Post by ladyvaljean on Feb 25, 2009 13:29:02 GMT 1
Wrażenia na gorąco z wczorajszego wyjścia do Opery Krakowskiej zacznę cytatem ze znajomego reżysera: „Jak się dzieła nie wychędoży, to się nic z tego nie urodzi”.
Po pierwsze jestem troszkę w trudnej sytuacji bo Osiem i pół Felliniego wiedziałam wielki temu i pamiętam jak przez mgłę. A zastanawiam się czy i na ile można te dwie rzeczy rozpatrywać osobno. Będę musiała.
Ogólnie bardzo mi się podobało. Z niektórymi rzeczami bym dyskutowała, ale były i takie które wgniotły mnie w fotel. Ale za co panu Znanieckiemu dziękuję najbardziej to, że jakąś wizje miał i na tle całej miernej – ale - klasycznej polskiej sceny miał odwagę to pokazać.
Dla mnie zawsze Do Giovanni był kimś kto szuka. Kimś kto nie może zaspokoić apetytu, personifikacje psychoanalitycznego Id, może trochę macho, takim który i normy boskie i ludzkie ma gdzieś głęboko. Bardzo lubię te współczesne realizacje z nożem i rozchełstaną koszulą.
Tu miałam coś zupełnie innego. Coś tak nieprawdopodobnego, że aż trudno uwierzyć. Don Giovanni impotent. Ktoś wypalony, zblazowany, zmęczony, cyniczny. Poza Fellinim do którego nawiązanie było bezpośrednie mnie się skojarzył James Bond. Jeden z tych z lat ’90, pusty, nie wkładający w zasadzie wysiłku w to całe podrywanie. Ba więcej to jest James Bond któremu się nic nie udało. Taki Bondzik dla ubogich z Ciechocinka. I tylko tłumy głupich bab na niego lecą. On w zasadzie nawet ich nie pożąda. Kiedy śpiewa słynną arie o podawaniu ręki stoi przodem do publiczności. To one go molestują. On z tym biczem jest bardziej jak pogromca zwierząt niż jak uwodziciel. Zresztą same archetypy kobiece są tu celowo pokazane jako straszliwe kretynki. One same się puszczają i z chęcią dopisują do listy milletre a potem mają za złe, ze jeszcze kogoś dopisano.
Bardzo fajny motyw w Komandorem. Ja nie jestem pewna czy on naprawdę w ogóle staniał. Czy Don Giovanni fizycznie go zabił, czy to nie działo się tylko w przestrzeni archetypu i jego wyobrażani.
O ile cały spektakl był dla mnie fajny ale miałam zastrzeżenia ( bo to cholera nie była moja wizja DG i czegoś mi brakowało!) to zakończenie wgniotło mnie w fotel. Komandor przychodzi na ucztę. Tyle, że w przeciwieństwie do innych interpretacji nie są tam sami. Tam jest tłum ludzi, gra orkiestra, ludzie tańczą. I nikt nie widzi Komandora. To jest głos w głowie Don Giovanniego. Może słyszy go też Leporello od tylu lat związany z DG.
Poczułam się wgnieciona w fotel. Nie ma nic. Nie ma metafizyki, nie Am duchów, nie ma piekła. Jest tylko przesyt, gorycz, wypalenie. I w tym momencie DG strzela sobie w łeb. Jakby nie mógł już tego znieść.
Niezależnie od wszystkiego powinnam dziękować Znanieckiemu za pokazanie wiedeńskiej wersji bez umorlanijącego zakończenia, gdzie wszyscy wychodzą i się cieszę że złego szlag trafił. Tu oni nawet nie do końca zauważają, że on nie żyje.
Co podobało mi się troszkę mniej to chwilami plastikowe dekoracje które się chwiały. Miałam stracha że się zawalą zabijając pana Kwietnia. Dodatkowo sopran koloraturowy Donny Anny wcale mnie nie przekonał. Nie mam prawa do komentarzy w tym zakresie ale ona piszczała chwilami. Z tych wersji które dotychczas słyszałam to brzmiało inaczej. Lepiej.
Dalej twierdzę, ze to nie jest mój DG. Ale jestem za jedna rzecz panu Znienackiemu bezgranicznie wdzięczna. Za odwagę, wizję, coś co ja nazywam „pozbawianiem opery lanoliny” ( Od futer z lanoliną w jakich przychodzą dostojne babcie).
Obok nas siedział pewien starszy pan koneser z żoną. I się bulwersował „ Że co to, to w ogóle jest? Że kto to, to wiedział? >Że poważna opera nie może eksperymentować! Że toż to jest Mozart! Że to jest obsceniczne kuriozum! Że to jest dla takich co z tymi mptrójnikami chodzą ( ja akurat odtwarzacz mp3 miałam torebce – a na nim Don Giovanni z Raimondim)” I tak dalej. Próbowałam z panem dyskutować nie dało się. Ostatecznie zaszokowałam go stwierdzeniem, ze tak podoba mi się. Bardzo. Don Giovanni jest sztuką o seksocholiku. I nie mówcie mi że musi to być uduchowione.
Mam wrażenie, że teatr na swoje szczęście przechodził tą rewolucję już jakiś czas temu. I teraz cieszy się różnymi formami, wolno reżyserom łączyć, bawić się formą, interpretować. Nie widzę powodu dla którego można coś zrobić z Szekspirem ( a robiono wiele, ze skutkiem rewelacyjnym i miernym) a nie można tego zrobić z Mozartem. Można. Czasem trzeba. Jako fanka DeutcheOper w Berlinie cieszę się, ze coś zaczyna się dziać. Ktoś ma pomysł i odwagę. Cóż Tadeusza Kantora też nie wszyscy lubili.
Lepiej tu niż do ziejącej naftaliną bylejakości.. Byle klasycznie, byle się nie wychylać. W końcu po co odpowiadać na pytanie kto to był Don Giovanni. Po co mówić „jaki on był, czemu to” Przecież to tylko taka sobie kostiumowa historyjka o ukaranym grzeszniku.
Mogło się podobać, lub nie. Ale tak długo jak nie pozwolimy operze na eksperymenty i interpretacje, nawet te mniej udane, te bardziej udane nie powstaną wcale. I nie będzie się działo nic. Będą tylko bardziej i mnie wypucowane grzeczne bajki.
A zupełnie z innej beczki z przedstawieniem Don Giovanniego w sanatorium kojarzy mi się jeszcze jeden motyw. Może odrobinkę profanacja ( hihi) ale jak się z dystansem podejdzie to pasuje jak ulał. W końcu archetypy się przeplatają. Te ze sztuki z górnej półki i te z zupełnie niziutkiej:
W okolicy z tego słynę,
Że gdy spojrzę na dziewczynę,
Zanim zacznę grać to ona mówi pas.
Może właśnie wiec dlatego,
Wszystkie damy mój kolego
Już po randce mówią na mnie Maxi Kaz.
W sanatorium lub na wczasach,
Raczej łatwo o grubasa,
Łysy, stary, sztuczna szczęka, szkła jak dwa od piwa denka.
Wtedy ja do akcji wkraczam,
Swoim wdziękiem je uraczam.
Zawsze wszystko daje z siebie,
Żeby były w siódmym niebie.
Ale tylko jeden raz,
Taki ze mnie Maxi Kaz.
Zimny jak polodowcowy głaz.
W Ciechocinku,
Tam gdzie dom zdrojowy,
Maxi Kaz
Rusza na łowy.
Na deptaku czai się na panie,
Każda szansę dziś dostanie.
Taki ze mnie Maxi Kaz.
Panny i zamężne damy,
Chciałyby jakiejś odmiany,
Na wywczasach to normalne mówię wam.
A ja tę odmiane daję
W nocy.
Kiedy rano wstaję,
Do mojego domu wracam zawsze sam.
Po pierwsze jestem troszkę w trudnej sytuacji bo Osiem i pół Felliniego wiedziałam wielki temu i pamiętam jak przez mgłę. A zastanawiam się czy i na ile można te dwie rzeczy rozpatrywać osobno. Będę musiała.
Ogólnie bardzo mi się podobało. Z niektórymi rzeczami bym dyskutowała, ale były i takie które wgniotły mnie w fotel. Ale za co panu Znanieckiemu dziękuję najbardziej to, że jakąś wizje miał i na tle całej miernej – ale - klasycznej polskiej sceny miał odwagę to pokazać.
Dla mnie zawsze Do Giovanni był kimś kto szuka. Kimś kto nie może zaspokoić apetytu, personifikacje psychoanalitycznego Id, może trochę macho, takim który i normy boskie i ludzkie ma gdzieś głęboko. Bardzo lubię te współczesne realizacje z nożem i rozchełstaną koszulą.
Tu miałam coś zupełnie innego. Coś tak nieprawdopodobnego, że aż trudno uwierzyć. Don Giovanni impotent. Ktoś wypalony, zblazowany, zmęczony, cyniczny. Poza Fellinim do którego nawiązanie było bezpośrednie mnie się skojarzył James Bond. Jeden z tych z lat ’90, pusty, nie wkładający w zasadzie wysiłku w to całe podrywanie. Ba więcej to jest James Bond któremu się nic nie udało. Taki Bondzik dla ubogich z Ciechocinka. I tylko tłumy głupich bab na niego lecą. On w zasadzie nawet ich nie pożąda. Kiedy śpiewa słynną arie o podawaniu ręki stoi przodem do publiczności. To one go molestują. On z tym biczem jest bardziej jak pogromca zwierząt niż jak uwodziciel. Zresztą same archetypy kobiece są tu celowo pokazane jako straszliwe kretynki. One same się puszczają i z chęcią dopisują do listy milletre a potem mają za złe, ze jeszcze kogoś dopisano.
Bardzo fajny motyw w Komandorem. Ja nie jestem pewna czy on naprawdę w ogóle staniał. Czy Don Giovanni fizycznie go zabił, czy to nie działo się tylko w przestrzeni archetypu i jego wyobrażani.
O ile cały spektakl był dla mnie fajny ale miałam zastrzeżenia ( bo to cholera nie była moja wizja DG i czegoś mi brakowało!) to zakończenie wgniotło mnie w fotel. Komandor przychodzi na ucztę. Tyle, że w przeciwieństwie do innych interpretacji nie są tam sami. Tam jest tłum ludzi, gra orkiestra, ludzie tańczą. I nikt nie widzi Komandora. To jest głos w głowie Don Giovanniego. Może słyszy go też Leporello od tylu lat związany z DG.
Poczułam się wgnieciona w fotel. Nie ma nic. Nie ma metafizyki, nie Am duchów, nie ma piekła. Jest tylko przesyt, gorycz, wypalenie. I w tym momencie DG strzela sobie w łeb. Jakby nie mógł już tego znieść.
Niezależnie od wszystkiego powinnam dziękować Znanieckiemu za pokazanie wiedeńskiej wersji bez umorlanijącego zakończenia, gdzie wszyscy wychodzą i się cieszę że złego szlag trafił. Tu oni nawet nie do końca zauważają, że on nie żyje.
Co podobało mi się troszkę mniej to chwilami plastikowe dekoracje które się chwiały. Miałam stracha że się zawalą zabijając pana Kwietnia. Dodatkowo sopran koloraturowy Donny Anny wcale mnie nie przekonał. Nie mam prawa do komentarzy w tym zakresie ale ona piszczała chwilami. Z tych wersji które dotychczas słyszałam to brzmiało inaczej. Lepiej.
Dalej twierdzę, ze to nie jest mój DG. Ale jestem za jedna rzecz panu Znienackiemu bezgranicznie wdzięczna. Za odwagę, wizję, coś co ja nazywam „pozbawianiem opery lanoliny” ( Od futer z lanoliną w jakich przychodzą dostojne babcie).
Obok nas siedział pewien starszy pan koneser z żoną. I się bulwersował „ Że co to, to w ogóle jest? Że kto to, to wiedział? >Że poważna opera nie może eksperymentować! Że toż to jest Mozart! Że to jest obsceniczne kuriozum! Że to jest dla takich co z tymi mptrójnikami chodzą ( ja akurat odtwarzacz mp3 miałam torebce – a na nim Don Giovanni z Raimondim)” I tak dalej. Próbowałam z panem dyskutować nie dało się. Ostatecznie zaszokowałam go stwierdzeniem, ze tak podoba mi się. Bardzo. Don Giovanni jest sztuką o seksocholiku. I nie mówcie mi że musi to być uduchowione.
Mam wrażenie, że teatr na swoje szczęście przechodził tą rewolucję już jakiś czas temu. I teraz cieszy się różnymi formami, wolno reżyserom łączyć, bawić się formą, interpretować. Nie widzę powodu dla którego można coś zrobić z Szekspirem ( a robiono wiele, ze skutkiem rewelacyjnym i miernym) a nie można tego zrobić z Mozartem. Można. Czasem trzeba. Jako fanka DeutcheOper w Berlinie cieszę się, ze coś zaczyna się dziać. Ktoś ma pomysł i odwagę. Cóż Tadeusza Kantora też nie wszyscy lubili.
Lepiej tu niż do ziejącej naftaliną bylejakości.. Byle klasycznie, byle się nie wychylać. W końcu po co odpowiadać na pytanie kto to był Don Giovanni. Po co mówić „jaki on był, czemu to” Przecież to tylko taka sobie kostiumowa historyjka o ukaranym grzeszniku.
Mogło się podobać, lub nie. Ale tak długo jak nie pozwolimy operze na eksperymenty i interpretacje, nawet te mniej udane, te bardziej udane nie powstaną wcale. I nie będzie się działo nic. Będą tylko bardziej i mnie wypucowane grzeczne bajki.
A zupełnie z innej beczki z przedstawieniem Don Giovanniego w sanatorium kojarzy mi się jeszcze jeden motyw. Może odrobinkę profanacja ( hihi) ale jak się z dystansem podejdzie to pasuje jak ulał. W końcu archetypy się przeplatają. Te ze sztuki z górnej półki i te z zupełnie niziutkiej:
W okolicy z tego słynę,
Że gdy spojrzę na dziewczynę,
Zanim zacznę grać to ona mówi pas.
Może właśnie wiec dlatego,
Wszystkie damy mój kolego
Już po randce mówią na mnie Maxi Kaz.
W sanatorium lub na wczasach,
Raczej łatwo o grubasa,
Łysy, stary, sztuczna szczęka, szkła jak dwa od piwa denka.
Wtedy ja do akcji wkraczam,
Swoim wdziękiem je uraczam.
Zawsze wszystko daje z siebie,
Żeby były w siódmym niebie.
Ale tylko jeden raz,
Taki ze mnie Maxi Kaz.
Zimny jak polodowcowy głaz.
W Ciechocinku,
Tam gdzie dom zdrojowy,
Maxi Kaz
Rusza na łowy.
Na deptaku czai się na panie,
Każda szansę dziś dostanie.
Taki ze mnie Maxi Kaz.
Panny i zamężne damy,
Chciałyby jakiejś odmiany,
Na wywczasach to normalne mówię wam.
A ja tę odmiane daję
W nocy.
Kiedy rano wstaję,
Do mojego domu wracam zawsze sam.