Post by Bazylia on Mar 25, 2011 20:32:14 GMT 1
Les Misérables – recenzja zbiorcza
Na początek przyznam się bez bicia, że nie czytałam książki (shame on me), nie oglądałam żadnej ekranizacji, ani żadnej innej wersji musicalu. Słowem, poszłam jako kompletny laik.
Bardzo dobra decyzja była to, jak by orzekł mistrz Yoda.
Dzięki temu mogłam się zastanawiać, jak się skończy, było parę niespodzianek, i na pewno miałam inny odbiór nie mając romowej inscenizacji do czego porównać.
Dekoracje –dobrze. Barykada dobrze zrobiona, i bardzo podobał mi się most i paryski zaułek. Światło też ładnie, podkreślało co powinno; najlepiej wypadło podświetlanie umierających postaci – proste, symboliczne, wymowne.
Aranżacja muzyczna – to kolejny powód, dla którego pójście do Romy bez znajomości innych wersji było świetną decyzją. Ponieważ dzięki temu przy oglądaniu aranżacja muzyczna była ok. (O tym jeszcze później.)
Teksty – bez większych zastrzeżeń. To znaczy – podczas spektaklu, bez żadnych, w jednym miejscu czy dwóch sylaby się z melodią nie zgrywały (po przetłumaczeniu w życiu paru piosenek na polskie wersje nadające się do śpiewania takie rzeczy się słyszy), ale uszło. (O tym również będzie później.) I piękne było to domknięcie, że Javert na koniec śpiewał ten sam tekst, który na początku śpiewał Valjean (cóż, pominę fakt, że w tłumaczeniu było o „ciemnym leju”).
Aktorstwo. Dopilnowałam, żeby iść na pierwszą obsadę, ze względu na: Edytę Krzemień (Fantine), Malwinę Kusior (Eponine), Marcina Mrozińskiego (Marius), Tomasza Steciuka (Thenardier), oraz, last but not least, Łukasza Dziedzica (Javert). Ach, no i żeby uniknąć Damiana Aleksandra w roli Valjeana, wychodząc z założenia, że Janusz Kruciński na pewno będzie lepszy. Nie zawiodłam się na nikim.
Reszta obsady dobrze lub poprawnie, z wyjątkiem Łukasza Zagrobelnego, który wprawdzie wokalnie wypadł przyzwoicie, ale nie kupuję bajki że taki Enjorlas kogokolwiek byłby w stanie pociągnąć za sobą na barykady. Drugi zawód to Cosette (Paulina Janczak), która była wyjątkowo bezpłciowa – taka słodka, och, ach, a że dodatkowo za wokalem Pauliny nie przepadam… cóż.
Dzieciaki śpiewały i grały dobrze, zwłaszcza Gavroche. „Siemanko, inspektorze” było piękne, a później jak Gavroche miał swoją ostatnią piosenkę to był jeden z trzech momentów musicalu które naprawdę mnie ruszyły.
Janusz Kruciński. Śpiewał dobrze, grał dobrze, nie mam zastrzeżeń. Poza piosenką „Bring Him Home”, która – naprawdę przepraszam bardzo – ale bolała momentami. Te wysokie dźwięki… Auć. Z drugiej strony – jak pomyślę, jak zaśpiewałby to Damian Alensander… Nie, nie, nie mam zastrzeżeń do pana Krucińskiego. (O tym też będzie później.) I śmierć Valjeana była drugim z tych momentów, które mnie ruszyły (właściwie, chronologicznie patrząc, to trzecim).
Tomasz Steciuk. Wokalnie nie bardzo miał się czym popisać, tzn. nie w takich klimatach w jakich bym go najchętniej widziała, ale aktorsko… O borze liściasty i jeżu kolczasty. Był wspaniały. I grał do samego końca, to znaczy podczas oklasków również. I poskładałam się przez niego ze śmiechu kilkukrotnie.
Malwina Kusior. Co mogę powiedzieć… wiedziałam, że będzie bardzo dobrze, i tak też było Piosenka Eponine, mimo lekko koślawego tłumaczenia, poruszająca nadal, dzięki wykonaniu Malwiny. Podobnie Edyta Krzemień. I tak, uważam, że daję radę w „I Dreamed a Dream”. Obie panie mają świetne, mocne głosy, i to jest to co bazy lubią najbardziej. Aktorsko też dobrze.
Marcin Mroziński. Co do tego pana również nie miałam żadnych wątpliwości Trochę natomiast… hm, dostał rolę bardzo podobną do roli Raoula, więc odniosłam wrażenie lekkiej powtarzalności, jeśli chodzi o aktorstwo. Ale wrażenie ogólne pozostało bardzo dobre i tak.
Łukasz Dziedzic. Mrok godny Krolocka przelewał się przez kanał dla orkiestry i wylewał na widownię, ilekroć Dziedzic pojawił się na scenie, i przytłaczał nieco biednego Valjeana. Chciałam przez to powiedzieć mniej więcej, że Javert był najbardziej wyrazistą postacią spektaklu, także ze względów wokalnych – za co brawo, Monsieur. Odpowiedni człowiek w odpowiedniej roli (ale o tym też będzie później). I samobójstwo Javerta było trzecim momentem, który mnie ruszył.
Na koniec powiem jeszcze, że w odbiorze spektaklu na poważnie przeszkadzały mi trochę istne pokłady skojarzeń – był i Krolock, i Matrix, i Lucjusz Malfoy/Wiedźmin (z mieczem przezna-… to znaczy, z pałką, z pałką przeznaczenia), i moje osobiste skojarzenia przez tekst „prawo to ja” („ja tu jestem prawem”, jakoś tak to leciało w kojarzącym się materiale), i Steciuk – przypomnę, trzecio-obsadowy Upiór – w kanałach, i całe mnóstwo innych rzeczy.
„O tym będzie później…”
Po spektaklu zapoznałam się z jubileuszowymi koncertami z anglojęzycznych wersji „Les Mis”, zarówno 25. rocznicą, jak i 10. 25. wypadła porównywalnie z wersją z Romy, czyli dobrze, ale bez szału – poza Enjolrasem (Ramin Karimloo), który wykazał się stopniem nawiedzenia godnym Rega Shoe, a to jest właśnie to czego tej roli potrzeba, oraz Valjeanem (Alfie Boe), który był lepszy niż nasz polski.
Natomiast wersja z 10. rocznicy… Cóż, już na zawsze zaburzyła mi odbiór wersji romowej, i każdej innej. Bo to jest *jedyna słuszna wersja*. Wokalnie – w subiektywnym odbiorze – nawet aż tak nie odbiera poziomem w górę od wersji polskiej, większość głównych ról przynajmniej – ale aktorsko wypadli lepiej – na koncercie (!) – być może dlatego, że na nagraniu widać mimikę twarzy bardzo dobrze, czego w teatrze z XVI rzędu nie uświadczyłam za bardzo. W każdym razie koncert oglądany na youtube ruszył mnie tak samo jak spektakl oglądany w teatrze, to wiele mówi.
Bardzo spodobała mi się koncepcja na Fantine (Ruthie Henshall), która nie była biedną pokrzywdzoną przez los ofiarą (jak w polskiej wersji) – to znaczy, też była, co nie przeszkadzało jej podnieść głowę i napluć temu losowi w twarz. Marius (Michael Ball) miło mnie zaskoczył wokalnie, zwłaszcza w porównaniu z tym z 25-lecia, który bardziej przypominał Justina Biebera – bo polski Marius wokalnie był dobry, zresztą wszyscy tu znamy możliwości wokalne Marcina Mrozińskiego. O Cosette się niestety nie wypowiem, bo po polskiej mam uraz, więc fragmenty z Cosette pominęłam… Ale dała się słuchać, więc kiedyś dam jej szansę. Enjorlas (Michael Marigue) – mniej nawiedzony niż Ramin, ale wokalnie daje radę i aktorsko też. Valjean (Colm Wilkinson) – co do wokalu momentami miałam mieszane uczucia, ale właściwie… Może właściwie tak jednak powinno być. Poza tym Valjean ma głos dobry, co parę razy słychać, m.in. w "Bring Him Home". Ostatecznie przekonał mnie stroną aktorską, że być może to jest ten jedyny słuszny Valjean. I na koniec – fenomenalny Philip Quast jako Javert. Niesamowity głos, aktorsko - mistrzostwo… ruszyło mnie. Javert Quasta jest bardziej wielowymiarowy niż tylko „praworządna bezwzględna praworządność”, co widać już w „Stars”, a później bardzo wyraźnie widać w „Javert’s Suicide”, a przy tym to co Quast wyrabia z głosem...
Konfrontacje Valjeana z Javertem – genialne, brawo, brawo, brawo dla obu panów! O ile co do Colma Wilkinsona jako jedynego słusznego Valjeana mam nadal trochę wątpliwości, o tyle z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że Philip Quast jest tym dla roli Javerta, kim był Steve Barton dla roli Krolocka… Naszemu polskiemu Javertowi – z całym szacunkiem, bo doceniam naprawdę aktorstwo i wokal Dziedzica – trochę jeszcze do tego poziomu brakuje.
Podobało mi się też dodane na koniec koncertu „Do You Hear the People Sing” w wykonaniu siedemnastu Valjeanów różnych narodowości (Robert Marien zwłaszcza dobrze wypadł). I bardzo chciałabym usłyszeć „Les Mis” po czesku, bo sądząc po zasłyszanym fragmencie to byłoby bardzo radosne przeżycie
Wersja anglojęzyczna uświadomiła mi też jakość polskiego tłumaczenia. Teskty w stylu „ukraść to złodziejska rzecz” – odkrywcze. Zasługuje na nagrodzenie facepalmem. Jak można w ogóle było tak zepsuć tekst Valjeana, który mówi Javertowi, że za nic go nie wini, bo w końcu tamten tylko wypełniał swój obowiązek? „A ja do ciebie nie mam nic, na służbie jesteś, więcej nic” w porównaniu z angielskim „There’s nothing I blame you for, you’ve done your duty, nothing more” – pomijam już lotność rymów „nic – nic”. (To taki szczegół, ale „o nic cię nie obwiniam” a „nie mam do ciebie nic” to nie znaczy to samo.) I „każdy z nas człowiekiem tylko jest” zamiast „I’m a man no worse than any man”. Wiem, wiem, że ciężko się tłumaczy do melodii, ale to nadal boli. I wiem, że oryginalna wersja była francuska, ale po pierwsze, za słabo znam język, żeby porównywać, a po drugie oficjalnie uznaną wersją jest chyba angielska. Bo właściwie nie czepiam się samej dokładności, ale spłycania tekstu, bolesnego spłycania tekstu, przez co postaci też tracą na wielowymiarowości. To pomarudzę dalej. Bardzo pokrzywdzone zostało też „Stars”. Trochę również „I Dreamed a Dream” i „On My Own”. No i ten „ciemny lej”. Na pewno było tego więcej, i w niektórych momentach polskim tekstom brakuje tej subtelności, tego drugiego dna, które jest w wersji angielskiej.
Właśnie! O aranżacji jeszcze miało być. W porównaniu z 10leciem – gdzie jest wielki chór i spora orkiestra – wersja romowa wypada biednie. No i przesterowane romowe mikroporty, naprawdę, mogliby nauczyć się ustawiać przez te parę lat, really.
Dla ciekawych obu wersji zarówno nagranie video z koncertu 10-lecia, jak i nagrania audio z polskiej wersji, można wyszperać na youtubie.
Na początek przyznam się bez bicia, że nie czytałam książki (shame on me), nie oglądałam żadnej ekranizacji, ani żadnej innej wersji musicalu. Słowem, poszłam jako kompletny laik.
Bardzo dobra decyzja była to, jak by orzekł mistrz Yoda.
Dzięki temu mogłam się zastanawiać, jak się skończy, było parę niespodzianek, i na pewno miałam inny odbiór nie mając romowej inscenizacji do czego porównać.
Dekoracje –dobrze. Barykada dobrze zrobiona, i bardzo podobał mi się most i paryski zaułek. Światło też ładnie, podkreślało co powinno; najlepiej wypadło podświetlanie umierających postaci – proste, symboliczne, wymowne.
Aranżacja muzyczna – to kolejny powód, dla którego pójście do Romy bez znajomości innych wersji było świetną decyzją. Ponieważ dzięki temu przy oglądaniu aranżacja muzyczna była ok. (O tym jeszcze później.)
Teksty – bez większych zastrzeżeń. To znaczy – podczas spektaklu, bez żadnych, w jednym miejscu czy dwóch sylaby się z melodią nie zgrywały (po przetłumaczeniu w życiu paru piosenek na polskie wersje nadające się do śpiewania takie rzeczy się słyszy), ale uszło. (O tym również będzie później.) I piękne było to domknięcie, że Javert na koniec śpiewał ten sam tekst, który na początku śpiewał Valjean (cóż, pominę fakt, że w tłumaczeniu było o „ciemnym leju”).
Aktorstwo. Dopilnowałam, żeby iść na pierwszą obsadę, ze względu na: Edytę Krzemień (Fantine), Malwinę Kusior (Eponine), Marcina Mrozińskiego (Marius), Tomasza Steciuka (Thenardier), oraz, last but not least, Łukasza Dziedzica (Javert). Ach, no i żeby uniknąć Damiana Aleksandra w roli Valjeana, wychodząc z założenia, że Janusz Kruciński na pewno będzie lepszy. Nie zawiodłam się na nikim.
Reszta obsady dobrze lub poprawnie, z wyjątkiem Łukasza Zagrobelnego, który wprawdzie wokalnie wypadł przyzwoicie, ale nie kupuję bajki że taki Enjorlas kogokolwiek byłby w stanie pociągnąć za sobą na barykady. Drugi zawód to Cosette (Paulina Janczak), która była wyjątkowo bezpłciowa – taka słodka, och, ach, a że dodatkowo za wokalem Pauliny nie przepadam… cóż.
Dzieciaki śpiewały i grały dobrze, zwłaszcza Gavroche. „Siemanko, inspektorze” było piękne, a później jak Gavroche miał swoją ostatnią piosenkę to był jeden z trzech momentów musicalu które naprawdę mnie ruszyły.
Janusz Kruciński. Śpiewał dobrze, grał dobrze, nie mam zastrzeżeń. Poza piosenką „Bring Him Home”, która – naprawdę przepraszam bardzo – ale bolała momentami. Te wysokie dźwięki… Auć. Z drugiej strony – jak pomyślę, jak zaśpiewałby to Damian Alensander… Nie, nie, nie mam zastrzeżeń do pana Krucińskiego. (O tym też będzie później.) I śmierć Valjeana była drugim z tych momentów, które mnie ruszyły (właściwie, chronologicznie patrząc, to trzecim).
Tomasz Steciuk. Wokalnie nie bardzo miał się czym popisać, tzn. nie w takich klimatach w jakich bym go najchętniej widziała, ale aktorsko… O borze liściasty i jeżu kolczasty. Był wspaniały. I grał do samego końca, to znaczy podczas oklasków również. I poskładałam się przez niego ze śmiechu kilkukrotnie.
Malwina Kusior. Co mogę powiedzieć… wiedziałam, że będzie bardzo dobrze, i tak też było Piosenka Eponine, mimo lekko koślawego tłumaczenia, poruszająca nadal, dzięki wykonaniu Malwiny. Podobnie Edyta Krzemień. I tak, uważam, że daję radę w „I Dreamed a Dream”. Obie panie mają świetne, mocne głosy, i to jest to co bazy lubią najbardziej. Aktorsko też dobrze.
Marcin Mroziński. Co do tego pana również nie miałam żadnych wątpliwości Trochę natomiast… hm, dostał rolę bardzo podobną do roli Raoula, więc odniosłam wrażenie lekkiej powtarzalności, jeśli chodzi o aktorstwo. Ale wrażenie ogólne pozostało bardzo dobre i tak.
Łukasz Dziedzic. Mrok godny Krolocka przelewał się przez kanał dla orkiestry i wylewał na widownię, ilekroć Dziedzic pojawił się na scenie, i przytłaczał nieco biednego Valjeana. Chciałam przez to powiedzieć mniej więcej, że Javert był najbardziej wyrazistą postacią spektaklu, także ze względów wokalnych – za co brawo, Monsieur. Odpowiedni człowiek w odpowiedniej roli (ale o tym też będzie później). I samobójstwo Javerta było trzecim momentem, który mnie ruszył.
Na koniec powiem jeszcze, że w odbiorze spektaklu na poważnie przeszkadzały mi trochę istne pokłady skojarzeń – był i Krolock, i Matrix, i Lucjusz Malfoy/Wiedźmin (z mieczem przezna-… to znaczy, z pałką, z pałką przeznaczenia), i moje osobiste skojarzenia przez tekst „prawo to ja” („ja tu jestem prawem”, jakoś tak to leciało w kojarzącym się materiale), i Steciuk – przypomnę, trzecio-obsadowy Upiór – w kanałach, i całe mnóstwo innych rzeczy.
„O tym będzie później…”
Po spektaklu zapoznałam się z jubileuszowymi koncertami z anglojęzycznych wersji „Les Mis”, zarówno 25. rocznicą, jak i 10. 25. wypadła porównywalnie z wersją z Romy, czyli dobrze, ale bez szału – poza Enjolrasem (Ramin Karimloo), który wykazał się stopniem nawiedzenia godnym Rega Shoe, a to jest właśnie to czego tej roli potrzeba, oraz Valjeanem (Alfie Boe), który był lepszy niż nasz polski.
Natomiast wersja z 10. rocznicy… Cóż, już na zawsze zaburzyła mi odbiór wersji romowej, i każdej innej. Bo to jest *jedyna słuszna wersja*. Wokalnie – w subiektywnym odbiorze – nawet aż tak nie odbiera poziomem w górę od wersji polskiej, większość głównych ról przynajmniej – ale aktorsko wypadli lepiej – na koncercie (!) – być może dlatego, że na nagraniu widać mimikę twarzy bardzo dobrze, czego w teatrze z XVI rzędu nie uświadczyłam za bardzo. W każdym razie koncert oglądany na youtube ruszył mnie tak samo jak spektakl oglądany w teatrze, to wiele mówi.
Bardzo spodobała mi się koncepcja na Fantine (Ruthie Henshall), która nie była biedną pokrzywdzoną przez los ofiarą (jak w polskiej wersji) – to znaczy, też była, co nie przeszkadzało jej podnieść głowę i napluć temu losowi w twarz. Marius (Michael Ball) miło mnie zaskoczył wokalnie, zwłaszcza w porównaniu z tym z 25-lecia, który bardziej przypominał Justina Biebera – bo polski Marius wokalnie był dobry, zresztą wszyscy tu znamy możliwości wokalne Marcina Mrozińskiego. O Cosette się niestety nie wypowiem, bo po polskiej mam uraz, więc fragmenty z Cosette pominęłam… Ale dała się słuchać, więc kiedyś dam jej szansę. Enjorlas (Michael Marigue) – mniej nawiedzony niż Ramin, ale wokalnie daje radę i aktorsko też. Valjean (Colm Wilkinson) – co do wokalu momentami miałam mieszane uczucia, ale właściwie… Może właściwie tak jednak powinno być. Poza tym Valjean ma głos dobry, co parę razy słychać, m.in. w "Bring Him Home". Ostatecznie przekonał mnie stroną aktorską, że być może to jest ten jedyny słuszny Valjean. I na koniec – fenomenalny Philip Quast jako Javert. Niesamowity głos, aktorsko - mistrzostwo… ruszyło mnie. Javert Quasta jest bardziej wielowymiarowy niż tylko „praworządna bezwzględna praworządność”, co widać już w „Stars”, a później bardzo wyraźnie widać w „Javert’s Suicide”, a przy tym to co Quast wyrabia z głosem...
Konfrontacje Valjeana z Javertem – genialne, brawo, brawo, brawo dla obu panów! O ile co do Colma Wilkinsona jako jedynego słusznego Valjeana mam nadal trochę wątpliwości, o tyle z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że Philip Quast jest tym dla roli Javerta, kim był Steve Barton dla roli Krolocka… Naszemu polskiemu Javertowi – z całym szacunkiem, bo doceniam naprawdę aktorstwo i wokal Dziedzica – trochę jeszcze do tego poziomu brakuje.
Podobało mi się też dodane na koniec koncertu „Do You Hear the People Sing” w wykonaniu siedemnastu Valjeanów różnych narodowości (Robert Marien zwłaszcza dobrze wypadł). I bardzo chciałabym usłyszeć „Les Mis” po czesku, bo sądząc po zasłyszanym fragmencie to byłoby bardzo radosne przeżycie
Wersja anglojęzyczna uświadomiła mi też jakość polskiego tłumaczenia. Teskty w stylu „ukraść to złodziejska rzecz” – odkrywcze. Zasługuje na nagrodzenie facepalmem. Jak można w ogóle było tak zepsuć tekst Valjeana, który mówi Javertowi, że za nic go nie wini, bo w końcu tamten tylko wypełniał swój obowiązek? „A ja do ciebie nie mam nic, na służbie jesteś, więcej nic” w porównaniu z angielskim „There’s nothing I blame you for, you’ve done your duty, nothing more” – pomijam już lotność rymów „nic – nic”. (To taki szczegół, ale „o nic cię nie obwiniam” a „nie mam do ciebie nic” to nie znaczy to samo.) I „każdy z nas człowiekiem tylko jest” zamiast „I’m a man no worse than any man”. Wiem, wiem, że ciężko się tłumaczy do melodii, ale to nadal boli. I wiem, że oryginalna wersja była francuska, ale po pierwsze, za słabo znam język, żeby porównywać, a po drugie oficjalnie uznaną wersją jest chyba angielska. Bo właściwie nie czepiam się samej dokładności, ale spłycania tekstu, bolesnego spłycania tekstu, przez co postaci też tracą na wielowymiarowości. To pomarudzę dalej. Bardzo pokrzywdzone zostało też „Stars”. Trochę również „I Dreamed a Dream” i „On My Own”. No i ten „ciemny lej”. Na pewno było tego więcej, i w niektórych momentach polskim tekstom brakuje tej subtelności, tego drugiego dna, które jest w wersji angielskiej.
Właśnie! O aranżacji jeszcze miało być. W porównaniu z 10leciem – gdzie jest wielki chór i spora orkiestra – wersja romowa wypada biednie. No i przesterowane romowe mikroporty, naprawdę, mogliby nauczyć się ustawiać przez te parę lat, really.
Dla ciekawych obu wersji zarówno nagranie video z koncertu 10-lecia, jak i nagrania audio z polskiej wersji, można wyszperać na youtubie.