|
Post by Kaja on Apr 27, 2008 20:34:46 GMT 1
Zgodnie z życzeniem zakładam nowy temat. Skoro już widzieliśmy to czas się wypowiedzieć. Na razie jednak nie zaczynam. Recenzja powstanie, ale w późniejszym czasie.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Apr 27, 2008 23:04:42 GMT 1
Jaka piękna katastrofa, chciałby się powiedzieć. Niestety była tylko katastrofa, wcale nie piękna.
Wystawiając musical lub operę, reżyser ma narzucone nuty i słowa, a może z tematem rozbić wszystko. Tak jak w Berlińskim Rigoleccie, czy wersjach Don Giovanniego, które miałam okazję oglądać, utwory przez reżyserię miały zupełnie inny wydźwięk i inny punkt ciężkości. W przypadku Upiora wystawianego w Romie miało się ochotę krzyczeć „ Czy leci z nami reżyser? Czy ktoś tym cyrkiem dowidzi?” Całość wyglądała tak, jakby nikt nad tym nie panował, nie miał pomysłu, a aktorom puszczono wersję filmu z 2004 i powiedziano „ no, tak to mniej więcej ma być, radzicie sobie jakoś”. Swoją drogą to Roma powinna zapłacić za prawo adaptacji nie Webberowi a Szumacherowi.
Ale po kolei. Zacznijmy od tego co najwalniejsze. Nie, nie od mechaniki scenicznej.
Głosy i ludzie.
Damian Aleksander jako Upiór. Cóż, spodziewałam się absolutnej katastrofy, a było po prostu kiepsko. Głos nie bolał, nawet darował sobie tą rockową manierę, za co jestem mu szczerze wdzięczna. Głosowo nie powalał, był powiedzmy poprawny. Nie przesadzał z ekspresją i rzucaniem się po scenie, czym uratował mnie od zgonu i opętańczego chichotu. Minus był taki, ze jak dla mnie był absolutnie nijaki. Nie wzbudził emocji. Był bez wyrazu. Ponieważ pierwszy akt i scena w podziemiach były zagrane bez wyrazu – to na końcu nie wiadomo czego on od tej Christine chce. Końcówka II aktu: ponieważ wcześniej relacja emocjonalna między nimi nie była pokazana, była ona zupełnie absurdalna. Ponieważ dzień wcześniej widziałam Toskę to nałożył mi się Scarpia – „czas ucieka, decyduj się, idziemy w buduar, albo go ubiję.” A to nie o to chodziło, nieprawdaż?
Pani Edyta Krzemień jako Christine. Źle. Bardzo Źle. Grała zupełnie bez wyrazu z maską na twarzy. Zero emocji, wokalnie słabiutko. I na tym skończmy ten temat.
Raoul. Tu było dobrze, Aktorsko bardzo dobrze, wokalnie dobrze. Bardzo Raulowaty i pokazał że zakochany w Chrstine. Latał po tej scenie desperacko próbując ją uratować z rąk wariata w czym publiczność mu kibicowała. Z tego jakie mnie doszły słuchy Raul - II obsada też daje radę. Szkoda że nie można go posłuchać bez reszty ekipy.
Carlotta. Ja mam wrażenie, że ta pani potrafiłaby zrobić coś z tej roli, gdyby ktoś to reżyserował. Tak wyszła Katastrofa. To ma być diwa? To jest parodia! Opera? To jest cyrk! Ona miała być rozpieszczoną despotyczną śpiewaczką, może z lekkim fałszem, a nie cudacznym czymś w różowym wdzianku. Tu można wspomnieć o tym co zrobiono z Opery jako takiej. Pogardliwe obśmianie, fałsze, cyrki, machanie łapami.
Reszta obsady tak sobie. Miałam wrażenie, że oni by mogli by to zrobić całkiem fajnie, gdyby ktoś powiedział im jak.
Teraz katastrofy ciąg dalszy. Rama obrazu – czyli cudowna i chwalona mechanika sceniczna.
Dwie rzeczy rzeczywiście robiły wrażenie. Pierwsza, to sceny z rzutnika z opery Garnier. Mezcal Webbera tam się nie dzieje, ale ok, chcieli wrócić do książki bardzo dobrze. Sceny z podziemi na rzutników są powalające. Ale spokojnie, już po sekundzie gumowe kandelabry a obok nich tancerze – jaszczurki niszczą cały efekt. Widz nie może się specjalnie ekscytować. Druga rzecz to faktycznie żyrandol był fajny. Siedzieliśmy z przodu i to robiło wrażenie. Za całość ruchomej mechaniki należy chyba jednak bić brawo technikom, którzy się postarali.
Jednak żeby strona wizualna nie odbiegała od wokalnej tu też był pomysł jak coś zepsuć. Keybord ze światełkami ( czerwone i zielone – myślałam że to choinka z tyłu) w podziemiach był dramatyczny. Maskarada „ ile masek tyle barw” w trzech kolorach i ze spódniczką z lateksu. Wspomniane lizardy obok kandelabrów. Don Juan z lustrzanymi konstrukcjami o kształcie fallicznym. Wiele tego było.
Dalej kostiumy. Ktoś kto to projektował oglądał film z 2004. Niestety nie zrobił nić więcej. Każdy z inszego okresu, w idiotycznych, nienaturalnych kolorach. Księżniczka Lala ( Christine) w krynolinie, plusz, lateks. To był Disney! Księżniczka Barbie w głównej roli. I upiór Ken.
Wszystkie wspominane uwagi można podsumować jednym. Słaba reżyseria. A może jej brak. Mam wrażenie że oni mogli by to zrobić z tą obsadą i tymi nakładami finansowymi całkiem fajnie. Ale zabrakło emocji i pomyślunku. No bo kto jest odpowiedzialny choćby za to, ze seny zbiorowe – kakofonia, każdy swoje. Próby don juana, na których Piangi zawodowy śpiewak zawodzi jak wyjec. Albo chory pomysł dodania sceny filmowej z pojedynkiem. Jeden z najsłabszych momentów przedstawienia kiedy Chrsitine krzyczy „ nie tak” To jak? Mydłem ma go dobić? To zmienia wymowę całego spektaklu! To bolało.
A teraz tragedia najgorsza. Tłumaczenie. Wiem, ono było podobne w filmie. Tylko że tam nie musiałam go czytać. A gwałt przez uszy boli bardzo. Pozostawię kolejnym recenzentom dokładna analizę, ale brzmiało to momentami śmiesznie, momentami niezrozumiale, śpiewało się bez rytmu. Dla mnie największe Kwiatki to „ róż plusz” „ poczuj jej rozmiary” i „ ciemna strona wzywa cię”. Chciał wstać i krzyczeć „Lordzie Vaderze, jestem tu”! Z tym tłumaczeniem to jest osobny temat.
Przez to cały dzień przylepiła się do mnie piosenka śpiewna na melodię Urszuli luz – blues „ róż – plusz, poczuje jej rozmiary...”
Smutne jest tylko to, że jeżeli ktoś nie znał wcześniej tej historii, to raczej go nie zauroczy. Jeżeli ktoś nie znał wcześniej Opery to też się zniechęci.
Pocieszające tylko jest to, ze mit sam się obroni. Niestety ma przed czym.
|
|
|
Post by fidelio on Apr 28, 2008 10:12:39 GMT 1
26 kwietnia 2008, teatr Roma - recenzji część pierwsza.
Zastanawiałam się czy jedna recenzja wystarczy… Bo jak tu zmieścić wrażenia dotyczące właściwie wszystkich elementów przedstawienia: orkiestry, scenografii, kostiumów, śpiewu, gry aktorskiej, reżyserii i tak dalej. Chyba w punktach.
1. Orkiestra.
Miłe zaskoczenie, że muzyka na żywo, z kanału – na Kotach leciała z nagrania. Z naszego pierwszego rzędu widać było, że dyrygent przyszedł w słuchawkach ochronnych, które zdjął po uwerturze. Słusznie – takie fortissimo wbija w róż-plusz foteli. Niestety, w porównaniu z wersją londyńską, nieco zmieniona orkiestracja w kierunku… hmm… rockowym. Moim zdaniem niepotrzebnie. Ja rozumiem, że skoro akcja dzieje się w XIX wieku to jeszcze nie powód, że muzyka musi być stricte dziewiętnastowieczna (jak np. u Kena Hilla) ale trochę żal tej rockowo-popowej maniery (do czego jeszcze wrócę). Mimo wszystko, orkiestra nie raziła, grała w tempie i była jednym z jaśniejszych elementów spektaklu.
2. Scenografia i słynne już efekty techniczne.
W sumie dobrze, chociaż po prasowych ochach i achach liczyłam na więcej. Żyrandol spadał malowniczo, ale w Londynie chyba jakoś szybciej – tutaj raczej zjechał majestatycznie na linach. Podobały mi się puszczane z rzutnika slajdy z Palais Garnier. Oczywiście, Webberowska Opera Populaire to nie jest Palais Garnier! Ale rozumiem, że realizatorzy chcieli wrócić do źródeł, pokazać że w ciemię bici nie są i przynajmniej wiedzą kto to był Gaston Leroux. Po namyśle mogę im to policzyć na plus – zawsze uważałam brak prawdziwej Opery Paryskiej za największą z – nielicznych – wad dzieła Webbera. No dobrze, dyrektorzy przenieśli sobie biurka do Grand Foyer, ale niech im będzie na zdrowie… Dach jest dość podobny do paryskiego. Ekipa z Romy nie jest – jak lubią podkreślać - jedynymi cudzoziemcami, którzy znają Palais Garnier od figury Apolla na dachu do jeziora w piwnicy, ale to tak na marginesie… Aha, Loża Piąta – mes chers Monsieurs – jest z drugiej strony sceny.
Dalsze zmiany w dekoracjach przedstawienia, niestety już tylko na gorsze, i to coraz gorsze. Lustro nie wygląda jak lustro – a ma wyglądać jak lustro, do licha! – tylko jak jakiś portal rodem z gry komputerowej. Jak wygląda Demeure du Lac, szkoda słów. Schody, schody, schody – po co komuś w domu tyle schodów znikąd donikąd? Jakieś podesty nie wiadomo po co, za to brak podstawowych mebli; kiedy Christine pada zemdlona nie ma jej nawet dokąd przenieść. Organy – to znaczy to połączenie maszyny parowej, szafy grającej i konsoli do pinballa – to chyba jakaś parodia. Błyska toto światłami jak sklep przy Oxford Street na tydzień przed Bożym Narodzeniem. Proponuję, żeby pan Paweł Dobrzycki, scenograf, postawił je sobie na pamiątkę w sypialni, kiedy po 100 latach Roma zdejmie ten kolaps artystyczny z afisza.
A już to, co się dzieje kiedy Upiór i Christine płyną przez jezioro… W Londynie kandelabry wynurzały się spod sceny w bardzo stylowy, rzekłabym romantyczno-fantastyczny sposób. Tutaj mamy jakieś – plastikowe? gumowe? – atrapy, gnące się jak zaklinane węże i co gorsza poruszane przez przebranych za dziwne stwory techników. To miały być jaszczurki, a może żaby albo ryby… Coś dziwnego, co znowu bardziej pasuje do stylistyki gry komputerowej niż do Upiora Opery. Cały romantyzm i tajemniczość tej sceny idzie na ryby.
Druga porażka scenograficzna – Don Juan. Któremuś z recenzentów gazetowych skojarzyło się z Don Giovannim Trelińskiego – nota bene genialnym – ja tego tam nie widziałam za grosz. Już prędzej w „Primadonnie” kiedy ubierają Carlottę w osiemnastowieczną suknię na rogówkach do roli Hrabiny – ta scena, kiedy suknia zamienia się w ogromną piramidę i podjeżdża do góry. To było ładne wizualnie i ciekawe koncepcyjnie. Ale nie Don Juan! Nie kanapka róż-plusz, nie jakieś falliczne struktury w tle. Jeśli ktoś widział tę scenę tak, jak grano ją w Londynie (i innych replica productions) to w Romie będą go bolały zęby. To był przeniesiony na deski teatralne ten nieszczęsny film z 2004 roku, i to jego zdecydowanie najmniej udana scena.
3. Kostiumy.
Już się kiedyś nabijałam z której z aktorek zatrudnionych do partii Christine piszczącej w TVN: „Jaka śliiiczna sukienka! Czuję się w niej jak księżniiiiczka!”. Ja to pokrótce ujmę tak – prawdziwa panna Daae, w 1881-82 roku, kiedy dzieje się akcja Upiora, powiedziałaby raczej: „Co to za stare szmaty? Przecież od końca lat 1860tych nikt nie nosi krynoliny! Ja może i pochodzę z biednej, chłopskiej rodziny z zapadłego końca Europy, ale takich łachów nosić nie będę!” I to by było bardziej prawdopodobne, niż stroje od Sasa do Lasa – od lat 1860 do 1890tych, z gustownym dodatkiem lateksu, że się współczesne sado-maso nie powstydzi. Carlotta permanentnie ubiera się w stylu Belle Epoque, który nadejdzie za jakąś dekadę od wydarzeń dziejących się w musicalu.
To, w co wciśnięto aktorów w maskaradzie to kompletny chaos – panowie w smokingach z przełomu wieków, panie w lateksowych miniówach, no chyba że te na schodach, bo wtedy jest „salon sukien ślubnych Mariola w Pułtusku” (nie obrażając mieszkających z Pułtusku pań o imieniu Mariola). No i kolory – w Londynie olśniewające, tutaj jak na filmie, trzy: biel, czerń i złoto. Christine oczywiście w krynolinie – ona najczęściej w krynolinie, biedna dziewczyna. Na próbę Don Juana też przychodzi w krynolinie i wygląda jakby pomiędzy nią a Carlottą było z 30 lat różnicy w kostiumach. Na marginesie, w XIX wieku widoczny spod materiału sukienki stelaż krynoliny to był najgorszy obciach.
Jeśli chodzi o kostium Upiora to jest bardzo źle. Niby co można popsuć w późno dziewiętnastowiecznym męskim stroju? Oj można, można. Po pierwsze ten wampiryczny kołnierz przy pelerynie. Sama peleryna w tych czasach jest dość ekscentryczna – chociaż do Upiora oczywiście pasuje – ale, na wszystkie świętości, nie z takim kołnierzem! O masce odsłaniającej cały nos w ogóle najlepiej byłoby od razu zapomnieć. Cień nadziei pojawia się w ostatniej scenie przedstawienia, kiedy Meg Giry znajduje na fotelu porzuconą maskę (ja lubię ten fotel od początku, fajny był, jak w Londynie). I to jest INNA maska, taka mniej więcej jak na plakacie. Czyli jednak był tu jakiś Upiór, inny niż zaoferowane nam połączenie pirata z Zorro?
Skoro o maskach mowa, słów parę o charakteryzacji głównego bohatera. No przynajmniej tyle, że zrezygnowano z filmowego pomysłu, że Upiór przesadził z solarium. To nie było drobne oparzenie ani kłopoty z cerą do przykrycia grzywką. Na szczęście, chociaż oczywiście w porównaniu z tym, co Upiór ma na twarzy w Londynie to nie jest aż tak źle. Ale jest źle – i to dobrze. Bo sprowadzenie wszystkich jego problemów do drobnych braków na urodzie to dopiero byłaby makabra.
4. Śpiew (czyli dźwięki wydobywające się z gardła)
Od najlepszego. Marcin Mroziński jako Raoul (niech ktoś do cholery poprawi ten błąd w imieniu w programie przedstawienia!) de Chagny. Było dobrze. Głos miły, naturalny, powiedziałabym aktorski. Dobra dykcja, sporo emocji, brak manieryzmów, muzykalność. Zdecydowanie najlepsza decyzja obsadowa.
Damian Aleksander jako Upiór – na razie tylko o dźwiękach, interpretacją zajmę się później. Myślałam, że będzie gorzej i byłam mile zaskoczona. Tak mile, że przez dłuższy czas nie zwracałam uwagi na inne poważne błędy (przede wszystkim brak jakichkolwiek emocji w głosie). Ale nie fałszował, chwała Bogu… W tytułowym duecie była niestety ta okropna „rockowa” maniera, która mnie jednoznacznie kojarzy się z warczeniem – to chyba miało być sexy. Nie było. Ale w sumie wokalnie nie było tak źle. Interpretacja – jako rzekłam – w dalszej części.
Edyta Krzemień jako Christine. Niedobrze. Znów brak emocji, ale tym razem również kłopoty z techniką na tyle duże, że przeszkadzały w odbiorze. Po pierwsze pani miała przesterowany mikroport – o tym kto to słyszał w mikroporty śpiewać w tak małym teatrze w ogóle pisać nie będę – częściowo jak mniemam świadomie, żeby głos brzmiał na wyższy, ale stanowczo przesadzili. Wszystkie wysokie dźwięki brzmiały jak gwizdek, ostro i metalicznie. Dodatkowo, te naprawdę wysokie (finał tytułowego duetu) były nieczysto, zdecydowanie niedociągnięte. „Wishing…” (scena na cmentarzu) wokalnie położona na łopatki. Najmniej raził duet z Raoulem, być może towarzystwo lepiej śpiewającego kolegi pomaga dać z siebie to co najlepsze.
Barbara Meizer jako Carlotta. Bardzo, bardzo źle. Carlotta jest profesjonalną śpiewaczką, primadonną opery. Ona może mieć kłopoty z intonacją, frazowaniem, duże vibrato – ale nie fałsze! Bardzo nieprzyjemny głos, pogorszony jeszcze dodatkowo przez – zapewne narzuconą przez „reżysera” – manierę. Żeby już nie było wątpliwości, że opera to dno i mumia z muzeum.
Zbigniew Ślarzyński jako Piangi. Troszkę lepiej niż Carlotta, ale znów ta nieznośna nadekspresja i – wymagane przez „reżysera” – fałsze. Swoją drogą, porządne teatry informują widzów kto występuje w jakiej roli w danym przedstawieniu – Romie najwyraźniej wystarcza program z obsadą zbiorczą, co którego wieczora się dzieje już ich nie obchodzi.
Dyrektorzy. Za młodzi, stanowczo za młodzi. To jest naprawdę widoczne, chyba nie tylko z pierwszego rzędu, a już słyszalne bez wątpienia. Domalowana sztuczna siwizna, doklejone wąsy i bardzo młode głosy udające starsze. To nie ma już dojrzalszych śpiewaków? Anna Sztejner jako Madame Giry – kompletnie bez wyrazu, aktorsko i wokalnie. Ida Nowakowska jako Meg Giry niewiele lepiej. Dodatkowo źle obsadzona, całkiem nieprzekonująca jako tancerka baletu ze swoją bardzo atletyczną figurą. Reszta obsady robiła co mogła. Najlepiej spisał się balet, zwłaszcza w momentach „teatru w teatrze” kiedy ma tańczyć klasycznie. Ładnie było.
W części drugiej recenzji: inscenizacja, „reżyseria”, interpretacja postaci zaproponowana przez aktorów, tekst polski. Do tej pory, kochani, byłam bardzo, ale to bardzo łagodna…
|
|
|
Post by Kaja on Apr 28, 2008 10:31:24 GMT 1
Upiór w operze bez upiora opery
Niemożliwe? A jednak się nam udało dokonać tego w teatrze Roma. Początek to wielkie oczekiwanie. Aukcja dobrze zrobiona, aż się chciało samemu podnieść rękę i zalicytować. Raoul na wózku naprawdę stary i schorowany. Mały zgrzyt z pluszem w tłumaczeniu i potem wjazd żyrandola na sufit i zaczyna się. Akcja toczy się i odrazu widać, że nie wszystko jest tak jak w filmie. Nie jest też tak jak w oryginalnej wersji musicalu. Po prostu non replica nie zawsze udana, bo jak czekam aż kawałek upiora się pojawi, kiedy zrzuca fragment dekoracji na Carlottę to jego po prostu tam nie ma. Jest za to Christine jako nieśmiała i niezbyt dobra tancerka i Carlotta która świetnie odgrywa swoja złość tak, ze nawet przyćmiła reklamowanego słonia, którego tak naprawdę jest niewiele na scenie. A potem Christine się rozwija. Ładnie śpiew „Wspomnij mnie” i w końcu pojawienie się Raoula, który zachwyca się jej śpiewem. Coś się zaczyna dziać. Potem garderoba. Oczekiwana scena z lustrem i upiór po raz pierwszy się pojawia. I zero wrażenia. To znaczy zachwyciło mnie zejście do lochów, łódka, mgła. Sama tytułowa piosenka nie za bardzo, bo było tam więcej Chris a upiora mało. To samo w „Muzyce nocy” o ile ten utwór zawsze wzbudzało na mnie miłe uczucia to tu nic. Ni to upiór chce coś od Christine, ale sam nie wie czego. Zero uczucia, chemii nawet fascynacji. Kiedy dziewczyna mdleje on ją zostawia na podłodze i idze wyżywać się na organach. Organy to już inna kwestia. O ile piszczałki są to jeszcze do tego jakieś korby, dźwignie pokrętła i obracane części. Śmiechu wartę, ale sami wiecie to geniusz. Christine się budzi i wygląda tak jakby przez przypadek upiorowi straciła maskę. Ten wiadomo robi awanturę śpiewając prawie cały czas tyłem do sceny. Ja wiem, że nie chciał pokazać co ma pod maską, ale nich on coś zacznie grać. Potem sceny zbiorowe. I właśnie tu dało się słyszeć jakiś dziwaczny akcent w tym spektaklu. Akcent pada na pierwszą sylabę i potem ostatnia ciągnięta w górę. Nie wiem czemu to miało służyć (pokazanie akcentu francuskiego?), ale brzmiało głupio. Następnie „Il muto” Wesoło się zrobiło i bez zastrzeżeń. Ale dalej upiora brak nawet przy morderstwie i jakby nie powiedzieli, że to upiór to bym nie dała wiary, że on tam w ogóle coś zrobił. A następnie moja ulubiona scena na dachu. Nie zawiodłam się. Tam było widać śliczna zakochaną w sobie parę. Piosenka bardzo ładna i jest na co popatrzeć, ale jak się pojawia upiór i zaczyna zawodzić to już gorzej. Koniec I aktu i spada żyrandol. To im się udało. On już od początku robi wrażenie i spada fajnie roztrzaskując się. Akt drugi zaczyna się nieszczęsna „Maskaradą”. Kopia z filmu. Tzn. układ i kostiumy. Jakie legginsy i lateksowe sukienki. Obsada jeszcze jakoś ubrana. Najlepsze stroje dyrekcji. Takie prawdziwe balowe i kostium Raoula też, ale ten garnek na głowie już niekoniecznie. A ta niby makaraena z obsadą na końcu mnie rozbroiła. A już samo pojawienie się upiora w masce z cekinami to było za dużo. Pojawił się i znikł demonstrując swoje zdolności koszykarskie. Celny rzut librettem w ręce dyrekcji. Jego przemowa została zamknięta w liście i znowu nic uczucia do Christine. Ech… Potem druga moja ukochana scena na cmentarzu. Christine naprawdę dała z siebie dużo i to będzie jedna z moich ulubionych piosenek no może poza niuansami w tłumaczeniu. Ale znowu upiór wszystko psuje, bo mu się zachciało pojedynku. Chłopak chciał sobie poćwiczyć, ale mu nie wyszło. Potem już bliżej finału. Dekoracja do „Stąd odwrotu już nie ma” mnie poraziła. Co to niby miało być? Pluszowa kanapa? Nie wiem, ale ja miałam skojarzenie z domem schadzek. A jak upiór wyszedł w maseczce to po prostu sado maso. Brakowało pejczyka. Niby tańczący układ, ale to tam Chris podrywała upiora a nie na odwrót. Sam sobie pozwolił zdjąć maskę i było mu wszystko jedno czy ktoś go widzi czy nie. Nawet porwanie nie zrobiło wrażenia. Tekst o „Trzymaniu ręki na wysokości nosa” ubawił mnie setnie. Dobra i mamy lochy. Raoul walczy o Chris. Upiór chce przebrać Chris zakładając jej niby welon na głowę i tak sobie pobiegamy po lochach. Scena pocałunku mnie rozśmieszyła, bo Raoul po prostu nie wytrzymał i skonał a ja z nim ze śmiechu. Sam koniec niestety znałam, bo jakaś recenzja mi zaspojlerowała. Upiór po prostu zniknął i chwała mu za to. I pojawienie się Meg, która od początku mi się kojarzyła z taka baletnicą z pozytywki. Tańczyć to ona umie, ale nic ponad to.
Na zakończenie podsumowując. Ktoś miał jakieś lekkie zboczenie na temat pluszu. Dwa razy w tekście i kanapa. Jakbym historii o upiorze nie znała to bym ze spektaklu nie wiedziała skąd i dlaczego on tam jest w tej operze. Jakby upiór nie powiedział, że kocha Christine to też bym nie wiedziała. Dobrze że nie było oparzenia tylko w miarę charakteryzacja.
Ogólnie mieszane uczucia. Bo to taka mieszanka była.
|
|
|
Post by fidelio on Apr 28, 2008 12:42:24 GMT 1
Część druga –
Siedziałam w tym pierwszym rzędzie, w bardzo doborowym towarzystwie, i starałam się zwracać uwagę na wszystko jednocześnie. To bardzo męczy – to jest zbyt szerokie spektrum percepcji - pewnie w końcu coś mi umknęło. Ale dobrze, spróbuję ustosunkować się jakoś do pozostałych elementów tej rozsypanej układanki.
5. Inscenizacja.
Chwilami wzorowana na Londynie (dość dużo w pierwszym akcie), chwilami żywcem ściągana z filmu (większość aktu drugiego. Teraz mówię tylko o inscenizacji, jakbym była głucha i wyłączył mi się dźwięk.
- Prolog: Aukcja – obleci. Klasycznie rozegrana, po londyńsku. - Hannibal – też Londyn (słoń, kostiumy, balet), chociaż razi znacznie większa nadekspresja u Carlotty i Piangiego. Już gdzieś o tym pisałam – dla mnie jedyny sens takich instrukcji ze strony „reżysera” (ja pana dyrektora Wojciecha Kępczyńskiego reżyserem bez cudzysłowu nie nazwę) to zniechęcenie widza, który wcześniej nie był w prawdziwej operze przed jakimikolwiek tego typu pomysłami. Zły to ptak, co własne gniazdo kala – musical jest dwudziestowiecznym spadkobiercą tradycji operowej i tego rodzaju interpretacje jak w warszawskim Hannibalu to plucie na własnych przodków, znacznie szlachetniejszych nota bene niż ich późne wnuki. - Think of Me – inscenizacyjnie do przyjęcia. Wokal pani Krzemień dał się znieść, może ze względu na pewien margines tolerancji przy pierwszej arii. Tekst to inna historia, a oderwana od arii końcowa koloratura – a ja naprawdę czekałam na to my-y-y-y-y-y-y – yyyyŚL!! na końcu – jeszcze inna.
- duet z Meg, scenka z Raoulem i lustro – to co wyżej, czyli prawie replika inscenizacyjna. Nie bardzo wiadomo po co Upiór ją zabiera przez to lustro, czy też raczej portal z plastiku i pleksiglasu. Postulowałabym nieśmiało, że z zazdrości o Raoula – tutaj nie ma żadnej zazdrości (ale to już kwestia gry aktorów). Dlaczego Christine w ogóle wchodzi w to lustro? Tak samo nie wiadomo.
- duet tytułowy – państwo schodzą, schodzą, schodzą na tle bardzo ładnych slajdów z prawdziwej piwnicy w Palais Garnier. I dobrze – to w końcu piąty poziom ma być. Ale potem jest jezioro i łódka i te wyginające się kandelabry poruszane przez jakieś stworki. Te stworki zabijają cały klimat, jest jeszcze gorzej niż w filmie Schumachera z wyłażącymi ze ściany łapami. To jest parodia, tym gorsza, że zapewne niezamierzona.
- Music of the Night – to samo, co było w filmie, obściskiwanki zupełnie nie w porę (o „rozmiarach” potem…) Jeśli chodzi o inscenizację, to mamy bieganie w górę i w dół jak kot z pęcherzem, mamy Christine pozostawioną na podłodze (a niech sobie leży), mamy demonstrację, jak „reżyser” wyobraża sobie kogoś, kto gra na organach (może dałoby się wybrać kiedyś na jakiś koncert, polecam Bacha na początek). Sprawa niespodziewanego zdjęcia maski Upiora przez Christine przerosła „reżysera” całkowicie, tak samo zresztą jak aktorów. To wszystko trwa stanowczo zbyt długo, traci jakiekolwiek prawdopodobieństwo.
- Notes; gabinet dyrektorów plus Primadonna – to są trudne sceny, bo w tych ansamblach każdy śpiewa co innego, ale to się naprawdę da tak wyćwiczyć, że wychodzi harmonijnie. Tutaj państwo rozjechali się do tego stopnia, że wyszła kakofonia i trudno odgadnąć o co chodzi. Może to i lepiej – to, co im kazał śpiewać „reżyser” zasługuje na osobny punkt.
- Il Muto – to samo co z Hannibalem, czyli przesterowany Londyn „dla chętnych a głupich”, pogardliwe nabijanie się z Wesela Figara (u Webbera jest to raczej na wpół hołd, na wpół łagodny żart).
- All I ask of you – dach. Jeszcze najlepiej. Raoul mógłby mniej biegać, ale zrozumiem, że go roznosi młodość i energia. Cmoczek z Christine był aż za bardzo niewinny jak na tę wersję tej historii (podobno na widowni był narzeczony pani Krzemień i się dziewczyna speszyła). Ale dobrze, było w miarę konsekwentnie.
Akt drugi. - Maskarada – film, nic więcej. Bardzo statycznie, bardzo drętwo, znowu ta choreografia rodem z teatru marionetek która tak wkurza u Schumachera. Znowu bieda kolorystyczna wbrew temu, co mówi libretto (jakie libretto! O tym czymś potem…) Upiór przychodzi jak do poczekalni kolejowej – co za fatalny kostium! – biega po tym plastikowym Grand Escalier całkiem bezładnie.
- Notes 2 – chaos podobny do analogicznej sceny w pierwszym akcie. Najwyraźniej wszyscy improwizują, a tylko panu Mrozińskiemu jakoś to wychodzi. Próba Don Juana to po raz kolejny drwina z prawdziwego teatru. Pan Piangi, zawodowy śpiewak, zamiast problemów intonacyjnych i nieumiejętności powtórzenia nowocześnie brzmiącej frazy ma przykazane przez „reżysera” fałszować tak, żeby głuchy się poznał.
- Wishing… i pojedynek – jeśli do tej pory dało się wytrzymać, to bardzo szybko robi się coraz gorzej. To są elementy z Londynu oraz z filmu zmieszane tak, żeby wydobyć z nich wszystkie niekonsekwencje, głupoty i błędy. To jest jak blok w PGRze, najgorsze cechy wsi i miasta. Więc mamy wielkie grobowce (skąd Christine stać na takie mauzoleum?), mamy kule ognia (ale w zupełnie innym znaczeniu niż w Londynie, jako pusty gadżet nic więcej) – ale za to mamy zapożyczony z filmu pojedynek na szpady (jest 1882 rok, do diabła!). Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości czy w 1882 roku mężczyźni nosili ze sobą szpady, to spieszę wyjaśnić, że szpady – i to dwie! – przynosi Upiór celem zorganizowania pojedynku z Raoulem de Chagny. W Londynie przekaz tej wieloznacznej sceny był moim zdaniem taki, że Upiór (starszy zresztą od Raoula, a nie jak tutaj równolatek) po prostu nie ma zamiaru się ze smarkaczem bić i tylko strzela mu pod nogi kapiszonami dokładnie tak jak złośliwymi komentarzami. Tutaj mamy chłopaków honornych, którzy się o Królewnę Lalę (bezwolną jak z bajeczki Disneya) będą malowniczo pojedynkować w samych koszulach – sam seks i testosteron… A już to, że Raoul (w końcu zawodowy oficer) powala Upiora na glebę, zastyga nad nim ze szpadą wycelowaną w pierś i pada słynne – zaś absolutnie nieobecne w Londynie - „NIE TAK!” to ja mam ochotę skomentować pytaniem „A jak?” Szkoda było wysiłku panów na opanowanie ładnego choreograficznie pojedynku, skoro on nie tylko nie ma sensu, ale jest do tego stopnia NIE TAKI.
- Don Juan – to mogło być jeszcze gorsze? To było tak koszmarnie niedopracowane, chaotyczne, pozostawione na żywioł aktorom, którzy nie mieli pojęcia co oni mają grać. Czy „reżyser” odwiedził chociaż jedną próbę tej sceny, czy po pojedynku poszedł opijać sukces swojej „autorskiej wersji”? Te balety niby skrzyżowanie Don Giovanniego z Carmen (a oba we wsi Głucha Dolna), te obłapianki za biuścik, te prężenie się jak koty w marcu… A już scena z maską powala. Upiór sobie niezrażony śpiewa, podczas gdy Christine majstruje mu z pół minuty przy szmatce piracko-zbójeckiej, którą ma na twarzy. Już to widzę (niestety, widziałam – ale oczom nie wierzę). A potem ona mu zdejmuje tę chusteczkę i dalej sobie śpiewają, ze trzy frazy jeszcze, jak gdyby nigdy nic. Zero reakcji. Myślę, że część wpływów z wyprzedanych do października biletów warto by przeznaczyć na zabranie aktorów grających główne role (oraz koniecznie „reżysera”, który im to miał wyjaśnić) na porządne przedstawienie do Londynu albo Nowego Jorku. Są w końcu jakieś tanie loty. W porządnej inscenizacji to jest scena, która wbija w fotel. Tutaj to jest jakaś niezrozumiała improwizacja całkowicie nieprzygotowanych aktorów.
- finał w podziemiach – przynajmniej tyle, że „reżyser” nie kazał im „grać kubłami” (kubeł, jak wiadomo, jednostka miary gry aktorskiej). Była próba ratunku – w wykonaniu Raoula, który starał się jak mógł. Był stupor Christine, do którego widz zdążył się przez trzy godziny przyzwyczaić. Był też zupełnie nie najgorszy Upiór, chociaż po pierwsze po tym, co się działo przez półtora aktu to trochę za późno na reanimację, a po drugie wyszło to (zamierzenie czy jednak nie?) całkowicie odwrotnie niż w „replica productions”.
6. No to teraz, Mesdames et Monsieurs, kunszt aktorski państwa z czołówki obsady.
Raoul (M. Mroziński) – brawo! Widać, że PWST to dobra szkoła. Raoul w tej interpretacji jest taki jak należy: młody, sympatyczny, zdecydowany, zaangażowany i ogólnie dający się lubić. Nawet bardziej niż w Londynie (o tym filmie już nie wspominając) – tam bywał jednak bardziej despotyczny, zwłaszcza w scenach gdy organizuje zasadzkę z Christine jako przynętą. Tutaj on naprawdę chce ją ratować z rąk psychopaty.
Christine (E. Krzemień) – jednym słowem: Disney. Księżniczka Lala – bezwolna jak kawałek drewna przekładany z rak do rąk. Nagroda w pojedynku – to mogła być w sumie ciekawa reinterpretacja, że główna akcja toczy się pomiędzy dwoma konkurentami z Christine jako trofeum. W Romie pierwszy raz w życiu pomyślałam, że Raoul wygrał. Bo był szczery, zakochany, w sumie bezinteresowny.
Upiór (D. Aleksander) – on to grał jak Krystyna Janda, która zawsze jest Krystyną Jandą kogokolwiek by nie grała (i nie będzie jej tam żadna Modrzejewska czy Callas bruździć) – z tym, że pan Aleksander to nie Janda. Jeśli filtrował tę rolę przez własny charakter – a na to wygląda – to była to obsadowa porażka stulecia. W jego wykonaniu Upiór to zimny, zapatrzony w siebie narcyz, Don Juan z piwnicy, wyrachowany, zakochany z sobie samym i własnym geniuszu. Pokrzywiona gęba mu w zasadzie nie przeszkadza, bo w lustra nie zerka żeby się nie denerwować – poza tym ma tak niezaprzeczalne walory (i rozmiary…) że wszystkie kobiety na scenie (i na widowni) powinny natychmiast zemdleć z wrażenia. A jak jedna (kukiełka Christine) nie chce mdleć, no to się ją zgwałci i tyle. Na zimno, żeby pokazać kto tu rządzi. Bez emocji – ten pan w ogóle nie zniża się do czegoś takiego jak emocje. Czego on od niej chce właściwie? Na pewno jej nie kocha, w sumie nie jest o nią nawet zbyt zazdrosny, z nudy uczy ją śpiewać (ze skutkiem dość mizernym, ale jaki nauczyciel taka uczennica). Nawet w finale jest co najwyżej rozgoryczony, że niedobry świat się na nim – geniuszu wszech czasów – nie poznał. Ale to tym gorzej dla świata. Nie ma w nim za grosz tragizmu, rozdarcia, tego, co w tej postaci jest tak absolutnie niezbędne – perfekcjonisty świadomego własnej niedoskonałości. To jest Apollo zaślepiony własnym blaskiem, nic ponadto. To jest przypadek na granicy nieuleczalności – w tej wersji Christine najlepiej zrobi uciekając gdzie pieprz rośnie. On sobie doskonale poradzi – czyżby Roma przygotowywała się już na owiany ponurą legendą ewentualny sequel do scenariusza z Upiora Manhattanu?
7. Tekst polski Daniela Wyszogrodzkiego.
Ponieważ jestem – jak niektórzy wiedzą – skrajnie nieobiektywna, powiem najkrócej jak się da. Miałam ochotę suflerować całej obsadzie z mojego miejsca w pierwszym rzędzie. Od pierwszych słów, od przegadanej aukcji. Znaczy, aukcja jest prologiem, czyli nie musi być w konwencji opery, ale potem – od pierwszej nuty pozytywki – to jest opera! Tam są arie, duety, ansamble i RECYTATYWY! To nie jest gadka-szmatka luźnym tekstem, to się gra jak biały wiersz, z melodyką frazy (co z tego, że bez basso continuo) – tam ma znaczenie ilość sylab i tym podobne rzeczy całkowicie przez pana Wyszogrodzkiego zignorowane. On tego nie zrozumiał, nie polubił, zrobił to dla kasy i zapewne z przyjaźni dla Pana Dyrektora.
Może przeczytał moje tłumaczenie, a może te kilka linijek, które mu wyszło to czysty przypadek. Tekst „Wspomnij mnie” zamiast dotychczasowego „Twoja myśl” na początku arii Think of me to raczej nie jest przypadek… Arie i parę duetów znałam już z szerszego obiegu. Niezłe (All I ask of you), kontrowersyjne (The Phantom of the Opera), nijakie (The Mirror) do słabych (Music of the Night). Nie słyszałam wcześniej tych wszystkich małych scenek (pozytywka, pierwsze zdemaskowanie, przejścia pomiędzy większymi fragmentami, ansamble z dyrektorami) – miałam ochotę płakać i tylko obecność bardzo wyjątkowych osób po mojej prawej i lewej stronie sprawiła, że jakoś to wytrzymałam niemal wyłamując sobie kości w palcach. Nie wiem, czy jest gdzieś taka wersja musicalu Webbera, gdzie widz zaczyna płakać przy Notes – ja byłam bliska zwierzęcego skowytu. Za ten nieprawdopodobnie skopany tekst. Za brak elementarnego szacunku dla materiału, sylaby porozciągane jak stare gacie, rozsypany rym i rytm czegoś, co w założeniu jest koronką brugijską. To samo Primadonna, to samo Notes 2. I tak dalej, i tak dalej. Scena z maską w podziemiach mnie ogłuszyła – może na pewnych etapie gwałcony organizm przestaje odbierać jakiekolwiek bodźce. Tam coś było „z duszy, z duszy…” – nie wiem co, bo zrobiło mi się duszno. Don Juan (Point of no return) – duet genialny, zmysłowy i piękny do nieprawdopodobieństwa został tym tekstem zamieniony w czeskie porno. Nawet beznadziejna reżyseria nie raziła aż tak, jak ten tekst.
Tam jest wszystko wywrócone do góry nogami, tam są zmiany interpretacyjne na poziomie tłumaczenia, nieuzasadnione i bardzo, bardzo złe. „Mogłeś mieć i świat i mnie, a wybrałeś krew…” – Christine do Upiora?! Nawet ci aktorzy nie uzasadniają takiej masakry. Cała rozbudowana scena pomiędzy Raoulem a Christine w drugim akcie – w niej nie ma śladu niezdecydowania, wahania, emocji – już na poziomie tekstu. Cmentarz – to samo. Rozsypane, za długie, błędne teksty. I coś, czego mi żal najbardziej. Nie obleśnego Don Juana, nie durnowatych „snów” i zbyt pikantnych „rozmiarów”. Lustra. Tego, że u Webbera (tak, tam!) Upiór i Christine mówią do siebie NAWZAJEM „Aniele Muzyki” – oni to mówią przez lustro. Bo to jest sztuka o lustrze (i 10 000 innych rzeczach, ale lustro jest bardzo wysoko na liście). A tutaj tego nie ma – tutaj tłumacz nie odróżnia mianownika od wołacza, raz po raz (The Mirror, trio po Wishing…) Mnie ten tekst bolał całkowicie fizycznie – tak jak w Kabarecie Starszych Panów „każda kropla w twej wannie mój drąży mózg” – jak śpiewał Wiesław Michnikowski do wiarołomnej kochanki.
Byliśmy kiedyś na Kotach w tłumaczeniu pana Wyszogrodzkiego – było dobrze, nie doskonale ale to bardzo trudny, nieprzetłumaczalny tekst do poezji noblisty T.S. Eliota. I tam się bronił. Słyszałam i czytałam fragmenty Tańca Wampirów – było ładnie, fachowo i z wyczuciem. To nie jest zły tłumacz, naprawdę. I parę linijek w ty Upiorze w Operze (aby go odróżnić od innych UPIORÓW OPERY) było dobrych. Ale inne były tak złe, że powodują u niewinnych i niczego nieświadomych słuchaczy straty moralne.
Podobno gościom z Londynu polska non-replica się podobała. Być może, jako niskobudżetówka (stosunkowa) dla teatrów niezdolnych do wystawienia tego jak należy, ujdzie w tłoku. Ale to tłumaczenie to jest jedyny element, którego The Really Useful Group i sam Andrew Lloyd Webber nigdy nie zauważy, bo nie zna języka. Oni odnoszą się do spektaklu Romy przez pryzmat oryginalnego libretta, które wygrywa swoją wieloznacznością, subtelnością, grą niuansów. I tego, co naprawdę stało się w Romie – w warstwie dźwięku, a nie niedostatków inscenizacyjno-aktorskich – nie będą wiedzieli nigdy.
|
|
Kwizar
Gość Opery
OWBG, Władca Pustyni
Samozwańczy Naczelny Pilot Forum =)
Posts: 268
|
Post by Kwizar on Apr 28, 2008 19:49:48 GMT 1
‘Upiór w Operze’, czy może jednak ‘Chris i Raul w Operze’Mniej lub bardziej uporządkowana recenzja-relacja w kolejności: akcja, aktorzy i grani przez nich bohaterowie, ‘dźwięki’ i wizualizacja PrologZnośnie. Aukcja przeprowadzona szybko i bezboleśnie. Wciągnięcie żyrandola pod sufit ciekawe, choć nie ukrywam, że mogłoby odbywać się troszkę szybciej. Uwertura pasowała idealnie do naszej wersji spektaklu. Jak na Pawłowskiego nawet nie zbytnio zPOPowana. Obawiałem się, że będzie gorzej. Akt IPróba do Hannibala przypomniała mi lata, kiedy byłem członkiem zespołu tańca nowoczesnego i gdzie na próbach przed ważnymi występami, nigdy nam się nie chciało do końca dobrze ćwiczyć, przez co trwały one długimi godzinami. Widzę tutaj podobne nastawienie. Carlotta wyraźnie myśli o czymś innym, tancerze się nie przykładają – jednym słowem próba generalna. Wejście Christine mnie powaliło. Najpierw cichutko, spokojnie przed dyrektorami, a potem pokazanie klasy przed publicznością. Brawo! Scena w garderobie Christine, no cóż nic powalającego, ale za to zejście do podziemi wspaniałe. Doświadczenie technologii cyfrowej po APK zaprocentowało. Wspaniała prezentacja multimedialna połączoną z pojawiającymi się w tle postaciami (3 obsady ). Wyłaniające się z otchłani ruchome kandelabry. Z miejsca gdzie siedziałem, wszystko to miało swój urok. Scena w podziemiach niestety już mniej ciekawa. Nic tam prawie się nie działo. Do tego Chris pozostawiona na podłodze i te organy... masakra... Jestem w stanie przeżyć te piszczałki – w sumie nawet jakoś to wyglądało, zrozumieć te wszystkie koła zębate – w końcu służyły do obsługi krat etc., ale już obrotowego kontuaru nie przeżyję. Widać kompletną nieznajomość, autora scenografii, budowy tego typu instrumentów. Wiem, że aby to grało, to nawet dziś, przy technice „przekazu kablowego klawisz - piszczałka” byłoby bardzo trudne zbudowanie takiego instrumentu. Podświetlenia – bez komentarza... Idąc dalej - gabinet dyrektorów. W Operze Paryskiej nie byłem, więc się co do scenografii nie wypowiem. Aktorzy - dobrze, choć myślałem, że będzie bardziej porywające i będzie trudniej te wszystkie frazy odróżnić od siebie. Primadonna – jednym słowem King Size także dla Carlotty czyli o tym jak udobruchać kobietę i jej zmienne nastroje ‘Il Muto’ – komedia sama w sobie Balet – wszystko w jak najlepszym porządku. Scena na dachu. Dla mnie totalne zaskoczenie. Wpatrzony byłem jak w obrazek Akt IIMaskarada – hmmm... to już imprezy w akademiku czasami lepiej wyglądają... Co to miało być 100 par? Pozostawię bez komentarza. Już w bollywoodzkim Om Shanti Om, gdzie Maskarada była pewną inspiracją wyszło to dużo lepiej... Do tego pojawiający się Upiór, bez wyrazu żadnego. Kolejna scena w gabinecie dyrektorów. Kolejne zaskoczenie – ja rozumiem, co oni śpiewają a jednocześnie nie rozumiem Wyszogrodzkiego, który na spotkaniu w Empiku twierdził, że zrozumieć ich trudno, rozumiecie Cmentarz – wszystko dobrze póki nie pojawił się Upiór... Kwestię grobowca, która non stop się pojawia, że niby za co Chris ojcu taki wielki wystawiła, rozumiem tylko w taki sposób. Grobowiec należał do rodziny, znajomych, Gildii Muzyków <joke>, cokolwiek. Przecież takie rzeczy się zdarzały, że kogoś ‘dokładano’ do innego grobu. Don Juan Tryumfuje. Pozostawię bez komentarza. Różowa kanapa – widoczna zresztą na cmentarzu, sterczące ostrza, czy jak to nazwać.... heh... szkoda słów po prostu. Finał – zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem i na tym zakończę Aktorzy:Zacznę od Christine (Edyta Krzemień). Zachwyciłem się. Od początku śledziłem youtuba, stronę Pawłowskiego, byłem na spotkaniu w Empiku i muszę powiedzieć, że dziewczyna naprawdę pracuje nad głosem i to słychać. Swoim wykonaniem ‘Wspomnij mnie’ wgniotła mnie w przystawkę. Upiór Opery dobrze i dużo lepiej jak w Empiku. Pomijam źle ustawione mikroporty, które psują efekt. Co do koloratury, czy jak tam by nie nazwał tych wysokich dźwięków pod koniec utworu, uważam, że nie jest źle. Dziewczyna się naprawdę stara i jest prawie dobrze, myślę że niedługo będzie perfekcyjnie. Zdecydowanie najbardziej znana piosenka z całego musicalu i uważam ją za najmniej opiniotwórczy utwór na temat głosu Edyty. Drugi utwór który wcisnął mnie w przystawkę była scena na Cmentarzu. Edyta może nie gra na scenie w jakiś super wyrafinowany sposób, ale to co mi się strasznie podoba, to jej gra oczami. Z dość dużej odległości widziałem w jej twarzy to niezwykłe wczucie w graną postać. Edyto, oby tak dalej! Co do Raula (Marcin Mroziński) byłem raczej bez obaw. Wspaniały głos, bardzo dobra gra pełna życia i ekspresji. Wyraźnie zakochany w Chris, chce o nią walczyć. Niezwykłe wykonanie ‘O tyle proszę cię’. Dodam jeszcze, że po dwóch rozmowach z Marcinem, uważam że nie jest zabajerowany sławą i jest niezwykle sympatyczny dla fanów oraz bezpośredni w kontakcie z nimi Carlotta (Barbara Melzer) to niewątpliwie zaskakujące odkrycie w Romie. Ja pamiętam jak ona śpiewała w Grease, a to przecież zupełnie inny rodzaj musicalu. Widać pracę nad głosem, bo żeby tak śpiewać trzeba się trochę wysilić. Carlotta w wykonaniu Barbary Melzer to taka typowa diva z własnym ego. Nie jest świadoma jak śpiewa i co śpiewa. Najważniejsze byleby była uwielbiana. Ach jakże to znane... co by nie wymieniać konkretnych piosenkarek polskich i zagranicznych Dyrektorzy: skupię się na Firminie (Jakub Szydłowski). Ja się za każdym razem pozytywnie odbieram grane przez niego role. Doskonały głos i dobra gra sceniczna. I na koniec nasz (nie)tytułowy Upiór (Damian Aleksander). Ja naprawdę w celach terapeutycznych słucham Mikey Boya Ogólnie może źle nie jest, ale w szczegółach porażka, bo tego Upiora w ogóle nie ma. Do sposobu śpiewu się wypowiem krótko: wysokie dźwięki – wyPOPowane, pozostałe oraz śpiewane normalnym głosem – ujdzie w tłumie, za to nie zniosę tego jego cichego śpiewania. Zero emocji, zero wczucia. Wiem, że ciche śpiewanie barytonowi/tenorowi sprawia trudności, ale w takim razie, czy nie było innych lepszych kandydatów? Dźwięki i wizualizacja Zaskoczyło mnie, że zjawisko ‘im więcej gitary tym lepiej’ nie było aż tak nachalne i dobrze, bo dzięki temu dało się jakoś słuchać. Dobrze, też, że orkiestra była jednak w kanale, a nie jak na Kotach w oddzielnym pomieszczeniu, gdzie dyrygenta wyświetlano na telebimie nad centralną lożą. Zawsze to bliższy kontakt z widzem. Jeśli chodzi o tłumaczenie to się nie wypowiadam. Nie znam na tyle angielskiego, żeby stwierdzać uchybienia, poza sztandarowymi rozmiarami i Ciemną Stroną Mocy. Dziwił mnie jednak strasznie sposób akcentowania. Jak tylko pojawiły się materiały do castingu (które niestety niefortunnie utraciłem) przestudiowałem je, prześpiewałem i wydawałoby się, że wszystko się powinno zgadzać. Dlatego w ogóle nie rozumiem tych dziwnych akcentów na pierwszą sylabę, albo tych jakiś dwuakcentów – pierwsza i ostatnia (chyba, że nastąpiły jakieś zmiany o których ja nie wiem, gdyż swoją edukację o języku zakończyłem w zasadzie jakieś 5 lat temu ;] <ironia> ) Może to być także kwestia emisji głosu, gdzie ktoś nie zdopingował aktorów, by się pilnowali w sytuacji, gdy melodia np. wznosi się przy ostatniej sylabie (słynne w chórach ćwiczenie na ‘alleluja’, żeby nie wychodziło ‘alleluJA’). Co do scenografii to ogólnie dobrze. W miarę odwzorowana Opera Garnier i zachowany klimat. W sumie obawiałem się, że wampiryczny granat-bordo nie będzie się komponował, ale jednak po raz kolejny pozytywnie zostałem zaskoczony. Jak zwykle znane z Romy przyłożenie się do elementów obsługi całości. Wszystko zmienia się płynnie. Brawa dla panów techników i Pana-W-Czarnym-Kapeluszu Stroje ładne, kolorowe, może czasami nie pasujące (Chris a la Sisi), ale jednocześnie proste, nie stanowiące ‘centrum’ wydarzeń. Pomijam oczywiście czarno-białą Maskaradę... Podsumowując wszystko. Uważam naszego Upiora w Operze za dzieło godne uwagi, choć nie do końca doskonałe. Brak mu tego rozmachu jaki widzieliśmy w Kotach, czy w Tańcu Wampirów, ale jest jednak pewna wizja, która po dograniu wszystkich elementów, mam nadzieję nabierze pełni. Zapewne niedługo nastąpią drobne korekty w wielu kwestiach, co jest charakterystyczne dla Romy. W swojej 10-letniej historii już nie raz pokazywała ona, że po premierze udoskonala się te elementy które w jakiś sposób się gryzą. Oby i tym razem było tak samo. Byłem, zobaczyłem, nie umarłem i świat się nie skończył Czego chcieć więcej?
|
|
|
Post by Bazylia on Apr 28, 2008 22:50:20 GMT 1
Jak wszyscy to wszyscy...
Opera bez Upiora
Od czego by tu zacząć? Zacznę może od tej scenografii, którą się wszyscy tak zachwycają. I poniekąd słusznie. Jak na nasze polskie warunki była niezła. Nie mam większych zastrzeżeń, może poza tymi organami, z wbudowanymi elementami łodzi podwodnej. I podświetleniem... moje skojarzenia oscylują w okolicach wiejskiego odpustu, mniej więcej. I poza dekoracją do "Don Juana"... Zaiste, niczym Epoki Lodowcowa 3: Podróż do We wnętrzu Wulkanu, czy coś około. To było tragiczne. Ogólnie scenografia na plus, chociaż nie powaliła - jednak. Skoro już przy braku zespołu - scena rozstawiania policji po operze rozbraja. Co, ten jeden biedny oficer się ma rozstawić po całej sali? Na dodatek mu się widocznie udaje, jest brzuchomówcą i chyba specem od tetralokacji. Dobrze pasowały też animacje z Operą Garnier, zwłaszcza podziemia - choć faktycznie, te z dekoracji już nie robiły wrażenia, być może także ze względu na Upiora (o nim później).
Kostiumy - w dopasowanie do epoki nie wnikam, ale ta suknia Sissi w "Hannibalu" fascynuje mnie wciąż na nowo. Nawet róż Carlotty aż tak nie razi, jeno daje po oczach. Byłoby więc znośnie, bo że suknie o kilkanaście lat za stare to przeciętny widz nie zauważy, a nie rzucają się jakoś w oczy, i na szczęście w scenie cmentarnej Chris nie miała takiego dekoltu jak w filmie. Byłoby, ale... Właśnie, jest ale. "Maskarada", a może "Maszkarada". Co tu robi ten lateks? I gdzie te kolory, o których śpiewają? Pomijam, że mat-fizem jestem, a tych stu par się za nic doliczyć nie mogłam. Można było zatrudnić więcej osób do zespołu. Trzeba było. I kostiumy zrobić jak w Londynie, różnorodne, a nie jak w filmie. Bo w ten sposób scena, która miała potencjał (chór, taniec, schody, wszystko), padła i już nie wstała. To na końcu to nie była makarena, choreograf naoglądał się za dużo bolly. Maska Upiora z "Don Juana" to jest dokładnie to, co napisała Kaja. Kostium Czerwonej Śmierci nie był szczytem marzeń, ale po zdjęciach, które pojawiały się w internecie, i tak był miłym zaskoczeniem.
Aranżacja - jest nieźle. Ale gitara elektryczna zamiast organów w gościnnym występie w uwerturze nie powinna była się tam znaleźć, a już na pewno nie w takiej ilości. Poza tym - nie mam zastrzeżeń.
Tłumaczenie. Dylemat... Z jednej strony wiem, że ciężko to przełożyć tak, żeby się dało zaśpiewać, a z drugiej wiem, że można to było zrobić lepiej. Zabrakło mi bardzo tego "I am the mask you wear". Cała "Muzyka nocy" padła, leży i kwiczy, a ja kwiczę razem z nią, ale ze śmiechu. Ze sceny cmentarnej zaintrygowało mnie "Byłeś mi najdroższym ojcem" - znaczy, że miała też innych, tańszych, czy jak? Ręka trzymana przed nosem to hit sezonu sam w sobie. Ale poza tym jest do przejścia, takie "Wspomnij mnie" na przykład, pdobał mi się też fragment z ostatniej sceny, kiedy Chris śpiewała o tych wylanych łzach, i że "żałuje każdej z nich". Jednak dalej twierdzę, że można to było zrobić lepiej, albo przynajmniej zatrudnić jakąś betę.
Artyści. Stronę techniczną śpiewu zostawię, bo zwyczajnie się na tym nie znam, więc ocenię subiektywnie. Pozwolę sobie tylko sądzić, że jednak jakie takie porównanie mam, bo w Teatrze Wielkim bywam odkąd pamiętam, czyli od podstawówki.
Edyta Krzemień - teraz nareszcie rozumiem, czemu pisała, że w Empiku jej nie poszło. W Empiku było poprawnie. Na spektaklu wcisnęło w dostawkę. Edyta ma świetny głos, i - wg mojej subiektywnej opinii - to jest właśnie najlepszy głos spektaklu, przynajmniej w tej obsadzie. Już w scenie premiery na początku zaczęła dobrze, a "O tyle proszę cię" i "Szkoda, że cię nie ma" wykonała świetnie. Może nie idealnie, zapewne dlatego, że ideałów nie ma, ale ja nie wymagam w tej roli więcej. W jednym momencie było słychać, że mikroporty są przesterowane, ale tak bywa z techniką... Do strony aktorskiej też nie mam zastrzeżeń, było widać - przynajmniej z 10 rzędu - te emocje. I właściwie była taka Christinowata - jakby nie do końca wiedziała co robi, i bała się, że może Upiora skrzywdzić jakoś. I zakochana w Raoulu. Bravissimo.
Marcin Mroziński - co do niego chyba wszyscy są zgodni. Głos bardzo dobry i miły dla ucha, do tego jak trzeba to z tak zwanym "powerem" - zdecydowanie bardziej Maestro niż Upiór. Aktorsko - widać, że szkoła dramatyczna swoje robi - to jest Raoul, nie jakaś takiś taki wypłosz jak na filmie, tylko szczerze zakochany w Chris i cały czas widać, jak bardzo mu na niej zależy. I rzeczywiście woda sodowa mu nie uderzyła do głowy, bardzo sympatyczny.
Barbara Melzer - zgoda, jej Carlotta była momentami może aż przerysowana. Ale to jest jak najbardziej do przyjęcia, także to olewanie prób - Carlotta jest tak wielką i wspaniałą divą, że przecież nie musi ćwiczyć ani słuchać niczyich wskazówek, bo wie najlepiej i nikt jej śpiewania uczył nie będzie. Wokalnie: z jednej strony ten rozbrajający głosik, z drugiej strony śpiew operowy - razem to mieszanka wybuchowa.
Dyrektorzy - zwłaszcza Jakub Szydłowski jako Firmin - zabawni i rozbrajający. U Andre raziła trochę siwa peruka, wyglądała sztucznie - ale aktorsko nie mam żadnemu z panów nic poważnego do zarzucenia.
Ida Nowakowska jako Meg wokalnie zdecydowanie nie była jakaś szczególna, ale po tym, czego się naczytałam na gronie, byłam przekonana, że będzie gorzej.
I, "gdzie słów już brak"... Damian Aleksander. Dopóki śpiewał bardzo głośno (by nie rzec: darł się), było znośnie - ale nic więcej. Ale kiedy śpiewał cicho... Nie. Nie. Panu Aleksandrowi mówię stanowcze negacja. Nie do tej roli. Ten Upiór był jak wiedeński Kukol w recenzji Kai - "brak mu wyrazistości i w ogóle wszystkiego". Poza widoczną manierą "och, co to nie ja", której ma za dużo. Zero emocji, zero Maestro. Jedynie skojarzenia i śmiech w "Muzyce nocy", ale to chyba nie o to chodziło. A kiedy Upiór zniknął w ostatniej scenie... no cóż, właściwie to i tak go w tym spektaklu nie było. I to rozłożyło cały spektakl. Bo co z tego, że Chris coś czuje do Upiora, kiedy on nic, co z tego, że Raoul chce Chris bronić, jak nie bardzo jest przed czym, bo Upiorowi wszystko jedno.
Nie było Upiora, ale została Opera - czyli cała reszta. I dla tej Opery warto było iść. Powiem więcej, dla tej Opery ja mogę iść jeszcze raz. I dla posłuchania jeszcze raz "O tyle proszę cię" (najlepsza scena w całej polskiej produkcji) i "Tak czy tak jest źle" w wykonaniu Edyty i Marcina.
|
|
|
Post by fidelio on May 2, 2008 10:52:20 GMT 1
I co? I już? Ja myślałam, że się tu dyskusja zrobi, a wszyscy smutni czegoś jak po stypie. Natalia, PhAnnie: dziewczyny, powiedzcie coś! Tam jeszcze było parę elementów, na które nikt do tej pory nie zwrócił uwagi. Na przykład "łagodny i przyjazny" (no właśnie, naprawdę...) ton, jakim Upiór czytał swoje instrukcje dla dyrektorów - a już zwłaszcza ten śliczny kawałek o "disaster beyond your imagination". Ja się nie dziwę, że pomyśleli sobie strachy na lachy. I chyba moja ulubiona - a malownicza jak licho - wtopa reżyserska, czyli finałowy pocałunek. No Przeminęło z Wiatrem, tylko schodów brak... Jak on ją chwycił w ramiona, jak się wpili nawzajem w swoje usta, to biedny widz się tylko spłonił i zaczął zastanawiać, czy tego postulowanego przez niektórych autorów syńcia to zaraz zaczną majstrować czy poczekają jednak na opadnięcie kurtyny (przecież chodziły słuchy o sequelu do powieści Forsythe'a). Co to miało być? Parę - mniej jub bardziej uzasadnionych - hipotez: To nie Erik i Christine - to tylko Damian i Edyta: 1. Romans wsród aktorów? Zagrali się tak, że ich calkiem poniosło? 2. Efekt domniemanej reprymendy w przerwie, że z tym Raoulem to pani markuje, a nie całuje. Czyli dyrektorska komenda: "Całuj, nie żałuj!" A może to jednak był scenariusz... Wtedy możliwości rosną: 3. Najprawdziwszy Tryumf Don Juana, że tak powiem - włącznie z rzuceniem przez ramię: "Załatwione! Pasarino/Leporello, wpisz panią na listę!" ;D 4. Scenka treści: "Erik, ty jesteś moim przekleństwem. Kocham cię, żeby nie wiem co... Jeśli chcesz się mnie pozbyć ze swojego życia, będziesz musiał mnie zabić." 5. Scenka treści: "Zobacz sobie, co straciłeś, narcyzie jeden. Mogłeś mieć i świat i mnie tralalala..." Komentarz od złośliwej cholery z pierwszego rzędu: ;D Ad 1. Niby się zdarza, ale czy warto? Otwierasz oczy, a tam jest tylko kolega z zespołu, napompowany powodzeniem jak kleszcz krwią ... Ad 2. Na przyszłość należy to przewidzieć i namiętnościom scenicznym pofolgować z Raoulem, zamiast czekać z tym do drugiego aktu. Ad 3. Powiedzieć "phi", strzelić focha i zostać tą primadonną. Ad 4. Ech... Przed panią lata ciężkiej orki, wyłącznie dla amatorki. Rozsądna Chris zwieje aż się będzie kurzyło, mniej rozsądna porwie się z motyką na to apollińskie słońce... Ale niektórzy tak mają i nic się na to nie poradzi. Ad 5. Na niedawny wieczór w Romie to byłby chyba najbardziej satysfakcjonujący finał. Tylko trzeba to było grać tak, żeby widzom inne możliwości nawet w głowie nie postały. Bo tego, co tam zazwyczaj bywało, czyli po pierwsze Christine która kocha ich obu i za nic nie potrafi wybrać; a po drugie Erika, który kocha Christine tak bardzo, że sam z niej zrezygnuje w celu zapewnienia jej szczęścia, to jak by nie patrzeć - nie było...
|
|
PhAnnie
Odwiedzający Operę
Posts: 150
|
Post by PhAnnie on May 4, 2008 21:35:10 GMT 1
No to minął ponad tydzień, ochłonęłam po pierwszym szoku, mogę parę słów o tej katastrofie napisać. Tak naprawdę większość moich spostrzeżeń znalazła się już w innych recenzjach, dlatego tylko kilka luźnych refleksji. Może później coś jeszcze dopiszę. Ogólnie: To była wersja stworzona do Disneylandu. Wszystko było kolorowe i się ruszało, trzeba by tylko skrócić niektóre piosenki (jak w filmie tytułową na przykład), żeby się widzowie zbytnio nie wynudzili.( Bo mimo tych wszystkich kolorów i uatrakcyjnień BYŁO nudno) A! I jeszcze to mądre przesłanie, które, w swoim geniuszu, wydobył z oryginalnego przedstawienia – smętnego, bezwartościowego starocia – pan dyrektor Kępczyński – że nie liczy się wygląd zewnętrzny lecz wnętrze człowieka i niezwykle ważna jest tolerancja. Brakowało mi tylko kogoś, kto by po spektaklu wyszedł na scenę i wytłumaczył to publiczności. Bo jeszcze by ktoś nie zrozumiał. I skończył jak ten nieszczęsny, tytułowy Upiór, który przejmował się brakami w swoim wyglądzie i dlatego tak marnie skończył. Mógł mieć i świat i Christine, a ten psychol wybrał krew. A przecież, gdyby tylko zrozumiał, że jego fizyczna szpetota nie ma znaczenia, wszystko byłoby cacy. Ojjjjjjjj TO BYŁO ŻAŁOSNE. Pan Kępczyński z wiązanki znaczeń wyplótł najbardziej widoczny wątek i się cieszy, że odkrył coś nowego. Pozostaje tylko mu współczuć. To jeszcze trochę bardziej szczegółowo: Kostiumy i scenografia – masakra. To tak nie może być, że robimy jak najbardziej kolorowo, jak najbardziej efektownie i w rezultacie otrzymujemy kicz stulecia. W oryginalnej wersji wszystko miało być tajemnicze, romantyczne i zmysłowe, uwodzić widza, wprowadzać ciężką, teatralno-operową atmosferę. Tutaj to nie była opera, to było..... no sama już nie wiem co. Kulisy disneylandu najwyżej. O strojach już się dokładniej wypowiadać nie będę - też czysty Disney, realizm poszedł hen, daleko. Jedyne, co mnie przez chwilę naprawdę zachwyciło, to te kolumny-widma podczas schodzenia do podziemi. To było coś. Dawało cudowną, oniryczno-fanatastyczną atmosferę. W wyobraźni w tamtym momencie zdubbingowałam sobie głosy aktorów Crawfordem i Brightman i przez krótką chwilę autentycznie odpłynęłam. W pełni zgadzam się z Kotem, że efekt całkowicie zepsuło odsłonięcie sceny z tańczącymi wokół świeczników stworami. Pierwsza myśl: No i co tam się za paskudztwo w jeziorze zalęgło? Druga- rozumiem wynalezienie lateksu, ale genetyczne eksperymenty na żabach to już lekka przesada. ;D Przeboje: Oprócz tych ohydnych żabostworów (dosyć nieprzyjemne skojarzenia z Lovecraftem również miałam, a jakże) na podium zasługuje cała „Maskarada”, świecące organy i - zdecydowanie pierwsze miejsce – pluszowa kanapa z „Don Juana” Whoa. Nie wiem kto na to wpadł i co wtedy brał, ale jestem pod wrażeniem. Kompletne szaleństwo. Aktorsko spektakl poległ na całej linii. Damian Aleksander wokalnie porażał swoją popową manierą i choć nie spodziewałam się niczego dobrego i tak byłam wściekła. Edyta Krzemień nie była aż taka zła, myślę, że gdyby ją przebrać z tych słodkich ciuszków zlęknionej księżniczki i poprowadzić aktorsko, to co nieco dałoby się z niej wydobyć. Wprawdzie jakość jej śpiewu pozostawia wiele do życzenia, ale w porównaniu z takim Aleksandrem ujdzie. Zgadzam się, że Mroziński był najlepszy z obsady ale i tak mnie nie zachwycił. Może to wynika z tego, że za nic Raoula polubić nie umiem? Albo z tego, że okropny całokształt przyćmił fragmenty, które się udały? Naprawdę nie wiem Carlotta. Zupełnie nie rozumiem zachwytów. Generalnie chodziło o to, żeby grała jak Minnie Driver, tylo z 5 razy większą ekspresją. Ktoś tam coś mówił, że ta wersja nie ma być grana kreskówkowo.? Eeeeeeeech . Głosowo też źle, jedynie chwilami brzmiała jak śpiewaczka operowa Niesławne tłumaczenie poraziło już w pierwszej scenie, gdy Raoul na wózku inwalidzkim śpiewa z uczuciem do pozytywki z małpką : „I ten twój tak subtelny plusz” LOL „Muzykę nocy” już pominę milczeniem. Najbardziej szokującym fragmentem było śpiewane przez Christine „Mogleś mieć i świat i mnie coś tam, coś tam, ty wybrałeś krew”. CO?! Przecież to zupełnie zmienia cały wydźwięk tej sceny! To jest niedopuszczalne, żeby w ten sposób manipulować oryginalnym librettem. Zwłaszcza, że o ile aż do sceny „Punktu bez powrotu” brakowało JAKICHKOLWIEK emocji i dopiero pod koniec przedstawienia jakieś uczucia się pojawiły, to niestety były one absolutnie nielogiczne i bezsensowne. Idea „Punktu bez powrotu” była żywcem ściągnięta z filmu, nawet nie chodzi mi o stroje (chociaż maska sado-maso poraża), ale właśnie o założenie, że Christine od początku wie, że Don Juanem jest Upiór. W Wersji oryginalnej ona na początku cały czas gra, dopiero gdzieś przy „When will the flames at last consume us” dowiaduje się kim jest postać w kapturze i PRÓBUJE UCIEC. Kompletnie panikuje, nie wie, co ma zrobić. A gdy Upiór się jej oświadcza, ściąga mu maskę i to jest dosłownie sekunda, ona chyba nie do końca sobie zdaje sprawę z tego, co robi. Tutaj to mi wyglądało na coś w rodzaju „kocham Cię bez względu na to, co masz pod maską". Oczywiście, to by mi się podobało, gdyby nie to, ze w kontekście kolejnej sceny nie miało najmniejszego sensu. Bo ok, Christine ściągnęła mu tą maskę, Upiór dalej śpiewa (sic!), czyli go ten czyn wcale nie zranił, no fajnie, wychodzą uzbrojeni panowie, więc Upiór łapie Christine za rękę i prowadzi (nie ciągnie!) do podziemi. Byłoby pięknie, tylko jak się ma do tego „Down Once more”? Nijak. Końcowy pocałunek z Upiorem trzymającym Christine w ramionach jak jakiś amant filmowy to już było naprawdę za wiele. Niech mi ktoś wytłumaczy, O CO TAM, DO LICHA CIĘŻKIEGO, CHODZIŁO? Podsumowując, ten spektakl mnie skrzywdził. Maksimum tandety, zero uczuć. I jak to ma niby wzruszać?
|
|
|
Post by fidelio on May 4, 2008 23:02:14 GMT 1
Oj jak Ty masz rację, PhAnnie... Chociaż odkrywanie Ameryki przez Pana Dyrektora to chyba nie jest dla wszystkich oczywistość. Upiór jako przesłanie o tolerancji... Hmmm... Prawda, to niby takie oczywiste. W ramach komentarza, mała relacja reporterska z wycieczki kulturoznwczej na pewne - konkurencyjne? komplemetarne? - polskie forum o musicalach. Otóż - z poduszczenia Kota i Ogrodnika - wybrałam się w te dzikie ostępy i wkleiłam swoją recenzję ku spodziewanej uciesze tambylców (Kot swoją też). No i dopiero się zaczęło. Że co to za pseudointelektualistka, napuszona "specjalistka" i że cytuję "recenzja śmierdzi Faktem". Ogrodnik nie zdzierżył i pod zgrabną operową maseczką ruszył mi w sukurs. Panny - których opinie odnośnie spektaklu nieodmiennie oscylowały wokół "było superancko", "cudownie", "wspaniale" - urządziły nam nieledwie lincz jak stado surykatek. Powiem tak - to było... ciekawe na swój sposób. Biedny Ogrodnik chyba się czegoś takiego w najbarwniejszych koszmarach nie spodziewał. Ja zresztą też nie. To było na poziomie piaskownicy w przedszkolu - zero jakichkolwiek argumentów, natomiast emocji na cysterny. Ja rozumiem młodość, entuzjazm itp - kto z nas tego nie miał - ale tutaj była egzaltacja w najczystszej formie. Na sugestie, że "analiza tekstu" nie odbiera przyjemności czytania dziewczątka owe (mówiąc "dziewczątka" chodzi o charakter, a nie o wiek) po prostu oburzały się, że ktoś śmie np podawać im dla porównania parę nazwisk porządnych reżyserów albo tytułów książek o modzie dziewiętnastowiecznej. Że potwarz, skandal i obraza boska! Bo "nuty w partyturze nie muszą się zgadzać" a to "gdzie jest przyszyta falbanka" nie ma znaczenia... Ja się nie chciałam już wdawać w dyskusje, że ahistoryczne kostiumy w stylu Kopciuszka tylko potęgują wykpiwane później w gazetach wrażenie - moim zdaniem błędne! - "bajkowości" Upiora. Bo co tam komu głupia falbanka, albo głupie słowa - liczy się efekt "impresyjny" jak oznajmiła najgłośniejsza z dziewczynek. I nikt im tu nie będzie przychodzić i umniejszać Czerpania Radości z Obcowania ze Sztuką... No po prostu trzeci akt Upiora... Przecież to było żywcem jak z Webbera, czego dyskutantki nawet chyba w tym ferworze nie zauwałyły. No bo popatrzcie tylko - ktoś przysyła kartkę, gdzie w punktach wyszczególnia co mu się nie podobało w śpiewie, grze aktorskiej, kostiumach itp. Konkretnie i w sumie bezinteresownie - bo skoro to takie duże forum, to może ktoś z tej nieszczęsnej Romy tam zajrzy i się przynajmniej zorientuje, że nie wszystkim da się wciskać kit. Reakcja przerosła panów Andre, Firmina i Piangiego - to były... hmmm... liczne, za to 15-letnie Carlotty? ;D W końcu któraś ruszyła rozumkiem i wydedukowała - Gaston Leroux by się nie powstydził - że z całą pewnością... ja i Ogrodnik to ta sama osoba! A jeśli nie to "upiornie" do siebie pasujemy i dobraliśmy się tu jak w korcu maku. NO BA! No to powiedziałam pannom, że wychodzę tą samą drogą, którą weszłam i żeby nie próbowały za mną biec, bo sobie główki o lustro rozbiją. I jestem z powrotem w naszym zacisznym loszku, z paroma siniakami, ale też być może bogatsza o parę obserwacji "środowiska". Niech one tam - po 17 czy którymś pobycie w Romie - zauważą chociaż tyle, co Pan Dyrektor Kępczyński z tego wydobył...
|
|
PhAnnie
Odwiedzający Operę
Posts: 150
|
Post by PhAnnie on May 6, 2008 10:02:19 GMT 1
Przeczytałam dyskusję na tamtym forum I masz rację - jak na to spojrzeć z boku, to ta sytuacja jest po postu strasznie zabawna, ciąg dalszy "Upiora" jak nic ;D Takie "Notes III" Tak w ogóle, to dopiero teraz w pełni sobie uświadomiłam, co musiało przeżyć środowisko "starych" Phanów w starciu z tłumem rozhisteryzowanych Gerrikowych Phangirls. Bo teraz to są tylko obrończynie ROMY a nie obrończynie jedynego słusznego, megaprzystojnego Upiora w minimaseczce, kierujące się zasadą "Krytykujesz film - nie jesteś PRAWDZIWYM Phanem". Chodzi mi o to, że owszem, skrytykowano Twój domniemany snobizm i sposób odbierania musicali. Co jest po prostu głupie, ale i na swój sposób śmieszne. Ale, jak by nie było, to się stało na „obcym” forum. I przynajmniej nikt nie powiedział Ci, osobie, która „siedzi” w podziemiach opery kilkanaście lat- „Kobieto, co ty wiesz o Upiorze?!, co, w połączeniu z najazdem takich osobników na nasze upiorne królestwo, byłoby po prostu chamskie. I mogłoby bardzo zaboleć. Wydaje mi się, że ta nieszczęsna polska wersja jednak rozejdzie się po kościach. Nie szykuje się żadna inwazja podobna do tej, która nastąpiła po przywdzianiu maski (maseczki?) przez Gerarda Butlera. Co za szczęście. (I pisze to jedna z tych pofilmowych fanek )
Niech one tam - po 17 czy którymś pobycie w Romie - zauważą chociaż tyle, co Pan Dyrektor Kępczyński z tego wydobył... Naprawdę myślisz, że one to zauważą to nawet za setnym razem, skoro do tej pory jakoś im umknęło? Szczerze mówiąc wątpię. Może to będzie inne dzieło (albo nawet dzieuo), kiedy indziej, ale teraz to już raczej, w takich przypadkach, stracone. One widzą w tym spektaklu to co widzą, podoba im się, jak się im znudzi, to zachwycać się będą czymś innym. I już.
|
|
mafia
Nowo Przybyły
Posts: 14
|
Post by mafia on May 6, 2008 15:00:28 GMT 1
Witam wszystkich serdecznie...Jestem tutaj nowa, dlatego też nie bardzo potrafię się tu poruszać.. Ja również miałam okazje obejrzeć upiora w TM ROMA. I uważam, że on był super - nie wiem czemu ta go krytykujecie...Wszyscy dali z siebie wszystko. Ciężko pracowali nad tym aby wszystko dobrze wyglądało... I trzeba wziąć to pod uwagę - a nie tak go krytykować...Weźcie pod uwagę jeszcze to, że TM ROMA ma małą scenę, miedzy innymi z tego powodu przedstawienie wygląda tak a nie inaczej... Specjalnie, na potrzebę nakręcenia musicalu wszech czasu, zbudowali teatr w którym działy się losy głównego, lubianego przez nas, bohatera Eryka... Nie wiem co o mnie teraz pomyślicie, że tak ja ich (zespół TM ROMA) bronię...Ale naprawdę wiem ile z siebie dają występując w tak trudnym przedsięwzięciu jakim jest wystąpienie w tak słynnym musicalu Webbera "Upiora w operze". Wiem…gdyż miałam okazję być na próbie… Ja to zupełnie niedawno kupiłam płytę dvd "Upiór w operze". Zdążyłam go obejrzeć dwa razy (wcześniej widziałam "Upiora..." w telewizji. Jak znajdę czas (od razu po maturze) to od razu nadrobię zaległości w oglądaniu...
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on May 6, 2008 15:20:19 GMT 1
Po pierwsze to witaj na forum. Zapraszam do foyer, opowiedzieć coś o sobie, przywitać. Nie zżeramy nowych nawet jak mają inne zdanie (-;
Czemu "czepiamy" się Romy? Poczytaj posty. Zarzuty są bardzo bardzo konkretne. Zresztą to nie zależy od wielkości sceny ani nakładów finansowych - oglądam sobie ostatnio 6 wersji Don Giovanniego ( jak skończę analizę porównawczą tow kleję) i powiem tyle: przy bardzo skromnych środkach, prostych kostiumach można zdziałać bardzo wiele. Ale z głosu i reżyserii sie nie zejdzie. Można małymi nakładami zrobić coś rewelacyjnego wkłądjąc emocje, mając wizję. A niechany oni już latali w kistuumach symbolicznych - jeden kolor albo nawet i współczesnych! To by było umowne.
Ale te podswietlne ogranki, wywrócone przesłanie i tysiąc innych rzeczy mogli sobie darować.
A film z 2002 też nie lepszy. Jak dla mnie katastrofa. Dostawłąysmy głupawki ze śmiechu a na premierze miałam łzy ze złości. Z adaptacji polecam film 1992 z Charlesem Dance ( ma wady, ma ale jest niezły i z FAUSTEM) i książkę S. Kay plus Wyspy. I oczywiście soundtrack z Webbera.
|
|
|
Post by fidelio on May 6, 2008 19:16:30 GMT 1
Witaj w loszku, Mafia Całkowicie zgadzam się z Kotem: nie zjadamy nowych, w ogóle my się tu sztuką i sałatą żywimy. I jak najbardziej można się z nami nie zgadzać - tylko błagam, wysuwając argumenty, a nie w stylu "tak bo tak i nie bo nie". Jak sobie wszyscy bez przerwy przytakują to na dłuższą metę nieciekawie jest. Jeśli chodzi o wątek główny, czyli Romę. Widzisz, dobre chęci to tylko część sukcesu... W sumie najmniej winna jest obsada aktorska, bo jakby mnie ktoś zaproponował rolę, o której marzę od lat to bym ją brała w ciemno nawet wiedząc, że sobie nie poradzę. Jeśli więc państwo w Romie grają to co kochają i kochają to co grają to zawsze będzie to widać (np Marcin Mroziński chyba robi to z przekonaniem). Widziałam jedną obsadę, więc nie chcę komentować pozostałych. Ale aktorzy (być może z wyjątkiem strasznie zblazowanego Damiana Aleksandra) to najmniejszy problem Romy. Ja rozumiem, że mała scena, że (stosunkowo, w porównaniu z Londynem czy Nowym Jorkiem) mały budżet - parę rzeczy wyszło ładnie - slajdy z rzutnika i dach na pewno. Być może trzeba było pójść w tym kierunku, a nie np inwestować w błyskające światłami organy. Wolałabym też bardziej historyczne a mniej kiczowato-bajkowe kostiumy. To nie jest przedstawienie dla dzieci i tak naprawdę nic nie usprawiedliwia grania go jak bajki. Skoro już realizatorzy nawiązali do historycznego Palais Garnier, trzeba było pójść za ciosem i iść w scenograficzno-kostiumologiczny hiperrealizm (czyli XIX wiek jak żywy), nawet jeśli kosztem mniejszego przepychu. Znacznie większym problemem była reżyseria, a raczej całkowity brak reżyserii - ja myślę, że bycie dyrektorem teatru zabiera tyle czasu, że na porządną pracę nad przedstawieniem po prostu jej może nie wystarczyć. No to się wtedy szuka dobrego reżysera, a nie za wszelką cenę chce wejść do annałów teatru jako "reżyser" Upiora. Bardzo wiele scen - stanowczo zbyt wiele - było w widoczny gołym okiem sposób pozostawionych na żywioł, niemal improwizowanych przez aktorów, którzy co gorsza nie bardzo rozumieli o co w nich chodzi (i nie musieli, od tego jest reżyser!) Tekst polski był - nie ujmując autorowi przekładu talentu demonstrowanego przy innych okazjach - jednym słowem zły. Znowu: dlaczego? Bo ktoś chciał się zapisać w historii teatru (tak jak pan dyrektor w roli reżysera)? Ja się domyślam, co Cię urzekło i co było w Romie "super" - muzyka Webbera i sama historia Upiora Opery, która mimo tych wszystkich błędów nie dała się do końca zagłuszyć nieporadnością inscenizacyjną. Jeśli o to chodzi, to się z Tobą zgadzam w 100%. Ja się wzięłam w tych pięknych lochach dokładnie z tego samego powodu, tylko trochę wcześniej. Bo usłyszałam musical Webbera i coś "kliknęło". I potem nic już nie było w stanie tego popsuć - ani liczne, kompletnie porąbane wersje filmowe (ostrzegam Cię serdecznie, do ekranizacji musicalu z G. Butleram i E. Rossum podchodź z dużą ostrożnością); ani kiepskie wykonania, ani nawet sam Gaston Leroux (książka warta przeczytania, ale znowu z dużą ostrożnością). W tej historii jest tak zdumiewająca ilość znaczeń, że wystarczy na bardzo długo. Serdeczności i trzymam kciuki za Twoje powodzenie na maturze
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on May 6, 2008 20:29:32 GMT 1
I jeszcze jedno. Piszesz:
Ja nie wiem ile z siebie dali. Moim zdaniem mało, ale nawet jeżeli wszystko to co z tego? Jeżeli ja dam z siebie wszystko żeby śpiewać Małgorzatę z Fausta a sopranem nie jestem to efekt bedzie mizerny.
To są ( mają być) profesjonaliści - tu sie patrzy po efektach. A te są...jakie są.
|
|