Post by fidelio on Oct 28, 2007 11:38:50 GMT 1
Kocia muzyka
Wybranie się z moim mężem do teatru na przedstawienie, które nie jest operą nastręcza kilku problemów. O ile teatr czysto dramatyczny w dobrym wykonaniu łyknie i nawet doceni, „dumne piękno nagich ciał” produkcji baletowych w ogóle go nie rusza („no kiedy oni zaczną śpiewać?”). Korzystając z weekendowego pobytu w Warszawie, postanowiłam jednak zaryzykować i wyciągnąć go do teatru Roma na musical Koty.
Osobiście uważam musical za dwudziestowieczny odpowiednik opery. Jako panienka na studiach zachwycałam się dziełami Andrew Lloyda Webbera a teatr muzyczny był dla mnie furtką do kultury wyższej. Po usłyszeniu Nędzników nabrałam większej ochoty na dziewiętnastowieczne powieści, po Miss Sajgon zapragnęłam usłyszeć ponownie Madame Butterfly, a Upiora Opery do dziś uznaję za arcydzieło gatunku i mogę bronić do upadłego jak Lenin rewolucji. Biorąc pod uwagę, że kontrpropozycją dla musicalu jest coś, co nazywa się eufemistycznie „współczesną muzyką poważną”, a najczęściej są to po prostu dźwięki, a nie żadna muzyka, to ja już wolę musical.
Po pierwszym akcie Kotów było źle. A to, że chór to jest chór, a nie balet i ma śpiewać, a nie miotać się po scenie - a to, że gdzie w ogóle jest kanał i orkiestra, do wszystkich diabłów - a to że co to ma być za muzyka, za głośno i za rytmicznie. I że o niczym, o wydziwionych kostiumach, bez treści, ładu i składu. No zgoda, wykonawcy mają dobrą dykcję, ale jakim prawem śpiewają w mikroporty w niedużym w końcu teatrze i jak pani ma – zgodnie z tekstem libretta – zademonstrować wysokie C to on sobie życzy to C, a nie coś innego. Słuchałam tego wszystkiego spokojnie, mając cichą nadzieję, że spektakl jakoś się wybroni.
Sporo zastrzeżeń miałam do polskiej wersji libretta. Pamiętałam z dawnych czasów rewelacyjne, skrzące się dowcipem i neologizmami wiersze T.S. Eliota, które zawsze uważałam za całkowicie nieprzekładalne. Daniel Wyszogrodzki, który podjął się tego samobójczego zadania, jakoś uszedł z życiem i to nawet całkiem żwawo. Przed nim - z pozytywnym, lecz nie powalającym skutkiem - próbował się z ta poezją zmierzyć Stanisław Barańczak. Niestety, mimo najlepszych chęci – i z racji dodatkowej trudności w postaci zachowania linii melodycznej celem śpiewania – tłumaczenia Wyszogrodzkiego uprościły wiele znaczeń i subtelności Eliota. Wybaczyłabym wiele, zwłaszcza, że zachowano sporo z oryginalnego dowcipu, ale kluczowa dla zrozumienia całości scena jest położona na łopatki. Tekst, który wygłasza najstarszy kot (Old Deuteronomy, dość sprawnie przerobiony na Nestora) brzmi w oryginale:
The moments of happiness.
We had the experience but missed the meaning
And approach to the meaning restores the experience
In a different form beyond any meaning;
We can assign to happiness.
The past experience revived in the meaning
Is not the experience of one life only
But of many generations
Not forgetting something that is probably quite ineffable.
Pan Wyszogrodzki przerobił tę gęstą od znaczeń strofę na banalny tekst o przemijaniu i o tym, że mimo wszystko warto szukać szczęścia. Szkoda, straszna szkoda – ale i tak brawo za odwagę stanięcia w szranki z działalnością literacką noblisty. Nobliści bowiem, nawet jeśli tylko się bawią w pisanie wierszyków o kotach, robią to diablo inteligentnie.
Pomimo pozornie błahej treści i wrażenia chaosu – ale czy temat życia kotów nie niesie ze sobą chaosu z samej natury rzeczy? – Koty nie są sztuczyną marną i o niczym. To były niby tylko dowcipne wierszyki dla dzieci traktujące o ich ulubieńcach – jak powszechnie wiadomo Anglicy mają kota na punkcie kotów. Ale wyszło dzieło bardziej niepokojące, niż służące pustej rozrywce; komentarz bardziej o miałkości ludzkiej egzystencji niż o miauczeniu dachowców. (Ja wiem, że „Jellicle Cats” to jest coś, czego w żadnym słowniku się nie znajdzie, ale to nie są „dachowce”.)
Otóż pierwszą, dość mroczną, konstatacją powinno być, że te wszystkie koty są... nieżywe. To są bardziej dusze kotów, niż prawdziwe zwierzęta. Zabrały się na jakąś noc Walpurgii, rytualny bal, którego głównym elementem jest konkurs o nowe życie. Koty, jak głosi popularna legenda, mogą żyć kilka razy – u Eliota/Webbera o nie jest to przywilej przysługujący wszystkim automatycznie, ale wybrańcom jako nagroda za najpełniej przeżyte poprzednie istnienie. Decyzję podejmuje jednoosobowe jury – wzmiankowany już Old Deuteronomy (zwraca uwagę biblijne imię oznaczające Księgę Powtórzonego Prawa). Mamy więc prosto, lecz skutecznie podane repetytorium z człowieczeństwa na przykładach z życia kotów.
Większość przedstawienia stanowią prezentacje „zawodników”, czyli galeria barwnych postaci opisujących swoje dokonania. Koty Elita/Webbera są stuprocentowo kocie – w programie musicalu wzmiankowana jest konsultantka do spraw anatomii i psychiki kotów, która rzeczywiście odwaliła kawał dobrej roboty. Aktorzy stanęli na głowie, aby oddać subtelności zachowań czworonogów. Dla każdego miłośnika kotów - a do takich się oboje zaliczany - będzie to wielce urocze i często zaskakujące swoją trafnością. Na pochwałę zasługuje również scenografia, subtelnie podkreślająca świat widziany kocimi oczyma, na przykład poprzez powiększenie codziennych sprzętów do rozmiarów proporcjonalnych do wielkości kota.
Mamy więc kota-łobuza, kota-lenia, kota-żarłoka, ale też na przykład kotkę-filantropkę prowadzącą z nudów działalność charytatywną wśród myszy. Są typy kotów często spotykane w Wielkiej Brytanii, takie jak kot teatralny czy kot kolejowy (zawód istniejący do dziś i ujęty w liście pracowników stacji). Opowiadają o swojej pracy i życiu tak, jak zrobiłby to stary aktor wspominający dawną sławę, bywalec-pieczeniarz, konduktor nocnych pociągów.
To są uczłowieczone koty. Ich życie, mimo wszystko naznaczone jest jakąś jałowością - jest to życie ludzi, którzy spędzili swoje lata na czysto zwierzęcej bezrefleksyjnej egzystencji, pochłonięci codzienną bieżączką. Eliot – autor Ziemi Jałowej – był w sprawach opisywania egzystencjalnej pustki duchowej prawdziwym mistrzem. Można więć śmiać się z pary drobnych złodziejaszków, westchnąć za utraconą chwałą weterana sceny – ale mimo pozornie radosnych podrygów to wszystko jest gdzieś pod spodem smutne. Każdy z tych kotów – czy też ludzi, których mają uosabiać – żył sam nie wiedząc po co, aż umarł i dopiero na ostatecznym sądzie staje twarzą w twarz z banałem swojego istnienia.
Zwyciężczynią okaże się pogardzana przez wszystkich Grisabella (dyskretna aluzja do cierpliwej Gryzeldy Chaucera), której popisowa piosenka Memory (napisana na motywach wiesza Eliota Rhapsody on a Windy Night) jest najbardziej znanym fragmentem Kotów i funkcjonuje w niezależnym obiegu. Ta kotka ma w sobie najwięcej z człowieka, najpełniej dotknęła zarówno szczęścia, jak i cierpienia. Oryginalny tekst pozwala się domyślać, dlaczego towarzystwo kotów ją odepchnęło – prawdopodobnie Grisabella związała się z ludźmi i zdradziła swoje kocie korzenie. Wypędzona i bezdomna, błąka się teraz pomiędzy światem kotów i ludzi wspominając miłość, której dane jej było zaznać i utracić. Ujmując to słowami Eliota „doświadczyła, lecz nie potrafiła zrozumieć”. I teraz, po śmierci, dotarcie do znaczenia tego doświadczenia staje się lekcją nie tylko dla samej Grisabelli, ale i dla innych. „Nie jest doświadczeniem jednego życia, ale wielu pokoleń, które pamiętają coś, czego nie można wyrazić słowami”. Nagrodą za uświadomienie sobie znaczenia własnego życia jest nieśmiertelność – Grisabella wstępuje do nieba (Eliotowskie Heavyside Layer – całkowicie nieprzetłumaczalne znowu). Mnie nasuwało to skojarzenia z wstępującą do nieba Małgorzatą w operze Gounoda.
Temat duszy zwierząt nie jest w kulturze zachodnioeuropejskiej rzeczą niespotykaną, a na gruncie polskim zajmował się nim w swoich wspaniałych felietonach ksiądz Stanisław Musiał. W skrócie chodzi o to, że ponieważ cała przyroda jest dziełem Stwórcy, jej cechą naczelną jest dążenie w stronę boskiej doskonałości. Dla człowieka więc miarą wielkości jest Bóg, dla zwierzęcia człowiek ze swoją samoświadomością. Nawet jeśli potraktuje się te rozważania tylko jako metaforę, jest to bardzo głęboka metafora. I o tym właśnie są Koty.
Wybranie się z moim mężem do teatru na przedstawienie, które nie jest operą nastręcza kilku problemów. O ile teatr czysto dramatyczny w dobrym wykonaniu łyknie i nawet doceni, „dumne piękno nagich ciał” produkcji baletowych w ogóle go nie rusza („no kiedy oni zaczną śpiewać?”). Korzystając z weekendowego pobytu w Warszawie, postanowiłam jednak zaryzykować i wyciągnąć go do teatru Roma na musical Koty.
Osobiście uważam musical za dwudziestowieczny odpowiednik opery. Jako panienka na studiach zachwycałam się dziełami Andrew Lloyda Webbera a teatr muzyczny był dla mnie furtką do kultury wyższej. Po usłyszeniu Nędzników nabrałam większej ochoty na dziewiętnastowieczne powieści, po Miss Sajgon zapragnęłam usłyszeć ponownie Madame Butterfly, a Upiora Opery do dziś uznaję za arcydzieło gatunku i mogę bronić do upadłego jak Lenin rewolucji. Biorąc pod uwagę, że kontrpropozycją dla musicalu jest coś, co nazywa się eufemistycznie „współczesną muzyką poważną”, a najczęściej są to po prostu dźwięki, a nie żadna muzyka, to ja już wolę musical.
Po pierwszym akcie Kotów było źle. A to, że chór to jest chór, a nie balet i ma śpiewać, a nie miotać się po scenie - a to, że gdzie w ogóle jest kanał i orkiestra, do wszystkich diabłów - a to że co to ma być za muzyka, za głośno i za rytmicznie. I że o niczym, o wydziwionych kostiumach, bez treści, ładu i składu. No zgoda, wykonawcy mają dobrą dykcję, ale jakim prawem śpiewają w mikroporty w niedużym w końcu teatrze i jak pani ma – zgodnie z tekstem libretta – zademonstrować wysokie C to on sobie życzy to C, a nie coś innego. Słuchałam tego wszystkiego spokojnie, mając cichą nadzieję, że spektakl jakoś się wybroni.
Sporo zastrzeżeń miałam do polskiej wersji libretta. Pamiętałam z dawnych czasów rewelacyjne, skrzące się dowcipem i neologizmami wiersze T.S. Eliota, które zawsze uważałam za całkowicie nieprzekładalne. Daniel Wyszogrodzki, który podjął się tego samobójczego zadania, jakoś uszedł z życiem i to nawet całkiem żwawo. Przed nim - z pozytywnym, lecz nie powalającym skutkiem - próbował się z ta poezją zmierzyć Stanisław Barańczak. Niestety, mimo najlepszych chęci – i z racji dodatkowej trudności w postaci zachowania linii melodycznej celem śpiewania – tłumaczenia Wyszogrodzkiego uprościły wiele znaczeń i subtelności Eliota. Wybaczyłabym wiele, zwłaszcza, że zachowano sporo z oryginalnego dowcipu, ale kluczowa dla zrozumienia całości scena jest położona na łopatki. Tekst, który wygłasza najstarszy kot (Old Deuteronomy, dość sprawnie przerobiony na Nestora) brzmi w oryginale:
The moments of happiness.
We had the experience but missed the meaning
And approach to the meaning restores the experience
In a different form beyond any meaning;
We can assign to happiness.
The past experience revived in the meaning
Is not the experience of one life only
But of many generations
Not forgetting something that is probably quite ineffable.
Pan Wyszogrodzki przerobił tę gęstą od znaczeń strofę na banalny tekst o przemijaniu i o tym, że mimo wszystko warto szukać szczęścia. Szkoda, straszna szkoda – ale i tak brawo za odwagę stanięcia w szranki z działalnością literacką noblisty. Nobliści bowiem, nawet jeśli tylko się bawią w pisanie wierszyków o kotach, robią to diablo inteligentnie.
Pomimo pozornie błahej treści i wrażenia chaosu – ale czy temat życia kotów nie niesie ze sobą chaosu z samej natury rzeczy? – Koty nie są sztuczyną marną i o niczym. To były niby tylko dowcipne wierszyki dla dzieci traktujące o ich ulubieńcach – jak powszechnie wiadomo Anglicy mają kota na punkcie kotów. Ale wyszło dzieło bardziej niepokojące, niż służące pustej rozrywce; komentarz bardziej o miałkości ludzkiej egzystencji niż o miauczeniu dachowców. (Ja wiem, że „Jellicle Cats” to jest coś, czego w żadnym słowniku się nie znajdzie, ale to nie są „dachowce”.)
Otóż pierwszą, dość mroczną, konstatacją powinno być, że te wszystkie koty są... nieżywe. To są bardziej dusze kotów, niż prawdziwe zwierzęta. Zabrały się na jakąś noc Walpurgii, rytualny bal, którego głównym elementem jest konkurs o nowe życie. Koty, jak głosi popularna legenda, mogą żyć kilka razy – u Eliota/Webbera o nie jest to przywilej przysługujący wszystkim automatycznie, ale wybrańcom jako nagroda za najpełniej przeżyte poprzednie istnienie. Decyzję podejmuje jednoosobowe jury – wzmiankowany już Old Deuteronomy (zwraca uwagę biblijne imię oznaczające Księgę Powtórzonego Prawa). Mamy więc prosto, lecz skutecznie podane repetytorium z człowieczeństwa na przykładach z życia kotów.
Większość przedstawienia stanowią prezentacje „zawodników”, czyli galeria barwnych postaci opisujących swoje dokonania. Koty Elita/Webbera są stuprocentowo kocie – w programie musicalu wzmiankowana jest konsultantka do spraw anatomii i psychiki kotów, która rzeczywiście odwaliła kawał dobrej roboty. Aktorzy stanęli na głowie, aby oddać subtelności zachowań czworonogów. Dla każdego miłośnika kotów - a do takich się oboje zaliczany - będzie to wielce urocze i często zaskakujące swoją trafnością. Na pochwałę zasługuje również scenografia, subtelnie podkreślająca świat widziany kocimi oczyma, na przykład poprzez powiększenie codziennych sprzętów do rozmiarów proporcjonalnych do wielkości kota.
Mamy więc kota-łobuza, kota-lenia, kota-żarłoka, ale też na przykład kotkę-filantropkę prowadzącą z nudów działalność charytatywną wśród myszy. Są typy kotów często spotykane w Wielkiej Brytanii, takie jak kot teatralny czy kot kolejowy (zawód istniejący do dziś i ujęty w liście pracowników stacji). Opowiadają o swojej pracy i życiu tak, jak zrobiłby to stary aktor wspominający dawną sławę, bywalec-pieczeniarz, konduktor nocnych pociągów.
To są uczłowieczone koty. Ich życie, mimo wszystko naznaczone jest jakąś jałowością - jest to życie ludzi, którzy spędzili swoje lata na czysto zwierzęcej bezrefleksyjnej egzystencji, pochłonięci codzienną bieżączką. Eliot – autor Ziemi Jałowej – był w sprawach opisywania egzystencjalnej pustki duchowej prawdziwym mistrzem. Można więć śmiać się z pary drobnych złodziejaszków, westchnąć za utraconą chwałą weterana sceny – ale mimo pozornie radosnych podrygów to wszystko jest gdzieś pod spodem smutne. Każdy z tych kotów – czy też ludzi, których mają uosabiać – żył sam nie wiedząc po co, aż umarł i dopiero na ostatecznym sądzie staje twarzą w twarz z banałem swojego istnienia.
Zwyciężczynią okaże się pogardzana przez wszystkich Grisabella (dyskretna aluzja do cierpliwej Gryzeldy Chaucera), której popisowa piosenka Memory (napisana na motywach wiesza Eliota Rhapsody on a Windy Night) jest najbardziej znanym fragmentem Kotów i funkcjonuje w niezależnym obiegu. Ta kotka ma w sobie najwięcej z człowieka, najpełniej dotknęła zarówno szczęścia, jak i cierpienia. Oryginalny tekst pozwala się domyślać, dlaczego towarzystwo kotów ją odepchnęło – prawdopodobnie Grisabella związała się z ludźmi i zdradziła swoje kocie korzenie. Wypędzona i bezdomna, błąka się teraz pomiędzy światem kotów i ludzi wspominając miłość, której dane jej było zaznać i utracić. Ujmując to słowami Eliota „doświadczyła, lecz nie potrafiła zrozumieć”. I teraz, po śmierci, dotarcie do znaczenia tego doświadczenia staje się lekcją nie tylko dla samej Grisabelli, ale i dla innych. „Nie jest doświadczeniem jednego życia, ale wielu pokoleń, które pamiętają coś, czego nie można wyrazić słowami”. Nagrodą za uświadomienie sobie znaczenia własnego życia jest nieśmiertelność – Grisabella wstępuje do nieba (Eliotowskie Heavyside Layer – całkowicie nieprzetłumaczalne znowu). Mnie nasuwało to skojarzenia z wstępującą do nieba Małgorzatą w operze Gounoda.
Temat duszy zwierząt nie jest w kulturze zachodnioeuropejskiej rzeczą niespotykaną, a na gruncie polskim zajmował się nim w swoich wspaniałych felietonach ksiądz Stanisław Musiał. W skrócie chodzi o to, że ponieważ cała przyroda jest dziełem Stwórcy, jej cechą naczelną jest dążenie w stronę boskiej doskonałości. Dla człowieka więc miarą wielkości jest Bóg, dla zwierzęcia człowiek ze swoją samoświadomością. Nawet jeśli potraktuje się te rozważania tylko jako metaforę, jest to bardzo głęboka metafora. I o tym właśnie są Koty.