Post by ladyvaljean on Mar 26, 2008 12:49:04 GMT 1
Od pierwszych do ostatnich minut spektaklu byłam zachwycona. Spektakl oszałamia, w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Prawda, spodziewałam się czegoś wyśmienitego muzycznie i dostałam to z nawiązką. Zaliczam się do słuchaczy emocjonalnie – nieprofesjonalnych, rozróżniających muzykę na trzy kategorie: „boli”, „miłe to” i „odpływam”. W przypadku berlińskiego Rigoletta wszystko było na tym trzecim poziomie, czego się zresztą można było spodziewać. Wiec co tak oczarowało?
Ano sam spektakl; scenografia, kostiumy i gra, wszystko to nadało zupełnie nowy wydźwięk i znaczenie. I mimo całej dziwaczności wszystko było spójne. Całość zaczyna się nie tak jakbyśmy chcieli na zabawie u księcia Manui, ale na cmentarzu. Pierwsze skojarzenie – noc duchów. Książę – demoniczna postać – czarownik, alchemik, pan sabatu. Zresztą postać księcia alchemika, czarodzieja była dalej konsekwentnie prowadzona. Jego dwór to duchy, blade postacie w zwiewnych szatach. Wyciągają z grobów szkielety i oddają się rozpuście. W takich okolicznościach dochodzi też do gwałtu na hrabinie Ceprano. Fajne, oryginalne, ale po co? Po to, że kiedy ogląda się „klasyczną” scenę pierwszą, zabawę i to jak książę „ delikatnie całuje czubki palców Hrabiny” to śmiech pusty ogrania. To wyuzdanie? To szkółka niedzielna! Zwykłe dworskie flirty! Tymczasem w Berlinie ten dwór jest rzeczywiście zgniły. Martwy. Cały upiorny sabat, dwór umarłych tańczy i śpiewa pod wodzą wyuzdanego czarownika – Księcia.
I tu jeszcze jeden dobry manewr – o którym wspomnę też potem. Księciu towarzyszą cztery tańczące postacie (z całkiem konkretnymi przyrodzeniami) – i to one właśnie gwałcą dosłownie Hrabinę. Te postanie to nie kto inny jak sam książę i jego wcielenia, maski.
I w tym całym szaleństwie żywy jest Rigoletto. Ubrany na czarno, zgarbiony, zły, ale żywy. Czujący cokolwiek.
Dalej mamy dom Rigoletta. Gilda zamknięta na małej tropikalnej wyspie z palmą i sztucznym kanarkiem w klatce. Giovanna jako czarna służąca z parasolką. Łódka. I dlaczego to nie razi? A niby gdzie indziej jest Gilda, jak na małej wyspie ( jeżeli nawet nie w sensie geograficzno fizycznym), cudownej rajskiej enklawie starannie ogrodzonej i sztucznej? A kiedy robi krok przed siebie, uświadamia sobie że kocha księcia, wychodzi mentalnie ze swojej wyspy – to nie ma już do niej powrotu.
Sztuka nie może chodzić na kompromisy. Reżyser który chce żeby było grzecznie i „ nie za bardzo” może od razu wracać do przedstawień szkolnych. Hans Neuenfels rozumiał to bardzo dobrze. Gildę z domu ( domu? Szklany klosz z napisem Villa Rigoletto) wynoszą trzy żaby? Żaby? To już przesadził. Tak? A kto porywa niewinną Calineczkę dla ohydnego syna? Tak samo dworzanie kradną Gildę na żer dla księcia. Uświadomiłam sobie, że na każdej kolejnej wersji Rigoletta będą wyglądała żab. Bo one tam powinny być.
Chyba mój ulubiony duet Vendetta wypadł wyśmienicie. Zazwyczaj Gilda załamana i przybita śpiewa ją na kolanach, a Rigoletto stoi natchniony w akcie zemsty. Tutaj mały chwyt reżysera i mamy zmienioną wymowę sceny. To Rigoletto klęczy złamany i porażony. Gilda stoi i ma się całkiem nieźle. Wręcz boi się o ojca i tego co chce zrobić. W całym spektaklu mamy też symbolikę kolorów. Biało ubrana Gilda po powrocie od Księcia Umarłych jest, jak przystało, ubrana w pogrzebowe czarne suknie. Ale co to? Prze każdym „ Tato, daruj mu” podnosi suknię do góry ukazując drugą – krwiście czerwoną. A komu przystoją czerwone suknie jak nie ladacznicy? Każdą obroną księcia zdradza się, że pewno sama się jakoś strasznie nie broniła. Drobiazgi, a scena wywrócona do góry nogami.
Dalej wszystko idzie konsekwentnie: Hrabia Monerone – też nieżywy, wystaje jak Diogenes z beczki. Diogenes czyli ten który nie posiadał zupełnie nic, w biernym oporze wykrzykiwał swoje racje. Mamy zapyziałą karczmę – dom uciech i martwą Magdalenę. Mamy genialnie zaśpiewany i odegrany podwójny duet pod owym domem. Sparafucile w rzeźnickim fartuchu i Rigoletta w różowym szlafroczku ( on ma wyglądać komicznie, błazeńsko i idiotycznie – a takiego efektu super wymodelowane stroje błazeńskie z epoki nie robią). Kiedy książę rozkochuje w sobie Magdalenę na scenie pojawia się tancerz – tym razem ubrany jak sam książę. Ten książę sobowtór pokazuje, że książę uwodzi Magdalenę sposobem „ na samego siebie”. Nie w końcu jest zbyt cyniczna żeby dać się nabrać na maskę ckliwego kochanka czy boga-atlety.
Końcówka powaliła mnie na kolana. Gilda wyczołguje się z kosza – wychodzi z czerwonej zakrwawionej płachty w śnieżnobiałej sukni. Ona niemal dosłownie czystą duszą wychodzi z zakrwawionego ciała. Bardzo przejmująca scena umierania.
Chyba nic mnie tak w inscenizacji nie wkurza jak tandeta, brak pomysłu i bylejakość. Dlatego, dokonała wokalnie, muzycznie i oszałamiająca wersja Berlina zaczarowała. I cięgnie mnie jak licho zobaczyć ich wersję Nabucco i Aidy. Sztuki pełnej symboli, ale na tyle jednoznacznych by mógł je zrozumieć widz bez doktoratu z muzykologii. Scenografii odważnej i współgrającej z muzyką i treścią.
PS zdjkecia na blogu
Ano sam spektakl; scenografia, kostiumy i gra, wszystko to nadało zupełnie nowy wydźwięk i znaczenie. I mimo całej dziwaczności wszystko było spójne. Całość zaczyna się nie tak jakbyśmy chcieli na zabawie u księcia Manui, ale na cmentarzu. Pierwsze skojarzenie – noc duchów. Książę – demoniczna postać – czarownik, alchemik, pan sabatu. Zresztą postać księcia alchemika, czarodzieja była dalej konsekwentnie prowadzona. Jego dwór to duchy, blade postacie w zwiewnych szatach. Wyciągają z grobów szkielety i oddają się rozpuście. W takich okolicznościach dochodzi też do gwałtu na hrabinie Ceprano. Fajne, oryginalne, ale po co? Po to, że kiedy ogląda się „klasyczną” scenę pierwszą, zabawę i to jak książę „ delikatnie całuje czubki palców Hrabiny” to śmiech pusty ogrania. To wyuzdanie? To szkółka niedzielna! Zwykłe dworskie flirty! Tymczasem w Berlinie ten dwór jest rzeczywiście zgniły. Martwy. Cały upiorny sabat, dwór umarłych tańczy i śpiewa pod wodzą wyuzdanego czarownika – Księcia.
I tu jeszcze jeden dobry manewr – o którym wspomnę też potem. Księciu towarzyszą cztery tańczące postacie (z całkiem konkretnymi przyrodzeniami) – i to one właśnie gwałcą dosłownie Hrabinę. Te postanie to nie kto inny jak sam książę i jego wcielenia, maski.
I w tym całym szaleństwie żywy jest Rigoletto. Ubrany na czarno, zgarbiony, zły, ale żywy. Czujący cokolwiek.
Dalej mamy dom Rigoletta. Gilda zamknięta na małej tropikalnej wyspie z palmą i sztucznym kanarkiem w klatce. Giovanna jako czarna służąca z parasolką. Łódka. I dlaczego to nie razi? A niby gdzie indziej jest Gilda, jak na małej wyspie ( jeżeli nawet nie w sensie geograficzno fizycznym), cudownej rajskiej enklawie starannie ogrodzonej i sztucznej? A kiedy robi krok przed siebie, uświadamia sobie że kocha księcia, wychodzi mentalnie ze swojej wyspy – to nie ma już do niej powrotu.
Sztuka nie może chodzić na kompromisy. Reżyser który chce żeby było grzecznie i „ nie za bardzo” może od razu wracać do przedstawień szkolnych. Hans Neuenfels rozumiał to bardzo dobrze. Gildę z domu ( domu? Szklany klosz z napisem Villa Rigoletto) wynoszą trzy żaby? Żaby? To już przesadził. Tak? A kto porywa niewinną Calineczkę dla ohydnego syna? Tak samo dworzanie kradną Gildę na żer dla księcia. Uświadomiłam sobie, że na każdej kolejnej wersji Rigoletta będą wyglądała żab. Bo one tam powinny być.
Chyba mój ulubiony duet Vendetta wypadł wyśmienicie. Zazwyczaj Gilda załamana i przybita śpiewa ją na kolanach, a Rigoletto stoi natchniony w akcie zemsty. Tutaj mały chwyt reżysera i mamy zmienioną wymowę sceny. To Rigoletto klęczy złamany i porażony. Gilda stoi i ma się całkiem nieźle. Wręcz boi się o ojca i tego co chce zrobić. W całym spektaklu mamy też symbolikę kolorów. Biało ubrana Gilda po powrocie od Księcia Umarłych jest, jak przystało, ubrana w pogrzebowe czarne suknie. Ale co to? Prze każdym „ Tato, daruj mu” podnosi suknię do góry ukazując drugą – krwiście czerwoną. A komu przystoją czerwone suknie jak nie ladacznicy? Każdą obroną księcia zdradza się, że pewno sama się jakoś strasznie nie broniła. Drobiazgi, a scena wywrócona do góry nogami.
Dalej wszystko idzie konsekwentnie: Hrabia Monerone – też nieżywy, wystaje jak Diogenes z beczki. Diogenes czyli ten który nie posiadał zupełnie nic, w biernym oporze wykrzykiwał swoje racje. Mamy zapyziałą karczmę – dom uciech i martwą Magdalenę. Mamy genialnie zaśpiewany i odegrany podwójny duet pod owym domem. Sparafucile w rzeźnickim fartuchu i Rigoletta w różowym szlafroczku ( on ma wyglądać komicznie, błazeńsko i idiotycznie – a takiego efektu super wymodelowane stroje błazeńskie z epoki nie robią). Kiedy książę rozkochuje w sobie Magdalenę na scenie pojawia się tancerz – tym razem ubrany jak sam książę. Ten książę sobowtór pokazuje, że książę uwodzi Magdalenę sposobem „ na samego siebie”. Nie w końcu jest zbyt cyniczna żeby dać się nabrać na maskę ckliwego kochanka czy boga-atlety.
Końcówka powaliła mnie na kolana. Gilda wyczołguje się z kosza – wychodzi z czerwonej zakrwawionej płachty w śnieżnobiałej sukni. Ona niemal dosłownie czystą duszą wychodzi z zakrwawionego ciała. Bardzo przejmująca scena umierania.
Chyba nic mnie tak w inscenizacji nie wkurza jak tandeta, brak pomysłu i bylejakość. Dlatego, dokonała wokalnie, muzycznie i oszałamiająca wersja Berlina zaczarowała. I cięgnie mnie jak licho zobaczyć ich wersję Nabucco i Aidy. Sztuki pełnej symboli, ale na tyle jednoznacznych by mógł je zrozumieć widz bez doktoratu z muzykologii. Scenografii odważnej i współgrającej z muzyką i treścią.
PS zdjkecia na blogu