała się ostatni raz, czy nikt jej nie obserwuje, skręciła w prawo korytarzem Chimery i dalej w dół, do gabinetu Lucasa Gavestona. Na samym końcu korytarza czekał już Remus Lupin. - Trafiłeś bez problemu? - Jak widać. To co, zaczynamy? Nie czekając na podpowiedz wyjął z plecaka dwie małe buteleczki. Jednym ruchem różdżki powiększył je do normalnych rozmiarów i podłączył palnik. Kiedy nie zna się odpowiednich zaklęć i nie ma się klucza, zawsze pozostaje palnik acetylenowy. Reiona założyła okulary ochronne i zabrała się do przepalania zawiasów, a Remus rzucił zaklęcie wyciszające i zablokował kilka zaklęć alarmowych, modląc się w duchu, żeby nie było ich więcej. Po kilku minutach żelazne zawiasy i zamek stopiły się i można było bardzo ostrożnie położyć drzwi na ziemi. Remus ponownie zmniejszył butle do rozmiaru umożliwiającego transport i wyjął z plecaka latarkę. - Żadnych czarów, Reiona. Udało mi się wyłączyć kilka zaklęć alarmowych, ale stawiam beczkę kremowego, że jest tu detekcja magii. Cokolwiek to jest, na pewno nie wykrywa ruchu, bo alarm włączałaby każda mysz. Włamywacze spojrzeli na siebie porozumiewawczo po raz ostatni, jakby nawzajem dodawali sobie otuchy, i weszli do gabinetu Lucasa Gavestona. Pokój był urządzony skromnie, w stylu holenderskim. Kamienna posadzka ułożona w biało-czarną szachownicę i półki pełne książek. Gdyby nie wiszące na ścianie szkice przedstawiające budowę anatomiczną człowieka, trudno było by się domyślić, że wchodzi się do gabinetu uzdrowiciela i alchemika. Pomieszczenie nie miało okien, światło latarek było więc niewidoczne na zewnątrz budynku, a zaklęcie wyciszające tłumiło wszystkie hałasy, czarodziej mieli komfortowe warunki i bardzo dużo czasu na swoje poszukiwania. Podobno pokoje i gabinety przesiąkają z czasem duszą swoich właścicieli. Tam gdzie od lat panuje chaos przedmioty same po pewnym czasie wędrują samowolnie po wszystkich kątach. W gabinecie Lucasa Gavestona czuło się symetrię i dążenie do harmonii, zupełnie jakby właściciel, próbując utrzymać władzę nad przedmiotami, starał się również światu nadać logiczną i harmonijną postać. W bibliotece dominowały książki dotyczące medycyny, matematyki i alchemii. Wszystkie poukładane w idealnym porządku tematyczno - alfabetycznym dumnie prężyły skórzane grzbiety. Włamywacze przeszukali wszystkie miejsca, w których mogły się znajdować jakieś podejrzane dokumenty, spenetrowali wszystkie schowki i przeczytali wszystkie sprawozdania. I nie znaleźli zupełnie niczego, co mogło mieć jakikolwiek związek z ich sprawą. - Nic nie ma – Remus z rezygnacją usiadł na miękkim wiśniowym fotelu Gavestona. - Nic – powtórzyła z westchnieniem. - Która godzina? - Nie wiem, ale jesteśmy tu koło trzech godzin. Można by się już zbierać. - Przeczekamy w jakimś schowku na miotły, a rano będzie tu pełno czarodziejów i jakoś cię stąd wyprowadzę. Remus wstał i ruszył do wyjścia, Reiona natomiast nie mogła się powstrzymać i po raz ostatni spojrzała na pergamin służący do gry w szachy, który znaleźli na stole. Czarodziejka przełknęła ślinę i uważnie przyjrzała się pozycji figur. Król, skoczek, piony, królowa.... „Jasna cholera, jak on może tego nie wiedzieć. Białe mają już to prawie wygrane. Prawie.” Mimowolnie wyjęła różdżkę. Zanim rzuciła zaklęcie, spojrzała na chwile na ogromne lustro wiszące naprzeciwko biurka. Ze srebrnej powierzchni szelmowsko uśmiechała się do niej młoda kobieta. Jedno prawie niezauważalne skinienie dłonią i czarny skoczek przesunął się po skośnej linii szachownicy. Remus nie zdążył wypchnąć czarodziejki gabinetu, zaklęcie uruchomiło alarm antywłamaniowy i zanim zdążyli zorientować co się dzieje, leżeli nieprzytomni na szachowej posadzce sparaliżowani zaklęciem obezwładniającym.
***
Obudziły ich chluśnięcia lodowatej wody wylane prosto na twarze. Siedzieli przywiązani do krzeseł, bez różdżek i prawdopodobnie po eliksirze blokującym jakiekolwiek działania magiczne. (Specyfik stosowany od dwóch lat, po tym jak dwóch groźnych przestępców uciekło z siedziby głównej aurorów – jak się potem okazało bracia ci mieli postać animagiczną pcheł.) - Imię i nazwisko? - Remus Lupin. - Reiona Kamara. - Czy zatrzymani mają wspólników swojej zbrodniczej działalności? Jakie dokładnie eliksiry planowaliście ukraść? - My nie zamierzaliśmy niczego ukraść, my.... – Remus najwidoczniej dalej wierzył możliwość załatwienia całej sprawy rozsądnie. - Nic im nie mów, Lupin! – syknęła Reiona i w tym momencie otrzymała uderzenie w policzek. Przez chwilę zaniemówiła, a potem podniosła głowę i spojrzała w oczy jednemu z czarodziejów. - Ty parszywa, śmierdząca gnido w ludzkiej skórze! – prawie splunęła, ale po chwili zdołała się opanować. - Żądam w tej chwili rozmowy z moim adwokatem. Proszę skontaktować się z kancelarią pana Pancracio Tambernero. Natychmiast. To imię podziałało na stróżów prawa jak zaklęcie paraliżujące. Remus Lupin, równie zdumiony, powoli odwrócił głowę w stronę czarodziejki. Mówiło się, że Pancracio jest największym dobroczyńcą Azkabanu – obniżył koszty jego utrzymania o wiele worków galeonów, pomagając się wydostać całym pokoleniom więźniów. Wszystko robił oczywiście w majestacie prawa, zyskując sławę i pomieszany z zawiścią szacunek. Pierwszą myślą aurorów było podejrzenie, że Reiona blefuje. Jego dzienne honorarium z pewnością przekraczało jej roczne dochody. A jeżeli nie blefowała? Czy warto było ryzykować utratę stanowiska za znęcanie się nad przesłuchiwanymi? - Bernie, idź skontaktuj się z adwokatem tej pani.
*** Po upływie pół godziny więźniów przeniesiono do wygodniejszych i przestronniejszych celi. Reiona mogła swobodnie rozmawiać z Remusem przez metalowe kraty, które były jedyną rzeczą różniącą to miejsce od skromnego hoteliku. Wieczorem podano smaczną kolację z butelką wina, a czarodziejka dostała także list.
Czyś ty do reszty zgłupiała? Jak ja mam cię teraz stamtąd wyciągnąć? Gdyby twój ojciec widział, że dałaś się złapać na gorącym uczynku, spłonąłby ze wstydu! Twoja, czy raczej wasza sytuacja nie wygląda dobrze. Ślady mugolskiego (!) palnika acetylenowego jednoznacznie wskazują, że nie znalazłaś się tam przypadkiem. Pragnę cię też poinformować, że zostałaś dzisiaj oficjalnie wyrzucona z instytutu, pisali o tym w Proroku, a nawet w Nowoczesnej Alchemii. I co cię podkusiło? Nie prościej było od razu iść do mnie, jeżeli czegoś potrzebowałaś? Nie, ty zawsze musisz być niezależna i robić wszystko na własną rękę. Powinienem cię za to przełożyć przez kolano, jak wtedy, kiedy siedemnaście lat temu złapałem cię na kradzieży mojej tabaki. W każdym razie, mimo że wasza sytuacja nie wygląda dobrze, robię co tylko mogę. Siedź cicho i czekaj. Dostałaś oficjalny nakaz przebywania w warunkach niezagrażających twojemu zdrowiu. (Nieoficjalnie powiedziałam strażnikom, że jeżeli zobaczysz dementora choćby z odległości stu metrów, dyżurny może się przygotować do pełnej wyzwań pracy w Azkabanie – jeszcze tyle stary adwokat potrafi załatwić.) Przesyłam ci ciepłą kurtkę, butelkę czerwonego wina i Sama- wiesz-co. Na wypadek jakby było ci potrzebne. Trzymaj się dzielnie, księżniczko, i czekaj na wiadomości ode mnie. Pozdrawiam Pancracio Tambernero PS List po przeczytaniu ulegnie samozniszczeniu.
*** Lambert stał skulony w bramie, obserwując budynek aresztu. Nerwowo obgryzał zabrudzone ziemią paznokcie i próbował w myślach poskładać wszystkie informacje w jakąś sensowną całość. Od dawana już nie wiedział Remusa i Reiony. Od tamtego dnia, kiedy musiał na kilka miesięcy zniknąć z Anglii, a potem był zmuszony zerwać wszystkie dotychczasowe kontakty. Nie żeby nie ufał takiemu Remusowi, ale Dom mógł być śledzony. W jego profesji znajomości nie trwały zbyt długo. Handel ludzkimi szczątkami doczesnymi był intratnym, lecz nielegalnym interesem. Na szczęcie ministerstwo i aurorzy też czasami potrzebowali do eliksirów „składników natury humanoidalnej”. I zawsze można się jakoś dogadać. Kiedy kilka dni temu "ustalał warunki kontraktu" na jednym z posterunków i usłyszał Remusa i Reionę składających doniesienie w pokoju przesłuchań, miał przeczucie, że stanie się coś złego. Po tym, czego dowiedział się od tamtego momentu, miał już pewność. Wiedział też, że zostało mu bardzo mało czasu.
*** Czas w celi się dłuży, a jedynym pochłaniającym nudę zajęciem jest sen. Następnego dnia z niespokojnej popołudniowej drzemki Remusa wyrwało skrzypienie otwieranych drzwi celi. Do pomieszczeń weszło po dwóch zamaskowanych strażników i mimo krzyków i protestów Reiony (Remus uznał, że nie warto się awanturować) związali ręce obojgu więźniom. Następnie wyprowadzili ich i po chwili cały świat zawirował im w zaczarowanej przestrzeni ukrytego magicznie przejścia. Dalej szli długo w dół ciemnymi korytarzami, czując na plecach różdżki aurorów. Wreszcie wprowadzono ich do małej ceglanej celi bez okien i zamknięto drzwi. Wraz z cichnącymi odgłosami oddalających się kroków strażników, Remus stawał się coraz bledszy. Oparł się o ścianę i zaklął tak szpetnie, że Reiona spojrzała na niego zdumiona. Nie sądziła, że święty Lupin zna takie słowa. - Reiona, dzisiaj jest pełnia – oświadczył ponuro, nie patrząc na nią. - Do zmroku pozostała jeszcze jakaś godzina.
*** Reiona czuła, że zimny pot spływa jej po karku. Straciła już głos od krzyku i poraniła ręce od uderzeń w ceglaną ścianę. Nic. Tylko głucha cisza. Remus siedział zrezygnowany na podłodze i patrzył w przestrzeń. Był spokojny. Na razie. - Cholera, zrób coś! Jak oni mogli nie wiedzieć, że dzisiaj pełnia?! Niech ktoś nas wypuści! - Ktokolwiek kazał nas tu zamknąć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaki dzisiaj dzień. Popatrz tylko, jakie to banalnie proste. Ja rozrywam cię na strzępy, mnie rano usypiają, a rodzina dostaje oficjalną notkę o wypadku. Bez dementorów i ostrych narzędzi. I nawet twój Pancracio nic tu nie poradzi. - Ja nie chcę tu umierać. Nie zgadzam się. Szlag by to trafił! – czarodziejka zaczęła po raz kolejny szukać drogi ucieczki. Cela miała zaledwie parę metrów szerokości i była zupełnie pusta. Prawie, jeżeli nie liczyć trzech połamanych piszczeli i dwóch czaszek leżących w kącie. Za oświetlenie służyły dwie pochodnie umieszczone na wysokości dwóch metrów. Pod sufitem znajdowały się wprawdzie otwory wentylacyjne, ale miały zaledwie kilka centymetrów szerokości. Poza tym, po eliksirze blokującym magię, jej animagiczna forma była niedostępna. Zbrojone w żelazne płyty masywne drzwi też nie pozostawiały nadziei na ucieczkę. Reiona po raz kolejny uderzyła pięścią w ceglaną ścianę i rozpłakała się wreszcie z bólu, złości i bezradności. Wilkołak podszedł bliżej i objął ją ramieniem. - Uspokój się –szepnął. - Ja też nie chcę, żeby to się tak skończyło. Nawet nie wiesz jak bardzo tego nie chcę. Ale nie na to nie poradzimy. Ciii... Nie chcesz chyba spędzić ostatnich chwil życia tłukąc głową w mur... – Wtulił twarz w jej włosy i już wiedział, że się zaraz się zacznie. Poczuł jej zapach wyraźnie jak nigdy przedtem, usłyszał krew płynącą w jej żyłach. Ciepło promieniujące od jej ciała sprawiło, że zaschło mu w ustach. Pragnął... Reiona podniosła głowę, by coś powiedzieć i zobaczyła jak zmienia się wyraz jego twarzy. - Lupin, dwa kroki w tył – wyswobodziła się z jego objęć. - I nie zbliżaj się do mnie. Nie podoba mi się, jak na mnie tak patrzysz. Remus odsunął się, zły na siebie i zawstydzony. Nie musiała tego widzieć. Wiedział jednak, i ona też musiała wiedzieć, że już za kilka minut rozpoczną się zmiany, jakich nie da się kontrolować. Czarodziejka wyjęła z kieszeni zmiętą paczkę i zapaliła papierosa. - Szlag, dwa tylko zostały. Teraz mogę palić ile chcę. Na raka raczej nie umrę. - Mało zabawne - mruknął raczej do siebie. - Poczekaj, Lupin. Musimy coś wymyślić. Mówiłeś, że jesteś specjalistą od czarnej magii. Czytałam coś kiedyś o wilkołakach. Podobno można to powstrzymać siłą woli. - Tak, ale tylko przez kilka minut. - Spróbuj tak długo jak się da, może ci się uda. Proszę.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:31:04 GMT 1
Skóra na jej szyi, taka ciepła i miękka. Pod skórą pulsuje świeża krew. Gorąca, soczysta krew. Remus Lupin zamknął oczy i uderzył pięścią w mur z całej siły. Ból na chwilę pomógł mu wrócić do rzeczywistości. Głód. Zapach kobiety. Zapach mięsa. Miękkie smaczne mięso. Gryźć. Myśleć o czymś dobrym. Jestem człowiekiem. Decyduję. Dom. Oglądamy wspólnie mecz. Śnieżne kulki. Poranna kawa. Chcę i dostaję. Rozerwać delikatną skórę. Wgryźć się we wnętrzności. Jak one smakują? Chcę. Zaczęło się od żył. Magiczna krew krążyła w nich szybciej, stopniowo robiły się coraz ciemniejsze i bardziej widoczne. Potem w poruszyły się kości. Nie chcę! Ja decyduję. Jestem człowiekiem. To mój wybór. Twarz Remusa wykrzywiła się w bólu. - Reiona, nie wiem jak długo jeszcze wytrzymam - wydusił. Czarodziejka odwróciła się do ściany i wyciągnęła zza paska drobny przedmiot. Mały derringer kaliber 22. Odwróciła się mierząc prosto w głowę Remusa. - Lupin, ja cię bardzo lubię – powiedziała cicho. - Kocham cię jak brata. Ale nie mam zamiaru dać się zeżreć. Ani tobie, ani nikomu innemu. Jeżeli zbliżysz się do mnie na metr, zastrzelę cię. Wilkołak, wciąż jeszcze pod ludzką postacią, przyjął chyba tę wiadomość z ulgą. Popatrzył w oczy czarodziejki. - Dasz radę? - Dam. – Mam nadzieję, że dam, pomyślała. - Srebrne? - Tak. Pancracio mi posłał ostatnio. Mugolski wynalazek, wspomagany odrobiną magii. Nielegalne, ale skuteczne. - Tym lepiej. Nie chce być usypiany przez ministerstwo jak wściekły kundel. - Nie będziesz, Lupin. Nie pozwolę cię tknąć – próbowała przełknąć nowe łzy. A myślała, że wypłakała już wszystkie. - Powiesz mojej...? - Powiem – głos jej się łamał i drżała. – Powiem, że zginąłeś z honorem. - Dziękuję – Remus po raz ostatni wyciągnął rękę w stronę czarodziejki i pogłaskał ją lekko po policzku. Potem przeszył go straszliwy ból przemieszczających się kości i stracił świadomość. Reiona sparaliżowana przerażeniem patrzyła, jak wydłużają mu się kończyny, jak porasta grubym futrem, jak w miejsce jego łagodnej twarzy pojawia się oblicze głodnej bestii. Po kilku chwilach nic już nie zostało z Remusa, jakiego znała. Jednak to ciągle był on i strzał nie była taki łatwy, jak jej się wydawało. Udało jej się odskoczyć przed kosmatą łapą, zakrzywione pazury zaledwie o kilka centymetrów chybiły jej twarzy. Reiona, weź się w garść. Strzel, na Merlina. On by tego chciał. A ty chcesz żyć. Bardzo chcesz żyć. Wystrzeliła, ale ręce drżały jej tak bardzo, że kula przeleciała nad głową potwora i utkwiła płytko w ceglanej ścianie. Reiona czuła wilgotny, gorący odór z paszczy wilkołaka coraz bliżej siebie. Kolejny strzał. Huk, błysk. Poczuła kłapnięcie paszczy tuż nad swoją głową: znowu chybiła. Derringery mają tylko dwa naboje. Koniec. Zamknęła oczy. Coś, pewnie pazurzasta łapa, chwyciło ją od tyłu w pół. Ziemia usunęła jej się spod stóp i straciła przytomność.
„Nie kończy się ten straszny most I nic się nie tłumaczy wprost Wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno!”
Jacek Kaczmarski „Krzyk”
- Kiedy się obudzi? - Za jakąś godzinę. - A jeżeli on nic nie wie? - Niemożliwe. Musiała mu coś powiedzieć. Swoją drogą, chciałbym wiedzieć jak udało jej się uciec. - Świstoklik. - To oczywiste. Tylko jak on się tam znalazł? Nikt nie mógł tam wejść. - A jednak... Wracając do sprawy. Jak zamierzasz to z niego wyciągnąć? Veritaserum? - Odpada. To wilkołak. Jeżeli sam nie zechce nam powiedzieć, nie ma eliksiru, który by go do tego zmusił. Musimy go przekonać. - Postaraj się lepiej. Wiesz jak mało mamy czasu. Jak go przekonasz? - Prawdą. To zawsze działa najlepiej. Przynajmniej 99% roztwór prawdy.
***
Ból pulsujący pod czaszką uświadomił Remusowi, że ciągle żyje. Powoli, jakby dotykając ostrych kawałków potłuczonego szkła, zaczynał układać sobie w głowie mozaikę wczorajszych wydarzeń. Cela. Reiona. Strzał? Zaraz, skoro jeszcze żył, czy to znaczyło, że... Szlag by to trafił. Ale... czuł mdłości. A to oznaczało, że resztki kwasów trawiennych wilkołaka podczas przemiany mogły uszkodzić jego żołądek. Pusty żołądek. Pamiętał z tych nielicznych przemian, które spędził w lesie, że za każdym razem, kiedy udało mu się coś upolować podczas pełni budził się z miłym uczuciem nasycenia, i cholernymi wyrzutami sumienia przy okazji. Tym razem jednak mógłby przysiąc, że nie tknął niczego tej nocy. W takim razie gdzie jest Reiona? Powoli spróbował unieść powieki. Leżał w czystej białej pościeli a w twarz świeciło mu jasne światło słoneczne. Kiedy oprzytomniał na tyle, by otworzyć w pełni oczy i rozejrzeć się po pokoju, dostrzegł postać w kącie pomieszczenia. Nieznany mu czarodziej siedział na wygodnym fotelu i spokojnie mu się przypatrywał. - Witam, panie Lupin. Jak pan się czuje? Podaliśmy eliksiry wzmacniające organizm i za kilka godzin powinien pan poczuć się dużo lepiej. - Co z Reioną? – Remus z trudem zdobył się na szept. Czarodziej nabrał głęboko powietrza i spuścił wzrok na własne kolana. – Przykro mi, że muszę o tym pana poinformować, ale pani Kamara nie żyje. Nie udało nam się jej odratować. Przyszliśmy zbyt późno. Remus opadł bezwładnie na poduszkę i zacisnął pięści. Znowu poczuł mdłości, tym razem, kiedy wyobraził sobie, że on... Bezsilność. Na wszystko już jest za późno. Jej nie można już uratować, a ten tutaj przyszedł pewnie powiadomić go, że ma zostać uśpiony. Remus poczuł, że powoli budzi się w nim wściekłość. Nie ta wilcza, ale inna, nowa, ludzka. Remus Lupin właśnie uświadomił sobie, że przestał być w jakikolwiek sposób rozsądny, bo też nie było już niczego, na czym by mu zależało. Zacisnął powieki i resztką sił powstrzymał łzy wściekłości i bólu. - s****syny! – warknął chrapliwym głosem osaczonego wilka. - Teraz możecie zabić i mnie. No dalej, gdzie macie ten eliksir? - Proszę się uspokoić, panie Lupin – poradził tamten spokojnie. - I proszę mówić ciszej. Na pewno nas podsłuchują – czarodziej zniżył głos prawie do szeptu i podszedł do krawędzi łóżka. Patrząc wciąż przed siebie, kontynuował ledwo słyszalnym głosem. - Proszę wziąć się w garść. Jej już nic nie uratuje. Niestety przyszedłem za późno, ale być może da się jeszcze uratować Pana. Chcę panu pomóc. - Jak to? To nie macie dla mnie waszej słynnej ministerialnej fiolki? – drwił Remus z odrazą zerkając na czarodzieja. - Podobno zabija bezboleśnie, tylko małe ukłucie i... - Niech się pan zamilknie, bo mamy mało czasu! – Mężczyzna nagle pochylił się nad łóżkiem i popatrzył prosto w zaczerwienione oczy Lupina. - Nazywam się Smith i jestem aurorem z Wydziału Do Spraw Zwalczania Bractw Oraz Stowarzyszeń Zorganizowanych I Niebezpiecznych. Od kilku miesięcy prowadzimy śledztwo przeciwko pewnym wysoko postawionym osobom z Instytutu Eliksirów. Radvan Navotny miał być świadkiem, ale niestety nie doczekał procesu. Potem pan i pańska przyjaciółka dość niefortunnie wtrąciliście się w całą sprawę. Okazuje się, że podczas waszego „śledztwa”, zaginęły najważniejsze dowody sprawy. Mamy podstawy przypuszczać, że pani Kamara była przed śmiercią w posiadaniu tych dokumentów. - Ale to niemożliwe, ona nic nie wie- - Proszę pozwolić mi dokończyć – poprosił łagodnie auror. - Wasze poczynania ujawniły też, jak głęboko w całą sprawę zaangażowani są aurorzy ministerstwa. Afera zatacza coraz szersze kręgi i dzisiaj wszyscy byli by wdzięczni gdyby całą sprawę zatuszowano. Nie wyobraża pan sobie, jak ciężko prowadzi się śledztwo w takiej sytuacji. Zwłaszcza, że zginęły najważniejsze dowody. Remus Lupin, już nieco uspokojony, słuchał w skupieniu, ale ciągle nie wszystkie elementy tej układanki do siebie pasowały. - W takim razie, jakim cudem udało się panu do mnie przedostać? - Oficjalnie. Teoretycznie jest pan cały czas w areszcie, a ja jestem aurorem. Moi koledzy uważają, że sprawa jest nie do rozwiązania, ale ja chciałbym wykorzystać wszystkie możliwości. - Bardzo mi przykro – powiedział powoli Remus – ale nie wiem nic o żadnych dokumentach. - Czy jest pan pewien, że pani Kamara nie przechowywała żadnych notatek? Listów? - Na pewno nie w domu. - Rozumiem. Jest pan zmęczony po przemianie. Proszę odpocząć i jeszcze raz się zastanowić. Remusowi coś przyszło do głowy. - A gdybym teraz chciał się stąd wydostać przy pomocy tego, co mi pan powiedział? Czarodziej spojrzał twardo w oczy wilkołaka. - Myślę, że w ciągu kilku godzin byłbym martwy. Pan również. – Auror wyjął ręce z kieszeni, zapiął nienagannie skrojoną ciemnoszarą szatę i poprawił mankiety. – Musze już iść, żeby nie wzbudzać podejrzeń. A panu radzę dobrze przeszukać pamięć. Wierzę, że podjąłem właściwą decyzję przychodząc z tym do pana. Jest pan inteligentnym czarodziejem, panie Lupin, i na pewno obchodzi pana własna przyszłość. – Ruszył w kierunku drzwi i dokładnie w połowie drogi spojrzał przez ramię. - I jeszcze jedno. Wiem, że to niczego nie zmieni, ale nigdy nie wybaczę sobie, że spóźniłem się tej nocy. Do zobaczenia, panie Lupin. Czarodziej zostawił Remusa z chaosem w głowie i niepokojącym ssaniem w żołądku.
***
Wrzuciła monetę do automatu i po chwili maszyna wypluła kawę do plastikowego kubka. Reiona nie spała już od kilku godzin, odkąd obudziła się na kanapie w poczekalni jednego z domów pogrzebowych na przedmieściach Londynu. - Słodzisz, Lambert? - Nie. Ale jeżeli możesz to nalej mi mleka. Czarodziejka porządnym kopniakiem zmusiła upartą mugolska maszynę do współpracy i już po chwili biaława ciecz kapała do plastikowego pojemnika z brunatną cieczą. - Proszę. Swoją drogą, to naprawdę trudno mi w to wszystko uwierzyć. Naprawdę cały czas mieszkasz wśród mugoli? -Nie mam innego wyjścia. Dano mi propozycję nie do odrzucenia. Zniknę z oczu i nie będę się pokazywał nikomu na oczy. Życie ghula nie jest łatwe. Ale nie narzekam. Mam dobrą pracę i dodatkowe dochody. A przy tym nikt nie powołuje się na te zacofane bzdury o rzekomym zagrożeniu z mojej strony. Miliony ludzi na tej planecie codziennie zabija inne istoty żeby je pożreć, a nas najchętniej spaliłoby się na stosach, bo żywimy się czymś, co nie jest już nikomu potrzebne. - Pomijając twoje preferencje kulinarne, powiedz mi jeszcze raz jak udało ci się mnie wyciągnąć? Powiedziałeś, że załatwiając swoje sprawy podsłuchałeś naszą rozmowę na posterunku. Co z tym prywatnym śledztwem, o który mówiłeś? - Prawie niczego się nie dowiedziałem. Wyglądało to tak, jakby wasze zeznanie otworzyło puszkę chochlików kornwalijskich. Aurorskie sowy latały jak oszalałe przez pól wieczoru. Jak to mówią, gdzie trumny heblują tam trociny lecą, albo, jak kto woli, za aurorem dementorzy sznurem, wiec możesz sobie wyobrazić, że nie bardzo podobało mi się to całe zamieszanie. Zanim zdążyłem się czegokolwiek dowiedzieć już siedzieliście w areszcie. Na szczęście kilka osób ma u mnie dług i udało mi się przeczytać wiadomość z rozkazem waszego przeniesienia do lochów kilka godzin wcześniej. - Mogłeś zawiadomić Pancracio. - Nie było czasu. Jak zapewne wiesz słynne opactwo Westminsterskie ma w podziemiach rozległe długie tunele i ciągnące się kilometrami katakumby. Znając pewne przejścia można się po nich swobodnie poruszać, również po czarodziejskiej części Londynu. I tak udało mi się dotrzeć do waszych lochów. A dokładnie nie mi, tylko jednemu z moich szczurów. - Świstoklik? - Punkt dla ciebie. Pamiętasz te spróchniałe kości w kącie? Umieściłem w jednej celi świstoklik i przekupiłem strażników żeby akurat tam was zabrali. - Mogłeś się trochę pośpieszyć. A teraz najważniejsze. Mów, jak wyciągniemy Remusa? Ghul wypił łyk kawy i podrapał się za uchem. – Widzisz Reiona, chyba nie wyciągniemy. Nie ma tam już więcej świstoklików, a teraz będą go pilnować jak sroki kości. Reiona przez moment patrzyła na niego spod przymrużonych powiek, potem wstała i wyszła na korytarz. Po chwili wróciła z zapalonym papierosem. - No co? Nie patrz tak. Udałam zapłakaną wdówkę, to mnie poczęstowali. A teraz mi przez chwilkę nie przeszkadzaj. Myślę.
*** Tej samej nocy z okna jednego z budynków w mugolskim Londynie wzbiła się w powietrze szara sowa. Ta sama sowa, która kilka miesięcy wcześniej przynosiła rachunki za sieć fiuuu dla Remusa i Reiony i zawiadomienie o przyjęciu jej do pracy do Instytutu Eliksirów. Sowy, podobnie jak koty, chodzą, a może lepiej powiedzieć, że latają swoimi drogami. I kiedy chcą, potrafią odnaleźć swoich starych właścicieli nawet na samym końcu czarodziejskiego świata. Tak też się stało w po aresztowaniu Reiony i Remusa. Sowa rozłożyła skrzydła, krążyła nad Londynem co noc i w końcu odnalazła swoją poprzednią panią. Sowie zwyczaje nie zmieniły się zbytnio i nadal przedkładała jedzenie myszy nad dostarczanie poczty. Jednak tej nocy dostała bardzo ścisłe wytyczne. Nie polować, nie zatrzymywać się, aby pogrzebać w śmietnikach, nie zaczepiać innych ptaków; lecieć prosto w kierunku Hogwartu. I dostarczyć list prosto do rąk Albusa Dumbledore. Droga była wprawdzie daleka, ale na miejscu czekało ja wygodne miejsce w sowiarni i pyszny kęs czekoladowej żaby, który zwędzi ukradkiem, kiedy dyrektor będzie czytał list. Reiona słyszała od Remusa bardzo wiele dobrego o Albusie Dumbledore. A w tej sytuacji osoby, którym można było bezwarunkowo zaufać, a na dodatek istniała szansa że w jakikolwiek sposób pomogą w sprawie, były na wagę złota. I dlatego czarodziejka wysłała do dyrektora pełen rozpaczy list błagający o pomoc. Być może ktoś inny na miejscu Albusa Dumbledore w ogóle nie czytałby takiego listu. A już na pewno nie zjawiałby się następnego dnia w Dziurawym Kotle na spotkanie z trojgiem nieznajomych. I pod żadnym pozorem nie planowałby wraz z nimi uwolnienia swojego byłego ucznia – wilkołaka. Jednakże Albus Dumbledore nie był zwykłym czarodziejem. Jedną z jego najważniejszych umiejętności było rozróżnianie spraw i listów ważnych od mało ważnych. Dlatego też następnego dnia punktualnie o jedenastej wszedł do jednej z sal na zapleczu Dziurawego Kotła. Przywitał go zapach świeżej jajecznicy i trzy postacie siedzące przy stole.
*** Chyba mam gorączkę. Własny umysł przestaje mnie słuchać. Gdybym tylko mógł sobie przypomnieć dokładnie, co się zdarzyło tamtej nocy. Dlaczego coś mi mówi, że Reiona jednak żyje, a Smith kłamie? Czy to do cholery rozsądek czy nadzieja? Podobno można sobie przypomnieć, w końcu wtedy gdzieś tam na dnie duszy spał we mnie człowiek. Cela. Chłód cegieł. Zapach zgnilizny. Ona. jej zapach. Jej szyja i piersi ,a potem On zaczyna się we mnie budzić. Nie, nie, nie chcę tego pamiętać. Widziała we mnie to zwierzę. Zapamięta na całe życie, jak na nią patrzyłem. Nie chcę. Niech zapomni. Niech ja zapomnę. Ona wyjmuje broń. Strzeli? Strzeliła. Gdzieś tam, na granicy głodu, krwi i świadomości, pamiętam wystrzał. Dała radę, powinno mnie to cieszyć. Powinno. Chcę. Głód. Łapię pustkę, powietrze. Nie ma. Chcę. Co to znaczy na Merlina? Jeżeli żyje i oni gdzieś ją trzymają? Tylko dlaczego Smith miałby kłamać? Nie, oszukuję się. Pamiętam to, co chcę pamiętać. Musze znacząc myśleć rozsądnie. Nie panikować. Nie rozczulać się nad sobą. I spróbować walczyć, wyrównać rachunki, jakby ona to powiedziała, jakby tego chciała. Tylko... Reiona nie miała żadnych dowodów w tej sprawie. Wiedziałbym, gdyby miała. Szyfrowane pismo? Były jakieś dokumenty... notatnik Navotnego, listy od matki - na Merlina, kto trzyma listy od matki w skrytce bankowej? Jak można było o tym wcześniej nie pomyśleć? Zniszczyła je? Na pewno, czy tylko tak mi powiedziała? Mogła kłamać. Smith też może teraz kłamać. Na razie nie będę nic mówił. Na razie będę spał. Potrzebuję sił.
***
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:31:22 GMT 1
Zanim wyruszy się na wojnę, zanim skrzyżuję się ostrza mieczy, nabije lufy muszkietów i rzuci złowrogie zaklęcia, trzeba najpierw zrobić porządną naradę. Trzeba przeliczyć oddziały przeciwnika i utkać zdradziecką sieć pułapek i podstępów. Trzeba przewidzieć każdy krok i skrytą myśl wroga, aby zadać mu ostateczny cios. I tak jak przed wiekami Juliusz Cezar, Hannibal i Napoleon szlifowali nad mapami i baranim udźcem sztylety taktyki, tak tamtego przedpołudnia nad jajecznicą na boczku i kwartą piwa radzili Reiona Kamara, ghul Lambert, Pancracio Tanaberno i Albus Dumbledore. Grono to cechowało się sprytem, przenikliwością, odwagą i determinacją - przynajmniej niektórzy jego członkowie mieli niektóre z tych cech. Nikt nie posiadał jednak wystarczającej wiedzy o planach i liczebności wroga. Właściwie to nie wiedziano o wrogu zupełnie nic. Dlatego też projekt bezpośredniego szturmu na bastion nieprzyjaciela i odbicia Remusa bardzo szybko upadł. Powodem mogło być na przykład to, że nikt nie maił bladego pojęcia gdzie w tej chwili bastion ów się znajduje, ani jak można sforsować jego mury. Postanowiono, zatem że trzeba wywabić przeciwnika z ukrycia. Trzeba dać mu wyraźny sygnał, że ma się w ręku silną broń i chęć walki z otwartą przyłbicą. A kiedy wróg podniesie już rękawicę, trzeba go będzie zwabić w pułapkę. Plan spotkał się z ogólną aprobatą i jeszcze tego samego dnia Reiona postanowiła przedefilować dumnie przez ulicę Pokątną, obok posterunku aurorów i Instytutu Eliksirów. Oczywiście przez cały czas trzymając w kieszeni śwstokilk gotowy do użycia. A wszystko po to żeby dać przeciwnikowi do zrozumienia, że podejmie się wyzwanie, różdżki zostały już wyciągnięte, i czeka się na pierwsze zaklęcie. Oraz aby wprowadzić przeciwnika w konsternację i zwabić w pułapkę.
„ Figury na szachownicy nie miały litości. Zatrzymywałaby go i pochłaniały. Była w tym jakaś groza, ale i jedyna w swoim rodzaju harmonia. Bo przecież czy istnieje na świecie coś poza szachami?” Vladimir Nabokov "Obrona Łużyna"
Porażki mają smak taniej whisky. Zostawiają w ustach gorzko piekące uczucie przegranej. Powracające ciągle od nowa echo decyzji, wciąż i wciąż od nowa dręczące umysł pytaniem: gdzie popełniłem błąd? Auror Smith miał za sobą wiele genialnych posunięć, ale nie udało mu się uniknąć również kilku kompromitujących błędów. Kiedy wiele lat po tych wydarzeniach stał na werandzie swojego domu, wpatrywał się w przestrzeń i mimowolnie krążył palcem wzdłuż brzegu kieliszka pełnego alkoholu, w jego ustach rozlewał się gorzkawy smak Ognistej, a w jego pamięci odnawiała się ta jedna sprawa. Fatalna pomyłka. Tamto dochodzenie śmierdziało od początku. Strażnicy prawa zamieszani w nielegalne interesy. Dwoje czarodziejów wtrącających się nagle i niepotrzebnie. Aresztowanie ich i jakże genialny plan: on ją rozszarpie i w poczuciu winy wszystko wyśpiewa. Smith wykrzywił wargi; plan nie był genialny. Kiedy ona uciekła i okazało się, że wilkołak nic nie wie, wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej. A potem dali się sprowokować jak bezmózgie gumochłony! Ale cóż można było robić widząc, jak Kamara bezczelnie spaceruje przed budynkiem Instytutu Eliksirów dzień po ucieczce? Wiadomość była jasna: "Mam to, czego chcecie i jestem gotowa rozmawiać." Oczywiście żadne negocjacje nie wchodziły w grę. Za dużo wiedziała. Zbyt wielu aurorów ubrudziło sobie ręce w tej sprawie, do tamtego momentu on również, dlatego musiał się zgodzić na wytyczne zwierzchników. Ich plan był prosty i w zasadzie mógł być skuteczny. Mógł być skuteczny, gdyby nie ten cholerny wilkołak. Wszystko było przemyślane do najmniejszego szczegółu. Przed zmrokiem Smith zaaranżował "ucieczkę" wilkołaka. Powiedział mu, że pójdą do jego mieszkania i jeszcze raz wspólnie je przeszukają, a po drodze spotkają się z kimś, kto potrafi zorganizować dyskretny wyjazd z Anglii. Wciąż przygnębiony utratą przyjaciółki Lupin zgodził się bez większego entuzjazmu; wydawał się całkowicie obojętny na to, co się z nim dzieje i pewnie poszedłby nawet w objęcia dementora, gdyby mu kazano. We dwóch przemknęli niepostrzeżenie tajnym przejściem w stronę szarawego światła zmierzchu. Wilkołak miał być przynętą, miał sprawić, że ona podejdzie na tyle blisko, że będzie można rzucić pole teleportacyjne. Tej przeklętej wiedźmie wydawało się, że jest sprytna: po tej niedorzecznej paradzie wzdłuż Pokątnej, przysłała wiadomość, że chce się spotkać na pobliskim cmentarzu o północy. Zaiste, gotyckie wyczucie dramaturgii, pomyślał wtedy rozbawiony. Ale takie spotkanie odpowiadało mu nawet bardziej, świadkowie na cmentarzu zazwyczaj milczą. Wystarczyłoby tylko kilka sekund blisko niej, żeby sprowadzić więźniów z powrotem do lochu. Auror Smith przymknął oczy i wypił kolejny łyk whisky o smaku porażki. Ona nie mogła przecież wiedzieć. Nie mogła przypuszczać, że rzucił na siebie i wilkołaka zaklęcie wiążące. Że każde zaklęcie skierowane na wilkołaka, na przykład teleportacyjne, obejmie zasięgiem aurora. Z kolei próba ataku lub zranienia Smitha, uszkodzi Lupina. Proste i w swej prostocie genialne. Około jedenastej zapłacili rachunek w Gospodzie Pod Czterema Wisielcami i ruszyli w stronę cmentarza. Wilkołak wydawał się być skończonym durniem, skoro uwierzył w historię o przyjacielu, który obiecał im pomóc wydostać się z kraju. A może był zbyt otępiały, by dopytywać się o szczegóły. Szli w milczeniu, a świeży śnieg skrzypiał im pod butami. Koło bramy cmentarza zatrzymali się przez chwile nadsłuchując, ale pośród ciszy kamiennych płyt rozlegało się z rzadka tylko szorstkie krakanie wron i pohukiwanie puszczyków. Wystarczyłoby, że Smith dostrzeże Kamarę wcześniej niż wilkołak. Mógłby też poczekać aż ta idiotka będzie próbowała ratować Lupina. To nie mogło się nie udać. A jednak. Pamiętał, jak w pewnej chwili wilkołak wyprostował się, odetchnął głęboko, nabierając w płuca zimnego powietrza i przymknął oczy, jakby chciał wyłapać jakiś znajomy zapach. Wtedy nie wydało mu się to dziwne i dalej ze skupieniem obserwował cmentarną bramę. Chwilę później pomiędzy prętami zamajaczyła kobieca postać. Auror wyciągnął różdżkę i zdecydowanie ruszył w jej kierunku. Nie widział, że za jego plecami Lupin już wyjął swoją; Smith oddał mu ją w gospodzie, ostrzegając przed zaklęciem wiążącym. Auror nie mógł zobaczyć błysku zrozumienia w wilkołaczych oczach, iskry, która z wściekłości przeszła w szaleństwo i determinację, i która jak zaklęcie przemknęła przez krew. Nie zobaczył tego wszystkiego, ale już po chwili leżał na śniegu ogłuszony straszliwym bólem. Wił się, bezskutecznie próbując opanować drgawki i wściekle acz niewyraźnie miotał przekleństwa zdrętwiałym językiem, gdy Kamara wiązała go mugolską liną. Do tej pory nie mógł uwierzyć, że Remus Lupin rzucił Cruciatusa na samego siebie. Zaklęcie oczywiście dotknęło ich obu, ale zaskoczony auror zniósł to o wiele gorzej niż wilkołak, na którego poszła główna siła klątwy. Samo rzucenie jej było rzeczą trudną, jeżeli nie niemożliwą i niewielu czarodziejów miało dosyć odwagi, determinacji i, no cóż, przytomności umysłu, by pamiętać, że tylko w przypadku użycia Cruciatusa na samym sobie nie podchodzi on pod Niewybaczalną, a zatem nie jest przestępstwem. Auror Smith za późno zdał sobie sprawę, że nie docenił tego nieszczęsnego czarodzieja w wygniecionych spodniach i połatanej szacie. Został bezceremonialnie przywiązany do drzewa i dopiero wtedy Lupin zdjął zaklęcie. Kiedy wilkołak i odrażająco zadowolona z siebie Kamara znikli za cmentarnym parkanem, Smith zdołał jeszcze usłyszeć jakiegoś wiekowego, sądząc po głosie, czarodzieja. - Naprawdę nieźle sobie radzisz z panowaniem nad Czarną Magią, Remusie. Przypomnij mi, żebym ci potem coś powiedział. Auror nauczył się wtedy ważnej rzeczy: należy szanować przeciwnika.
*** Reiona siedziała na stylowej skórzanej kanapie w domu Pancracio Tambernero i próbowała zmusić do posłuszeństwa elegancką mugolską zapalniczkę zippo należącą do gospodarza. Naprzeciwko siedział Remus. Czekali na Pancracio, który w pokoju obok załatwiał coś przez kominek. - Incendio! – zlitował się wreszcie Lupin i przerwał drażniącą ciszę. - Dzięki. Błękitna zasłona dymu przysłoniła na moment twarz Reiony. Ponownie zapadło krępujące milczenie. - Cieszę się, że żyjesz, Lupin – szepnęła w końcu Reiona. Szept nie mógł się załamać pod wpływem nagłego poczucia winy, że jednak strzeliła do niego. – Wiesz, wtedy, w celi... - Ciiii... Przecież rozumiem. Nie musisz o tym mówić... – odparł równie cicho Remus, starając się na nią nie patrzeć, bo bał się, że zobaczy w jej oczach wspomnienie potwora, w którego się zamienił. - Tak. Nie chcę już mówić – oświadczyła głośniej i niespodziewanie gorzko. - Ja chcę żeby to się skończyło. Jestem zmęczona. Rozumiesz? Lupin wreszcie poszukał jej wzroku i skinął głową. - Rozumiem, czarodziejko – powiedział łagodnie i z trudem zmusił się, by jej nie przytulić. Długo jeszcze siedzieli patrząc na siebie we mgle ciszy. - Remus? - Tak? - Nic. Nieważne.
***
- Reiona, dziecko, ty mnie czasem załamujesz. Powtórz to jeszcze raz, bo chyba nie zrozumiałem. - Tak, Pancracio spaliłam listy od matki Radvana Navotnego. Jego notatki też. Uważałam, że nie mam do nich prawa. - Tak po prostu wrzuciłaś je do kominka? Po kim ty odziedziczyłaś rozum? Czy raczej jego brak? A nie przyszło ci do głowy, że nikt nie trzyma w skrytce bankowej listów od matki? A nie wiedziałaś, że badając jakąś sprawę trzeba przejrzeć wszystkie dowody? A nie szukać po nocy teczki z napisem "Dowody oskarżające Tych Złych i Wyjaśniających Wszystko"? – przy ostatnim pytaniu adwokat był już tak zirytowany, że przysiadł, by się uspokoić. - Oj, Pancracio masz rację – przyznała pojednawczym tonem Reiona. - Tylko że ja nie jestem żadnym Sherlockiem, nie mam doświadczenia i wtedy nie wiedziałam, że mogą mieć znaczenie. Naprawdę umiarkowanie przyjemnie jest szperać w osobistych zapiskach kogoś, kogo prawie obok ciebie rozerwało. - Z tego, co mówi twój przyjaciel wilkołak, w całej sprawie chodzi o jakieś dokumenty. Na domiar złego, ktokolwiek jest naszym przeciwnikiem, uważa, że wy te papiery macie i pragnie je odzyskać. A ty je prawdopodobnie zniszczyłaś. Sama widzisz, jak to wygląda. Skoro nie popisałaś się jako detektyw spróbuj przynajmniej zabłysnąć jako historyk archiwista i uporządkuj nam teraz wszystko, co mamy. Reiona odetchnęła.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:31:43 GMT 1
- W zasadzie wiemy tylko, że kilka miesięcy temu do Instytutu Eliksirów został przyjęty stażysta z Pragi. Prawdopodobnie przywiózł ze sobą dwa dokumenty. Jeden z nich pokwitował osobiście szef Instytutu Lucas Gavestone. Możemy przypuszczać, że miał komuś przekazać, ale zatrzymał dla siebie. - Zaraz – wtrącił się Remus – skąd przypuszczenie, że tymi tajemniczymi dokumentami są materiały z Pragi, a nie na przykład przepis na jakiś nielegalny eliksir? - Dobre pytanie. Też o tym myślałem – poparł go Pancracio adwokat podkręcając wąsy niczym muszkieter. – Jednak przypominam o podejrzanych wpłatach na konto Navotnego tuż po przyjeździe. Podejrzewam, że szantażował kogoś. Gdyby chodziło o eliksir, potrzebowałby więcej czasu żeby go wytworzyć. Poza tym, drogi Remusie, są naprawdę lepsi Mistrzowie Eliksirów, których można kupić. Nie. Tu musiało chodzić o coś innego. Kontynuuj Reiono. - Właściwie to już wszystko... - Reiono, proszę cię, nie obrażaj swojej inteligencji. Skoro przyjęliśmy, że cokolwiek to jest, zostało przywiezione z Pragi, tam musi być wyjaśnienie zagadki. W tamtejszym Instytucie. Moglibyśmy liczyć na krótki rys historyczny? - Instytut Eliksirów i Antidotów Magicznych powstał w 1583 roku w Pradze z rozkazu Cesarza Rudolfa II, ale już od samego początku jego istnienia toczyły się spory między cesarzem a alchemikami, Brahem, Keplerem i Dee. Rudolf II był chyba paranoikiem, bo przez cały czas był przekonany, że ktoś próbuje go zamordować i okraść. Zresztą podobno rzeczywiście umarł w dość tajemniczych okolicznościach. – Reiona przerwała, by zaciągnąć się drugim już podczas tej godziny papierosem. – Zgodnie z tym, co podpowiadała mu jego paranoja, Rudolf doprowadził do stanu, że nikt w Instytucie nie mógł mieć pełnej władzy. Potem stało się to tradycją i do dzisiaj rządzi nim Rada Trzech Warzycieli, każdy z siedzibą w innym mieście. Obecnie Instytut jest jedną z najpotężniejszych organizacji Magicznego Świata. Oficjalny budżet na rok obecny przekracza zasoby finansowe małego, ale bogatego państwa, a Merlin jeden wie, ile zbijają nieoficjalnie. Na dodatek prowadzi całkowicie niezależną politykę, co, jak to zwykle bywa, nie podoba się pewnym grupom czarodziejów. Dokładnie dziesięć lat temu, w czterechsetną rocznicę powstania Instytutu, Rada Czarodziejów próbowała ograniczyć jego wpływy, ale projekt upadł kilkoma głosami. Mimo teoretycznej równości, zdecydowanie najprężniejszym ośrodkiem Instytutu jest Praga. Cokolwiek przywiózł stamtąd Radvan Navotny, bardzo wielu czarodziejom może na tym zależeć. - A ty to bezmyślnie... – Adwokat wymownie przyłożył dłoń do czoła. - Tak, wiem, Pancracio. A teraz mamy problem. - I to bardzo duży – pokiwał siwą głową adwokat. - Jedyne wyjście, jakie widzę to poszukać rozwiązania na miejscu. I, na Merlina, z kimkolwiek mamy do czynienia nie wolno nam go wyprowadzać z błędu, że mamy to, czego szuka. - Czyli jedziemy do Pragi? – domyślił się Lupin. - Tak. Im szybciej, tym lepiej, nie możemy teraz oddać inicjatywy. A dokładniej: wy jedziecie, bo ja już chyba jestem za stary na takie przygody i mam co robić tutaj. Poza tym, to nie ja wpakowałem nos w nie swoją sprawę, tylko wy. Chociaż... chętnie odwiedziłbym stolicę Alchemii i Czarnej Magii.
*** Reiona zamknęła książkę i utkwiła wzrok w okrągłym otworze luku i widocznych w nim majaczących na horyzoncie białych skałach Dover. Podobnie jak bohaterka powieści, którą właśnie czytała, płynęła kanałem La Manche w stronę Francji. Jednak w przeciwieństwie do Milady de Winter nie zostawiała za sobą śladów nikczemnych zbrodni, ani oszukanego przyjaciela. Remus Lupin, w przeciwieństwie do Feltona, nie patrzył błagalnym wzrokiem za odpływającym statkiem, ale siedział obok Reiony w przytulnej kabinie statku. Jednak oboje ich łączył z bohaterami książki pośpiech, z jakim opuszczali wyspę, a także niepewność jutra. Kiedy brzeg Anglii zniknął już z pola widzenia, a Reiona wróciła do lektury, Remus Lupin postanowił napić się kawy. Kabina restauracyjna była prawie pusta, jeżeli nie liczyć jasnowłosej dziewczyny w ciemnych sztruksach i zamszowej kurtce siedzącej blisko wejścia przy barze. Zanim Remus zdążył cokolwiek zamówić, dziewczyna odezwała się nie podnosząc wzroku. - Radzę nie zamawiać z mlekiem. To, co tu wsypują do kawy na pewno mlekiem nigdy nie było. Lupin, który rzeczywiście zamierzał zażyczyć sobie latte, spojrzał na nią zaskoczony. Podniosła dziwnie smagłą w środku zimy dłoń, by przesunąć palcem po wargach i odwróciła stronę. Przechylił głowę, próbując odszyfrować napis na okładce: John Fowles „Mag”. - Lubi pani książki? – zapytał, uznając, że tak wypada. - Lubię słowa. I historie. Przeciętna postać literacka jest ciekawszym towarzyszem podróży niż przypadkowa osoba – dziewczyna wzruszyła ramionami nadal zwracając się głównie do swojej książki. Remus zamrugał. Dziewczyna chyba jednak nie chciała rozpocząć rozmowy. Zatem zgodnie z jej radą zamówił czarną kawę, a miłośniczka słów i historii sięgnęła do kieszeni po portfel, żeby zapłacić za swoją. Przez przypadek z kieszeni wypadła jej paczka gum do żucia i mały czarny przedmiot. Remus Lupin błyskawicznie schylił się i podał dziewczynie figurkę czarnego gońca. Na sekundę jego wzrok spotkała jej szare, obojętne spojrzenie. Znam ją, przemknęło mu przez myśl, ale wrażenie umknęło wraz z przerwanym kontaktem wzrokowym. - Widzę, że pani również gra - powiedział. Wzięła figurkę z jego dłoni; miała chłodne palce. Bez słowa schowała ją do kieszeni i odwróciła się do wyjścia. Barman odciągnął uwagę Remusa stawiając przed nim filiżankę, więc wilkołak prawie podskoczył, słysząc głos dziewczyny. - A czym jest to wszystko, jeśli nie grą, panie Lupin? Kiedy się odwrócił, już znikła za framugą.
*** Kosmaty szczur wynurzył pysk z czarnej toni Wełtawy. Otrzepał wąsy z kropel wody ruszył w kierunku pobliskiego śmietniska. Kiedy zapadał zmrok, to on stawał się panem wąskich, spowitych w opary z rynsztoków, uliczek magicznej Pragi. Komuś, kto właśnie przyjechał z Anglii i najbardziej mrocznym i odrażającym miejscem, jakie do tej pory widział był zaułek Śmiertelnego Nokturnu, magiczna część Pragi może wydać się przedsionkiem samego piekła. Stada tłustych burych szczurów tłoczyły się tam, gdzie nie docierało światło latarni, a żebracy potrząsali przed oczami przechodniów przegniłymi kikutami rąk, błagając o datek i ciskając bolesne klątwy, gdy go nie otrzymywali. Jednak za zasłoną chylących się ku ziemi omszałych kamiennych domów o małych żółtych okiennicach i wśród brukowanych wąskich ulic, w których wielu już straciło życie od zielonego błysku zaklęcia lub ostrego cięcia noża, pośród smrodu rynsztoków i szyderczego śmiechu oprawców, kryło się jedno z najważniejszych magicznych miast Europy. Wielu zarzucało praskiej Radzie Czarodziejów wspieranie przestępczości, anarchii i Czarnej Magii. Istotnie prawdą było, że wielu z magów wygnanych z własnej ojczyzny właśnie tutaj znajdowało spokojną przystań i dyskretne laboratorium, pod warunkiem, że potrafili przekonać rajców miejskich magicznym językiem dźwięczącej monety. Mówiono również, że król cechu żebraków jest słynnym francuskim nekromantą i poetą, wygnanym dziesięć lat temu przez liońskich czarodziejów. Za dnia chodził w łachmanach, żebrząc o jałmużnę błyskał groźnie swoim jednym okiem i ściskał pod płaszczem nóż i różdżkę, dwoje najwierniejszych przyjaciół. Nocami topił wspomnienia i głosy ostatnich krzyków swoich wrogów w czerwonym winie i w smaku ust najpiękniejszych ladacznic Pragi. Taka właśnie była wschodnia stolica magicznej Europy. Praga o zapachu eliksirów, złota i anarchii. Szczur przebiegł przez brukowaną ulicę, w ostatniej chwili z piskiem odskakując spod kół pędzącego powozu. Gniade konie zatrzymały się przed małym hotelikiem i na ulicę wyskoczył Remus Lupin, podając dłoń ciemnowłosej czarodziejce, która wysiadła chwilę potem. Reiona uniosła głowę, nieufnie mierząc wzrokiem nędzny budynek przed nimi. Z westchnieniem przetarła twarz dłońmi. - Zmęczona? – zatroskał się Lupin. Spojrzała na niego i ironicznie uniosła brwi. - Raczej wytrzęsiona. Już nigdy nie dam się namówić na podróż powozem. Czułam się jak bohaterka Dumasa. Poza tym nie chcę cię martwić, ale chyba mamy już towarzystwo. Remus wstrzymał oddech. Miała na myśli dziewczynę z czarnym gońcem? Mimo, że rozglądał się uważnie nie dostrzegł jej już więcej ani podczas rejsu, ani przy schodzeniu na ląd. - Ktoś konkretny? – zapytał ostrożnie. - O tak. Widziałam go podczas ostatniego postoju w Niemczech. Sam byś zobaczył, ale spałeś. - Kto to był? - Lucas Gavestone.
„- Ale grasz w szachy, prawda? - Skąd o tym wiesz? - Widziałem na obrazach, nasłuchałem się w pieśniach. - Doprawdy, jestem wcale niezłym graczem. - Nie lepszym jednak ode mnie.” Siódma Pieczęć
W karczmie "U Chyżego Wodnika", którą miejscowi, nie bez racji zresztą, nazywali "U Chytrego Wodnika", ruch panował od samego rana większy jeszcze niż zazwyczaj. W powietrzu czuć było napięcie i oczekiwanie. Nic w tym zresztą dziwnego, bo już następnego dnia miał rozpocząć się trzydniowy festyn z okazji czterysta dziesiątej rocznicy powstania Instytutu Eliksirów. Dodatkowo, podobno zebrała się Rada Czarodziejów. Powietrze było aż gęste od plotek, domysłów i oparów alkoholu. Reiona z trudem znalazła wolne miejsce na ławie tuż obok wejścia do karczmy. Na drewnianych stołach pojawiały się tłuste mięsiwa, a strumień piwa lał się szeroką rzeką w otwarte gardła bawiących się od rana biesiadników. Remus przez dłużą chwilę patrzył na coś, co przypominało rozmoczoną bułkę z kawałem wieprzowiny i zajmowało miejsce należne przyzwoitemu angielskiemu śniadaniu. Niestety, mimo że z większością czarodziejów można było rozmawiać swobodnie po angielsku lub łacinie, to karty dań były zapisane bez wyjątku po czesku. Nieznajomość języka nie tylko nie pozwoliła Reionie i Remusowi zjeść należytego śniadania, ale sprawiła, że nie zrozumieli oni ani słowa z bardzo interesującej rozmowy, która toczyła się przy sąsiednim stoliku.
- Peter, a ja tobie mówię, żeś durny jak dziurawy kafel. I tak się znasz na polityce, jak dziwka na jednorożcach. - Niski czarodziej w brudnożółtej szacie prawie krzyczał na swego rozmówcę, plując na niego przy tym przez niekompletne uzębienie. - Rada Czarodziejska już nie raz łapy do Eliksirów pchała, ale nasi alchemicy różdżką w nocniku nie mieszają. Jak im raz z tego nic nie wyszło, tak i teraz nie wyjdzie. - Stulże pysk, Macieju, jak nic nie wiesz, a nie miel ozorem jak baba trzonkiem miotły w kociołku. Tym razem to się alchemicy doigrali. Skończą się przywileje Pragi, skończy się wolność. Ciężkie czasy przyjdą. Wiem to na pewno. Podobno pergamin, który.... - Eeee, już raz próbowali, to i drugi się poparzą praskim kociołkiem. A tajnymi dokumentami to się podetrzeć mogą. Z ręki nam złoto jedzą i jak Wielki Warzyciel kichnie, to Rada Czarodziejów uszami zaszczeka. - Żebyś się nie dziwił. Chodzą plotki, że odnaleziony zapiski tego psa królowej Elżbiety, Johna Dee. I jeżeli Rada Czarodziejów je dostanie, to powiem ci, że nic ich nie powstrzyma przed zagarnięciem tego, na co od dawna mają ochotę. A ty sobie pluj na Radę, póki ci wolno, bo jak tu swoje demetory przyślą, to gacie zgubisz uciekając. - A niech cię i twoje teorie szlag jasny trafi, Peter! Tu jest Praga i jak świat światem te potwory wstępu tu nie miały. - Tu czarodziej wymownie uderzył kuflem piwa o stół, jakby chciał pokazać swoją niechęć zarówno do strażników Azkabanu, jak i do całej europejskiej polityki. - Pocałować gdzieś mnie możesz i ty, i twoja Rada, i twoje demetory.
*** Błądzimy krętymi ulicami miasta jak szczury w labiryncie podejrzeń i domysłów. Obserwując i będąc obserwowani. Tropiąc i będąc tropionymi. Skupiamy się na rozwiązaniu zagadki, powoli i metodycznie sprawdzając wszystkie ślady. Pytania bez odpowiedzi i ślepe uliczki. Chociaż udało nam się w końcu trafić na ślad Gavestona i szliśmy za nim aż do hotelu "Szmaragdowy Bazyliszek", to wciąż nie jestem pewien jego udziału w tej sprawie. Równie dobrze mógł tu przyjechać na obchody rocznicy założenia Instytutu Eliksirów. Domysły i fakty. Pomału zaciera się między nimi granica. Robimy wszystko tak, jakby wszystko było w porządku. Tak jakby nigdy nie było tamtej pełni. Ani moich zębów zbyt blisko jej szyi, ani pistoletu w jej rękach. Nie rozmawiamy o tym, tak jakby to w ogóle nie miało miejsca. Może nawet przestajemy rozmawiać o czymkolwiek, tak jakby nic wcześniej nie miało miejsca. Z kokonu domysłów wylęga się w naszych głowach owad rzeczywistości.
***
Nad głównym wyjściem do Instytutu Eliksirów i Antidotów Magicznych groźnie łypał wyłupiastymi oczami ogromny brunatnozłoty smok. Bestia była na szczęście tylko mozaiką, nadgryzioną zębem czasu i zupełnie niegroźną dla czarodziejów przewijających się przez budynek Instytutu. Ogromna ilość odwiedzających go codziennie alchemików, uczniów, kupców i urzędników zapewniła Reionie i Remusowi całkowite bezpieczeństwo i anonimowość podczas poszukiwań. Z łatwością nie tylko dostali się do środka, ale i, podając się za naukowców piszących pracę o historii Instytutu, zdobyli wiele potrzebnych informacji. Okazało się, że Radvan Navotny pracował w Instytucie dopiero od sześciu lat. Nie odznaczał się niczym szczególnym. Dlatego, zgodnie z tym, co mówili jego koledzy, wszystkich zdziwiła nagła prośba o przyznanie stażu w Anglii. Jego główna praca polegała na katalogowaniu i opisywaniu pergaminów ze starymi recepturami. Była to czynność spokojna, stosunkowo nudna i absolutnie niezwiązana z jakimikolwiek intrygami. Reiona spojrzała na Remusa zupełnie zrezygnowana. Chciała gdzieś usiąść, odpocząć, uporządkować myśli. Najlepszym miejscem wydawała się w tej sytuacji ogólnodostępna biblioteka Instytutu. Czarodziejka usiadła i z rezygnacją schowała głowę w dłoniach. W pewnej chwili poczuła na swoim ramieniu rękę Remusa. - Reiona, nie śpij. I, na Merlina, powiedz mi, co to znaczy. Reiona błyskawicznie otworzyła oczy i rozejrzała się po pustej sali biblioteki. Kiedy spojrzała na ścianę naprzeciwko, wstrzymała oddech. Pomiędzy regałami pełnymi książek wisiał portret założyciela Instytutu, Rudolfa II. Problem polegał jednak na tym, że był on pusty, postać cesarza zniknęła. Widać było tylko pusty mahoniowy tron. Kiedy oboje otrząsnęli się z pierwszego szoku, przystąpili do szczegółowego badania obrazu. - Pomijając już fakt, że portretowany jest nieobecny, zastanawia mnie coś innego - odezwał się w końcu Remus. - Dlaczego perspektywa tego obrazu wskazuje nie na tron, czyli tam, gdzie powinien znajdować się cesarz, ale na miejsce po jego lewej stronie? Tak jakby coś albo ktoś tam był. Tak samo rozłożenie światła. Wszystko wskazuje, że to portret dwóch osób, a widać tylko puste miejsce po Rudolfie. Poza tym cienie. O, tutaj z boku, widzisz? Wygląda jak cień jakiegoś przedmiotu, może książki, może stosu pergaminów, a tymczasem niczego takiego tu nie ma. - Czekaj, może jest jakoś podpisany - czarodziejka podeszła do ramy obrazu. - Jest tylko napis: "Cesarz Rudolf II – 1612". Czyli - malowane w roku jego śmierci. - Reiona przyglądała się przez chwilę detalom malarskim. - O żesz jasna cholera! Remus, popatrz lepiej na to. - Co się stało? - Szachy. Spójrz na szachownicę. - Obok pustego tronu stał stolik, na którym rozłożono szachownicę. Po chwili Reiona złapała oddech i kontynuowała: - Układ figur. Ten sam, jaki spotkałam w gabinecie Gavestona. - Jesteś pewna? - Oj tak. Zapamiętam ten układ do końca życia. - Coś mi się wydaje, że czeka nas rozmowa z Jego Cesarską Mością. O ile go oczywiście znajdziemy.
Spotkanie Rudolfa II, a właściwie jego sportretowanej postaci, było prostsze niż się początkowo spodziewali. Informacji udzielił im stary Waclaw, opiekun biblioteki. Okazało się, że portret zajmował się tym, co przystoi szanującym się portretom, czyli dostojnym spoglądaniem na czyny potomków, przez prawie czterysta lat. Aż do feralnego czwartku pół roku temu, kiedy to cesarz jakby zwariował. Zaczął obrzucać alchemików najpodlejszymi wyzwiskami, opluwać i grozić im. Początkowo znoszono to ze względu na szacunek dla osoby Rudolfa, ale po kilku tygodniach sytuacja była nie do zniesienia. Przeniesiono więc szalonego alchemika na inny obraz. Taki przedstawiający zamek z bardzo grubymi murami i znajdujący się w jednej z najgłębszych piwnic, używanej jako magazyn. Czarodziejom udało się uzyskać zgodę na zobaczenie go ( Remus zrozumiał wreszcie, ile może zdziałać pozycja bezradnego cudzoziemca proszącego o pomoc). O ile jednak prosząca mina Reiony i nienaganny brytyjski akcent Remusa mógł wpłynąć na pracowników instytutu, to Rudolf II pozostał odporny na jakiekolwiek argumenty. - Zdrajcy! Złodzieje! Niech was wszyscy diabli porwą! Ukradli! Wynoście się stąd! Już wszystko przepadło! Zniszczone! Złodziejski pomiot! Niestety, Jego Cesarska Mość nie wyjaśnił ani co, ani komu skradziono. Reiona i Remus zostali nazwani obrzydliwymi zdradzieckimi sługusami Anglii. Dopiero na samym końcu, kiedy czarodziejka zapytała o szachownicę, cesarz przyjrzał się jej uważnie. I zanim odwrócił się na pięcie i mamrocząc przekleństwa wrócił do swojej celi w jednej z komnat namalowanego zamku, spojrzał na czarodziejkę bardzo przytomnym wzrokiem i odpowiedział spokojnie: - Jeżeli to możliwe, to nie zaczynajcie tej gry, bo z nią nie da się wygrać. Jeżeli jednak gra już się rozpoczęła, brońcie gońca do ostatniego ruchu.
*** Czarodziej pogłaskał delikatnie po główce kosmatego szczura. Tego samego, który uskoczył spod kół powozu, którym kilka dni temu przyjechała do Pragi Reiona. I tego samego, który dopiero co wrócił ze swojej warty pod "Szmaragdowym Bazyliszkiem". - Mądry, dobry szczur. Bardzo dobrze się spisałeś. Mówisz więc, że widziałeś, jak oni wchodzą do hotelu? Szczur pisnął potakująco. Czarodziej podał mu resztki ryby. - Jedz, jedz. Ta cwana wiedźma chce sprzedać wszystko Gavestonowi. Może nawet już to zrobiła. A ty się dzisiaj dobrze spisałeś i będziemy mogli odzyskać coś, co już od czterystu lat powinno być nasze.
***
- Zimno mi, Remus. - Wieje chłodny wiatr, weź mój płaszcz. - Nie tak mi zimno. Tak od środka. Wiesz, kiedy to się zaczynało, tajemnica wyglądała tak kusząco. Wielka przygoda, zagubione skarby i zwycięstwa nad nikczemnikami. -Czarodziejka uśmiechnęła się gorzko, zapalając papierosa. - A okazało się, że nie ma ani skarbów, ani strzegących ich smoków. Jest za to polityka, Rada Czarodziejska i aurorskie różdżki. Chciałabym być daleko. Rozumiesz? - Rozumiem. Rozumiem, że chciałabyś być daleko. - Oj, Lupin, nie przeinaczaj tego, co mówię. Nie o to mi chodziło. Chciałabym być tam, gdzie jest słońce. Gdzie jest jasno. Chodzić po piasku i słuchać, jak ocean opowiada historię zatopionych karaweli. Cisza. - A ty, czego byś chciał, Lupin? Cisza. - Weź jednak może ten płaszcz Reiona. Naprawdę dzisiaj wieje.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Jan 31, 2008 12:32:03 GMT 1
Następnego ranka Reiona i Remus zdecydowali się zakończyć całą sprawę. Postawić sprawę jasno. Porozmawiać z Lucasem Gavestonem. Remus uparł się, żeby Reiona poczekała w holu hotelowym, bo nie ma różdżki i nie wiadomo, co może się stać. Miał zejść po nią za kwadrans, jeżeli spotkanie okaże się bezpieczne. Mijały jednak kolejne kwadranse, przy stoliku czarodziejki pojawiały się kolejne kawy, popielniczka coraz bardziej się zapełniała, a Remus nie wracał. Po godzinie Reiona, mimo danej obietnicy postanowiła sama zbadać sprawę. Spokojnie wstała, zapłaciła za kawę i ruszyła szerokimi schodami na drugie piętro. W półmroku korytarza można było po chwili usłyszeć ciche odgłosy małych łapek. Zwierzątko delikatnie szturchnęło nosem drzwi i zaczęło nasłuchiwać. - To jakaś zbiorowa amnezja? Panie Lupin, pan też nic sobie nie przypomina? I nawet sto pięćdziesiąt tysięcy galonów prosto z kuźni nie poprawi panu pamięci? - Zwierzątko ostrożnie szturchnęło łapką niedomknięte drzwi i zajrzało do środka. Na podłodze leżał związany i zakneblowany Lucas Gavestone. Obok niego leżał Remus Lupin, również skrępowany. Na ogromnym skórzanym hotelu siedział wysoki czarodziej i uderzał nerwowo ręką o poręcz fotela.- Dość tej farsy, panie Gavestone! Nie wierzę, że nic pan nie wie o dokumentach Johna Dee. Zbyt długo wydawało wam się, że możecie ignorować istnienie całej czarodziejskiej Europy. Może to pana przekona, panie Lupin? - Czarodziej skierował różdżkę w stronę Wielkiego Warzyciela. - Pytam po raz ostatni. Kto ma testament Johna Dee, który pozwoli wreszcie ukrócić samowolę alchemików? Ciszę mającą poprzedzić zielony błysk zaklęcia przerwał dźwięk otwieranych drzwi i głos młodej czarodziejki. - Ja mam te dokumenty. Proszę odłożyć różdżkę, bo już ich pan więcej nie zobaczy. – Reiona wyjęła z torebki zwój pergaminów i wymownie spojrzała w kierunku palącego się kominka. - Mówił pan coś o stu pięćdziesięciu tysiącach galeonów? Zainteresowała mnie ta kwestia. Proszę wypuścić Lupina i alchemika, to porozmawiamy.
*** Na ulicach słychać było śpiew i muzykę. Wszędzie unosiły się zapachy pieczonego mięsa, wyłożonych na kramach słodyczy i lanego piwa. Festyn zaczął się na dobre i wszystkie ulice, place i parki zaroiły się kolorowym tłumem czarodziejów, treserów dzikich zwierząt, żebraków. Tu i ówdzie rozstawiono stoliki do gier. W dźwiękach muzyki, w tańcu, w radości znikały na chwilę wszystkie żale i kłótnie. Reiona po raz pierwszy od wielu dni uśmiechnęła się i przymykając oczy odwróciła twarz w stronę wiosennych promieni słońca. - Remus, kup nam po kubku wina. Trzeba uczcić, że to wszystko się jakoś skończyło. Usiedli przy jednym ze stolików na otwartym powietrzu, popijając młode wino. - A teraz może byś mi wreszcie powiedziała, skąd miałaś dokumenty Johna Dee? Mówiłaś, że zniszczyłaś wszystkie zapiski po Navotnym. Czarodziejka uśmiecha się. - Bo zniszczyłam. - Więc jak udało ci się wyjść cało z hotelu? - Ech, Lupin, wszystko byś chciał wiedzieć. Zostawiłam im coś, co było warte tego, co otrzymałam. Wystarczy. Więcej ci nie powiem.
W oczach czarodziejki tańczyły wesołe iskierki. Nie przypuszczała, że sytuacja wciąż wygląda bardzo poważnie. Nie wiedziała wyrazu twarzy wysokiego czarodzieja, który godzinę wcześniej, siedząc w pokoju hotelowym „Pod Szmaragdowym Bazyliszkiem”, rozkładał zwój pergaminów. Nie widziała wściekłych błysków w jego oczach, kiedy zaczął czytać pierwsze zdania napisane brązowym atramentem. „Kiedy kroisz mięso kurczaka, pamiętaj, żeby robić to z czułością i wdzięcznością należną jego krótkiemu życiu. Jest w nim magia krwi i umierania. Kiedy obierasz jabłko, nie zapominaj, żeby robić to w skupieniu. Nie pozwól, aby uleciał z niego czar słońca, w którym dojrzewało, i siły drzewa, z którego wyrosło.” I dalej „Kurczaka przyprawiamy na ostro i zostawiamy na parę godzin. Wrzucamy na mocno rozgrzaną patelnię i smażymy chwilę na dużym ogniu. Przekładamy do naczynia i smażymy pokrojony w kostkę czosnek i cebulę skrojoną w krążki. Fasolę odcedzamy i wrzucamy na patelnię i wszystko razem smażymy. Dodajemy pomidory i dalej smażymy. Wszystkie składniki z patelni wrzucamy do naczynia z kurczakiem, doprawiamy dużą ilością papryki chili, papryką na ostro, pieprzem, itp., i wszystko dusimy ok. 10 min. Na koniec, przed podaniem, wrzucamy pokrojony szczypior i bazylię.” Czarodziej zaklął i sypną w do kominka garść złotego proszku. Pół godziny potem opisywał Remusa i Reionę dwóm ubranym na czarno czarodziejom, których oczy błyszczały tym samym metalicznym światłem, co ostrza ich noży. Tym, którzy obserwowali Reionę i Remusa z sąsiedniego stolika, wymieniając się porozumiewawczymi spojrzeniami i ściskając pod płaszczami schowane w skórzanych pochwach srebrzyste węże. - Robię się głodny, Reiona. Idę zamówić coś innego niż te mdłe bułki z rana. Nie wiem, ile mi to zajmie, ale nie wracam bez czegoś, co nie będzie uciekało mi z talerza. - Poczekam tu na ciebie. Dla mnie weź coś ostrego.
Kiedy Remus wstał i ruszył w kierunku kramu z którego unosiły się najbardziej zachęcające zapachy, odprowadzało go czujne spojrzenie dwóch par oczu śledzących każdy jego ruch. Po chwili jeden z czarodziejów wstał i również udał się w kierunku kolejki. Wyczekiwał odpowiedniej chwili.
Tymczasem uśmiechnięta, nieświadoma istniejącego niebezpieczeństwa Reiona wciąż rozglądała się wokół. Patrzyła na tańczące pary i dzieci biegające ze śmiechem pomiędzy straganami i próbujące ukraść kilka cukierków. Nagle zobaczyła przy sąsiednim stoliku jasnowłosą kobietę, która już od dłuższego czasu jej się przypatrywała. Na stole przed nią leżała rozłożona szachownica. I mimo że Reiona była osobą racjonalną i ciekawską, to, kiedy spojrzała na układ figur nie potrzebowała już żadnych wyjaśnień. Wzięła głęboki oddech i pamiętając o radzie Rudolfa II usiadła po stronie czarnych figur. Wiedziała, że kiedy gra się już rozpocznie, nie ma odwrotu. Musiała skończyć pojedynek rozpoczęty w gabinecie Lucasa Gavestona. Dwie kobiety bez słowa przesuwały figury o kolejne pole, nie zwracając najmniejszej uwagi na odgłosy rozbawionej ulicy. Na promienie wiosennego słońca, spływające po ich włosach. I na dwóch czarodziejów wyczekujących na właściwy moment, żeby nakarmić stalowe ostrza ciepłą krwią. Cały świat skurczył się do wymiarów czarno-białych pól. Kolejne figury umierały w ciszy prowadzone delikatnymi, ale bezwzględnymi dłońmi. Czarodziej wyjął z pochwy nóż i ruszył w kierunku Remusa Lupina. Reiona patrząc na czarno-białą mozaikę wzięła głęboki oddech i, odgadując z wyprzedzeniem zamiar przeciwniczki, wykonała ostatni ruch. W oczach jasnowłosej dziewczyny pojawiło się zdziwienie, rodzaj ciekawości, który czujemy, gdy spotykamy się z czymś zupełnie niecodziennym i interesującym. Kiedy Reiona odwróciła na chwilę głowę, żeby zobaczyć, gdzie jest Remus, jasnowłosej już nie było. Na stole stał biały goniec.
Remus Lupin z trudem przepchał się przez tłumy czarodziejów, niosąc dwa talerze pełne smakowicie pachnącego mięsa. Kiedy dostrzegł utkwione w sobie spojrzenie czarnowłosego czarodzieja, stojącego mniej niż metr dalej, poczuł, że przeszły go dreszcze. W tym spojrzeniu było coś, co kazało mu uciekać. Stał jednak jak spetryfikowany, obserwując, jak czarodziej zbliża się do niego. Kiedy był zaledwie na wyciągnięcie różdżki, między nich wbiegła jasnowłosa dziewczyna. Ze śmiechem chwyciła czarnowłosego czarodzieja za rękę. - Zatańczy pan? Mi się nie odmawia. Proszę. – Jej oczy zalśniły kuszącym szarym blaskiem. Remus Lupin nigdy już nie spotkał czarodzieja, którego spojrzenie tak go przestraszyło. Następnego ranka jego ciało wyłowiono z jednego z kanałów dopływających do Wełtawy. Ciało jego towarzysza znaleziono tego samego dnia wieczorem.
*** Reiona siedział na kamiennym murku patrząc na powoli płynącą rzekę. - I co teraz? – Remus przerwał w końcu nieprzyjemną ciszę. - Nic. Teraz wracam do domu na jakiś czas. Obiecałam zobaczyć się z Pancraciem i z rodzicami. Za trzy godziny odlatuje mój samolot. Na razie mam dość świstoklików i powozów. - Reiona… ja chciałbym… - Nie, Remus. Nie mów mi tego. Nie teraz. - Aż tak się mnie brzydzisz po tamtej nocy? Czarodziejka wstała i ze złością kopnęła kamień. - Jak ty zupełnie nic nie rozumiesz! To nie o to chodzi. - A o co? - O to, że ty jesteś dobry, prawy i uczciwy. A ja nie. Ja jestem zła wiedźma. A ze złymi wiedźmami nic nie jest proste. Strzelają do ciebie, kiedy okazuje się, że tak jest wygodniej. Piją rum. I prędzej czy później, wszystko im się znudzi. - Więc uciekają, zanim zdążą sprawdzić, czy aby na pewno są takie złe? - Nie. Nie pchają się tam, gdzie nie pasują. Za jakiś czas będziesz mieć śliczną, porządną dziewczynę u boku, może nawet aurorkę, i gromadę rumianych dzieciaków. I gdzie ja mam być w tym wszystkim? - Reiona, ja… - Remus, ja cię proszę, zamknij się. I nie gadaj czegoś, czego będziesz żałować. Muszę już iść. Przepraszam cię, ale naprawdę nie lubię pożegnań. Cześć. Remus zagryzł lekko wargę. - Cześć. Kiedy Reiona odeszła już daleko w stronę przejścia na mugolską stronę Pragi, odwróciła się po raz ostatni. - Podczas następnej pełni będę pisać. Podczas tej i wszystkich następnych. Pamiętaj o tym, wilkołaku.
EPILOG
Podczas odbywającej się następnego dnia Rady Czarodziejów, po raz kolejny z braku dostatecznych przesłanek upadł projekt odebrania przywilejów Instytutowi Eliksirów. Wielki Warzyciel Lucas Gavestone wrócił do Londynu i miesiąc potem sam zrzekł się funkcji dyrektora Instytutu. Od tamtej niedokończonej partii szachów czuł, że coś w jego życiu się zmieniło. Tak, jakby jego los został przez przypadkowy ruch pchnięty na zupełnie inne tory. Przez jakiś włóczył się po magicznym świecie, szukając swojego miejsca, jak odłożona na bok figura szachowa. Ostatni raz widziano go uśmiechniętego na małym zdjęciu w “Proroku Codziennym” kilka lat później. Była to grupowa fotografia kilku uzdrowicieli, pomagających miejscowym szamanom w peruwiańskiej puszczy.
Remus Lupin również wrócił do Londynu. W domu czekała na niego bardzo długa lista rachunków i list od Dumbledore'a, z prośbą, aby objął posadę nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią od września. Reiona nie przyznała się nawet Pancraciowi, dlaczego nie musi już oszczędzać. Kufer pełen galeonów, który wyniosła dzięki zaklęciu zmniejszającemu z pokoju hotelowego “Szmaragdowego Bazyliszka”, wystarczył jej na wiele lat. Po historii z fałszowanym pergaminem, postanowiła zająć się rekonstrukcją ocalałych fragmentów pergaminów z przepisami na eliksiry. Przy współpracy Uniwersytetu Magicznego w Salamance już wkrótce rozpoczęła samodzielne badania.
Każdej pełni wypadającej w Anglii, niezależnie od strefy czasowej, w jakiej się znajdowała, Reiona nalewała sobie szklankę rumu bądź kawy (zależnie od tego, która była godzina), wyjmowała gruby notes, ostrzyła ołówek i zaczynała pisać.
Notatki Księżycowe 11:12 – rano u mnie ( U ciebie teraz wschodzi księżyc).
Właśnie wstałam i robię sobie kawę. Pracowałam do późna i ledwo się trzymam na nogach. Dziwne, prawda? Nasza planeta nie zasypia nigdy, ciągle od nowa poruszana zbawczym słońcem. Często się zastanawiam, czy nie wrócić, choć na chwilę, do Anglii? Teraz dopiero widzę, jak bardzo wrosła ona we mnie. Rzeczy dzielą się na te, za którymi tęsknimy i za którymi tęsknić dopiero będziemy. Wiele razy już się zastanawiałam, czy w jakiś sposób, jako wilk, też tęsknisz? Czy pamiętasz mnie i to, że wtedy uciekłam. Myślę, że on też wtedy nie chciał mnie pożreć. Że on sam opóźnił chwilę ataku, tak, abym mogła uciec. Myślę więc o nim każdej pełni. I o tobie też, Lupin.
Koniec
|
|