|
Post by fidelio on Jun 3, 2007 6:59:56 GMT 1
2 pażdziernika – Londyn
Kłamstwo jest delikatną sztuką. Pisząc w pamiętniku wciąż muszę uważać, żeby nie zdradzić się jakimś niebacznym słowem. Dzisiejsze słowa Renfielda były dla mnie jak szok. Bóg, jak sądzę, odwrócił się ode mnie z odrazą, a dziś ten biedny szaleniec poleca mnie Jego opiece. Cóż ja uczyniłam? Jonathan i mężczyźni zamknęli się w gabinecie. Tak wiele bym dała aby wiedzieć, o czym mówią. Poprosiłam doktora Sewarda o środek nasenny, który zamierzam wlać do szklanki przy łóżku Jonathana. Nie wytrzymam, jeśli miałby mnie jeszcze kiedykolwiek dotknąć! Jednak gdzieś głęboko, poza całym tym niepokojem, tli się nadzieja. Powiedział, że nigdy nie będzie daleko ode mnie. Przecież dałam mu moją duszę. Cały dzień, każdą myślą, jestem przy tobie, najmilszy! Och Vlad, błagam cię, przyjdź i zabierz mnie z tego piekła!
|
|
|
Post by fidelio on Jun 3, 2007 12:49:53 GMT 1
3 października – Londyn
Zapisać, zapisać to wszystko!! Ręka mi drży, lecz sięgam po te kartki. Ten zeszyt jest moją jedyną obroną, jedynym usprawiedliwieniem i przyjacielem. Jeśli nie wyrzucę z siebie tych wszystkich wspomnień, serce pęknie mi na dwoje. Wczoraj cierpiałam, lecz nigdy nie domyślałam się, jak głębokie może być poniżenie. Na całym świecie nie ma chyba istoty, która zrozumiałaby to, co czuję. Muszę pisać, pisać – nie myśleć!
Jonathan wrócił późno w nocy. Udając, że śpię, słyszałam jak pije wieczorną brandy wraz z kroplami, które tam dolałam. Słyszałam, jak kładzie się po drugiej stronie dużego łóżka, jak jego oddech wyrównuje się z wolna. Miałam dziwne wrażenie wielkiej wolności i chyba po raz pierwszy od dwóch dni na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Jak ciekawe dziecko dotknęłam Jonathana, ale ani drgnął. Za oknem widziałam gęstniejącą mgłę, która przez szpary w futrynie zdawała się przenikać do pokoju. Nagle, tak wyraźnie, że serce zakołatało mi jak młot, poczułam czyjąś obecność. Zastygła w oczekiwaniu patrzyłam, jak obłok mgły gęstnieje coraz bardziej i przybiera kształty postaci mężczyzny. Vlad – moje życie, moja miłość i śmierć – stał przede mną z tym zagadkowym uśmiechem, który tak dobrze znam. Jego włosy lśniły w poświacie księżyca i spływały na ramiona. Był tak nieziemsko piękny stojąc w bladej smudze światła przy oknie, że powstrzymałam się, żeby nie krzyknąć. Przerażona, spojrzałam za siebie na śpiącego Jonathana, potem na mojego księcia. Chciałam mówić, ale położył palec na wargach. Podszedł o krok, a ja przywarłam do jego piersi, oplotłam go ramionami i odnalazłam ustami jego usta. Delikatnie odsunął mnie od siebie jedną ręką ujmując mnie za ramię i szepnął, wyraźnie rozbawiony: - Czy nie dostanę nic w nagrodę za poniesione trudy? - Jestem twoja, twoja bez reszty. Weź mnie albo zabij, jeśli chcesz – dyszałam z podniecenia. - Ależ ja wcale nie chcę cię zabijać – nie przestawał się uśmiechać. Odchylił mnie w tył, a ja nie zamierzałam się bronić. Czułam jak opuszczają mnie siły, jak mdleję z rozkoszy. Czas stanął w miejscu. Gdy oderwał ode mnie swe wargi skrzywione w grymasie największego szczęścia, kapała z nich świeża krew. Objął mnie, wciąż klęczącą na łóżku i patrząc mi prosto w twarz powiedział: - Nie bój się niczego, obronię cię przed nimi wszystkimi. Nie potrafią nawet upilnować domu – zaśmiał się cicho. – Jesteś moja, tylko moja, Mino. Ciało z ciała, krew z krwi. Nasze myśli, nasze uczucia są jednym. Uwierz mi, jeszcze przyjdzie czas, gdy będziemy razem i nic nas nie rozdzieli. Moja żono, moja przyjaciółko. Przebyłbym wszystkie lądy i morza świata dla ciebie. - Tak, mój ukochany – szeptałam. – Wezwij mnie, a pojadę nie zważając na niebezpieczeństwo. - To raczej oni będą się bać... – znowu się zaśmiał. – Nasze małe braterstwo krwi... Zdjął koszulę. Całowałam jego pierś, na której wciąż widać było świeży ślad zadrapania. Ostrymi paznokciami zerwał strup, aż popłynęła krew. Dotknęłam jej językiem, a on ujął moją głowę w dłonie i przycisnął do siebie tak mocno, że zabrakło mi tchu. Gdy przywarłam ustami do rany, z jego krtani wydobył się zduszony okrzyk.
Nagle, z piekielnym łomotem, runęły drzwi i do pokoju wpadli van Helsing, Seward, Morris i Godalming! Serce podskoczyło mi do gardła. Vlad przez moment nie poruszył się, wciąż stojąc przy łóżku z moją głową w dłoniach. Wtem odepchnął mnie i skoczył ku napastnikom. Bezwolna jak szmaciana lalka upadłam na pościel. Van Helsing wyciągnął w stronę księcia opłatek; Vlad cofnął się gwałtownie, zakrywając twarz ramieniem. Mężczyźni wyciągnęli krzyżyki. Wtedy Vlad postąpił krok do przodu i ich stronę. - Czy sądzisz, van Halsing, że tym zdołasz mnie powstrzymać? – syknął sarkastycznie. – Podkopałem się pod waszą twierdzę. - Jesteśmy silni mocą Boga! – wrzasnął profesor zasłaniając się hostią. - Walczyłem za wiarę wieki wcześniej, niż ty przyszedłeś na świat! - Koniec twojej wojny z Bogiem, Dracula! Czas zapłacić za zbrodnie! - Przecież to ja właśnie zostałem zdradzony! – zawołał Vlad. Skinął ręką, a ogień buchnął z dywanu tak, że wszyscy odskoczyli. Po chwili w pokoju widać było tylko rozwiewający się obłok mgły. Krzyknęłam wtedy tak przejmująco i przeraźliwie, że mężczyźni pobledli i rzucili się ku mnie. Leżałam niezdolna się poruszyć, z twarzą wciąż jeszcze umazaną krwią. Czułam, że zaraz oszaleję albo umrę ze wstydu i rozpaczy. Zakryłam twarz dłońmi. Przynieśli wodę i zaczęli cucić Jonathana, ale nie zważałam na to jęcząc w ataku histerii. - Nie! Nie! Nie opuszczaj mnie! Nie zniosę tego! Nie zostawiaj mnie teraz! Zostań! Jonathan musiał pomyśleć, że to o nim mówię, bo chwycił mnie za ręce. Wczepiłam się w jego dłonie kurczowo, jakby szukając deski ratunku. Van Helsing zaczął mnie uspokajać, a ja drżałam tak, że Jonathan z całej siły przycisnął mnie do siebie, aby mnie utrzymać. - Jestem nieczysta! Nieczysta! Nie dotykaj mnie! – wrzasnęłam wściekłym głosem, Jonathan jednak nie wypuścił mnie z objęć. Seward tymczasem relacjonował mu, co zastał w pokoju. Mówiłam coś nieskładnie; powiedziałam, że zażyłam środek nasenny, ale nie uwierzył mi. Bredziłam coś o mgle, sama już nie wiem co. Doktor Seward wszystko notował. Tak się boję, nie widziałam jeszcze jego zapisków, nie śmiem o nie poprosić. W tym stanie mogłam przecież powiedzieć wszystko! Chciałabym cofnąć te słowa. Boże, co ja im naopowiadałam?? Boże?? Jak ja śmiem wzywać Boga! Jestem przeklęta, po stokroć przeklęta, gdyż odrzuciłam życie dla śmierci. A teraz śmierć sama odwraca się ode mnie. Gdybym nie była pewna, że zrobią ze mną to, co zrobili z Lucy – natychmiast odebrałabym sobie życie.
Wieczorem
Przez cały dzień brali mnie po kolei na spytki. Tym, co dziwi mnie najbardziej jest fakt, że mężczyźni zamiast odprawiać nade mną sąd – żałują mnie. Nieszczęsny Jonathan! Pomimo wszystko stara się zachować spokój. Traktuje mnie jak skrzywdzone dziecko. Wzrusza mnie swoją dobrocią; prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - ale on uważa chyba wszelkie przeciwności za okazję do demonstrowania przymiotów swego charakteru. Jak mogę być tak cyniczna! Gdy patrzę, jak cierpi ta niewinna ofiara mego haniebnego czynu, serce mi się kraje. A przecież właśnie ja nie mam prawa go pocieszać. Postawiłam wszystko na jedną kartę, zażądałam wyjawienia mi wszystkich sekretów tego domu i – o dziwo – wygrałam. Przeczytałam notatki Jacka – teraz wszystko rozumiem. Biedny, kochany Jack, poskładał moją deliryczną gadaninę w całość. Przynajmniej tak mu się wydaje, gdyż nawet w największej gorączce nie wyrzekłabym niektórych zdań, które wkłada mi w usta. Irytuje mnie to, ale jednocześnie jego obraz wydarzeń, w których istotnie wychodzę na uciemiężoną sierotę, jest dla mnie bezpieczny. Te jego komentarze, takie jak gęsto umieszczane słowa w rodzaju „potworność, ohyda, wstrętne, plugawe, cuchnące”... Mimo wszystko, wciąż chyba można między wierszami wyczytać, że nie jest całkiem pewien, co naprawdę widział. Może zresztą to tylko mnie się tak wydaje. Od rana pozbierałam się trochę w sobie. Chcę czy nie, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko walczyć. Muszę wykazać się iście makiawelicznym sprytem, a przede wszystkim zachować zimną krew! Rano wykrzykiwałam coś bezładnie, że chcę umrzeć, ale to już przeszłość. Przecież ja NIE umrę!! Przeminą lata, wieki całe, a ja będę żyć! Cóż mi z tego, że odrzuciłam jakieś pozagrobowe szczęście, jeśli grób odtąd mnie nie dotyczy. Zwyciężyliśmy, Vlad – teraz musimy tylko wytrwać. Wciąż czuję twoją obecność w moich myślach. Czuję, jak cała istota Miny Murray (Murray!!) staje się jednym pragnieniem - strzałą niechybnie lecącą do celu. Rzeczy, których nie rozumiałam, otwierają się przed moimi oczami jak cudowna księga.
Rację miał van Helsing mówiąc, że muszę pokonać śmierć. To jednak jest niebezpieczny człowiek. Zupełnie niespodziewanie powiedział dziś w mojej obecności do Jonathana: - Hrabia ubiegłej nocy biesiadował do syta, będzie więc spać do późna. Jego świadomość wydarzeń tej nocy zdumiewa mnie i przeraża. Zadrżałam, gdyż zdałam sobie sprawę, że on domyśla się, co się naprawdę stało. Oczywiście, wyparł się wszystkiego i nawet zaczął mnie przepraszać, ale muszę się strzec! To, co zrobił wychodząc, nie pozostawia złudzeń. Podstępnie podszedł do mnie i dotknął mojego czoła opłatkiem. Jakby mi rozpalony pręt przystawił do skroni! Została krwawa rana, która sprawia mi nieznośny ból. Jestem więc pohańbiona, napiętnowana jako cudzołożnica. Chciałabym wytłuc wszystkie lustra, by nie patrzeć na swoje odbicie. Jednak dotarcie do ostatecznych granic wstydu daje mi pewien pozór wolności. Gdy Jonathan zmusił mnie do złożenia przysięgi na wierność ich sprawie, wypowiedziałam jej słowa bez zająknienia. Do katalogu moich zbrodni dopisuję więc krzywoprzysięstwo. Moje serce jednak związane jest tylko jedną przysięgą! I wiem, że gdy ten, dla którego znoszę to wszystko przyjdzie po mnie, zaakceptuje mnie bez pytań, taką jaka jestem, choćby banda van Helsinga wypaliła mi prawa, które przekroczyłam, na twarzy. Około południa pościg ruszył ze zdwojoną siłą. Cóż z tego, skoro jesteśmy oboje poza ich zasięgiem. Niechże sobie przerzucają ziemię w skrzyniach; ja w tym gnieździe szerszeni cieszę się, jak widzę, szczególnymi prawami, a Vlad – czuję to każdą komórką mojego ciała – jest przed mini bezpiecznie ukryty. Jeśli nawet odnaleźli jeszcze któryś z jego (naszych?) domów - i tak nie znajdą wszystkich.
W nocy
Jonathan wrócił roztrzęsiony, zamknął się w gabinecie i pisze. Co mnie napadło zgrywać bohaterkę, gdy nasz los jest tak niepewny! Czy ten najdłuższy i najpotworniejszy dzień mojego życia nie mógł się skończyć nie przynosząc złych wieści? Van Helsing „pociesza” mnie, że ciągle istnieje szansa zgładzenia mojego „prześladowcy”, Jonathan zaś opowiada, jak otoczyli księcia w jego mieszkaniu przy Picadilly. Co z nami będzie jeśli te rozboje nie ustaną i w ręce tej hordy wpadną wszystkie skrzynie? Nie mogę spać; całą duszą martwię się o Vlada. Tym razem zdołał uciec, lecz co będzie jutro, pojutrze? Kiedyż to się wreszcie skończy?
|
|
|
Post by fidelio on Jun 3, 2007 12:55:45 GMT 1
4 października – Londyn
Historia spotkania Vlada z Jonathanem tak mną wstrząsnęła, że zdecydowana na wszystko spróbowałam delikatnie nawiązać rozmowę. Na moje sugestie, że może osądzają zbyt pochopnie, że może nawet mierząc ich miarą, książę zasługuje raczej na współczucie niż nienawiść, Jonathan wpadł w furię. Wzburzona krzyknęłam czy mnie też chce zabić, bo przecież stałam się taka, jak on. Podziałało to jak kubeł zimnej wody, bo wybuchnął płaczem. Tak mi go było żal. Byłam bezmyślną, okrutną egoistką, żeby zrobić coś takiego temu udręczonemu człowiekowi, który tak bardzo mnie kocha. Nad ranem usłyszałam wyraźnie, że ktoś chodzi w korytarzu. Jonathan obudził się natychmiast i skoczył do drzwi, pod którymi znalazł – Quincey Morrisa! Do tego doszło, że nawet w nocy mnie szpiegują. Nie spałam dziś ani minuty; to już druga noc, jak nie zmrużyłam oka. O świcie Jonathan, wyprowadzony moją bezsennością z równowagi, pobiegł do van Helsinga i kategorycznie polecił mu mnie zahipnotyzować. Profesor posadził mnie na łóżku, mimo iż opierałam się, jak mogłam. Byłam tak zmęczona, że nie umiałam zwalczyć rosnącej senności. Co się potem działo, jakich ohydnych eksperymentów dopuszczali się na mnie – nie wiem. Obudziłam się po nie wiem jak długim czasie. Podobno mówiłam o ciemności i szumie wody. Przeklęta godzina! To może oznaczać, że mój ukochany opuścił Anglię - a ja zdradziłam to przed naszymi wrogami! Mam jednak nadzieję, że nie rzucą się w pościg przez morze. Wtedy, gdy tylko otrzymam wiadomość od Vlada, podążę za nim i połączymy się już na zawsze.
Później
Van Helsing nie chce mnie słuchać, kiedy z całym wystudiowanym spokojem, na jaki mogę się zdobyć, próbuję wyperswadować mu kontynuowanie pogoni. Co ja mam zrobić, jakich argumentów używać? Niemal zemdlałam, gdy odrzekł, że póki życia nie odwoła pościgu. Vlad, najdroższy mój – gdziekolwiek jesteś, usłysz mnie i uważaj na siebie! Jakieś wewnętrzne przekonanie pociesza mnie, że mój przyjaciel wie, o czym myślę i że ma w zanadrzu wszelkie środki obrony.
5 października – Londyn
Poważna rozmowa w gabinecie z udziałem wszystkich domowników. Dokładny opis umieściłam w pamiętniku – może będę musiała jeszcze do niego zajrzeć, a wyjmowanie tego tajnego zeszytu przy lada okazji może mieć zgubne skutki. Vlad odpłynął statkiem „Caryca Katarzyna” – nieszczęsna, wydałam jego sekret prześladowcom! Odnoszę wrażenie, że van Helsing, mimo całej nienawiści, nie może go nie podziwiać. Mówił dziś o nim tak pięknie, chwalił jego mężne serce i umysł zaprawiony w bojach. Mój najdroższy książę, mój zdobywca, mój smok! Kocham go w każdej minucie, każdą myślą, każdym oddechem. Ja sama stałam się miłością do niego i nie potrafię już siebie od niej oddzielić. Po raz pierwszy od początku tego obłędu zasnę dziś chyba spokojnie.
6 października – Londyn
Jakie to cudowne, móc przenieść się z tego domu choć na chwilę w krainę snu. W mym skołatanym umyśle jawiły się przepiękne miraże. Drzewa, morze, góry, łąki, a przede wszystkim przejrzyste, świeże powietrze, tak różne od oparów Londynu przesiąkniętych intrygami. Przebudzenie było koszmarem, gdyż Jonathan zaprzysiągł się, że nie zdradzi mi planów kampanii przeciw księciu. Poszłam prosto do van Helsinga i oświadczyłam, że nieodwołalnie jadę z nimi. Użyłam całej siły perswazji tak, że uwierzył, że jestem po ich stronie (chyba, że znów tylko wystawia mnie na próbę...) Seward dodał, że zahipnotyzowana mogę okazać się pomocna. Tak więc znowu zamierzają pastwić się nade mną! Zniosę jednak wszystko – bliżej Vlada będę mogła zrobić dla niego więcej. Tak chciałabym nie wiedzieć gdzie on jest i co robi, żeby nie mogli tego wykorzystać. Odwagi, Mino! Z rana ruszamy do Warny.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 3, 2007 19:45:39 GMT 1
8 października – Londyn
Czuję się źle, odjazd się opóźnia. Jonathan wykupił bilety na statek odpływający dwunastego października. Coraz bardziej obawiam się, jak fizycznie zniosę trudy tej podróży. Jestem bardzo słaba, apetyt opuścił mnie całkowicie. Całymi dniami snuję się po domu jak błędna; łapię się na tym, że godzinami stoję przy oknie wpatrując się w opustoszałe Carfax. Bezmyślnie przerzucam strony pamiętnika, nie mogąc zebrać się, żeby coś napisać. Myślę, że tak musiała czuć się przed śmiercią Lucy. Staram się o niej nie myśleć, gdyż i tak targają mną pogmatwane uczucia. Czy to możliwe, aby ona czuła kiedyś to samo, co ja teraz? Jak to się stało, że nasza przyjaźń znaczy dla mnie coraz mniej i wydaje mi się tak odległą przeszłością? Nie minęły nawet dwa miesiące. Zmieniłam się tak, że nie mogę samej siebie rozpoznać. Dlaczego to wszystko spadło właśnie na mnie? Przecież zawsze starałam się być dobrą, uczciwą dziewczyną. Czy jestem częścią jakiegoś planu; jakiejś gry, której nie rozumiem? Czy jestem może aż tak zła? Obrzucam samą siebie wyzwiskami, ale przecież wciąż na dnie tej skłębionej istoty, którą nazywam Miną Murray, czuję się dobra. Myślę czasem, że to wszystko jest jakąś próbą, a gdy wypełnię ją, ktoś wyzwoli mnie stąd i otworzy mi oczy. Dużo myślałam o Bogu. Mimo wszystko, niewytłumaczalnie czuję, że patrzy On na mnie i czeka, by jak ojciec utulić w swych ramionach. Rodziców znałam tak krótko; tak wcześnie nauczyłam się dbać sama o siebie. I teraz jeszcze to... To takie dziwne, że ja nie umrę! Ostatnio jestem tak słaba, że gdybym o tym nie wiedziała, napisałabym testament. Może to szkoda, że nigdy nie usnę tym ostatecznym snem – bez trosk, bez niepokoju. Będę błąkać się wiecznie po pustkowiu, samotna. Nawet w tej chwili – mimo całej miłości – samotna.
9 października – Londyn
Na moim dnie jestem jednak królową. Odkryłam dziś, że zwierzęta poddają się moim rozkazom. Na teren posesji wtargnął wielki pies, a ja uniesieniem ręki sprawiłam, że podwinął ogon pod siebie i stał się łagodny jak baranek. Byłam taka dumna. Więc jest tak, jak mi powiedział. Historia ta w oczywisty sposób przypomniała mi Vlada, a co za tym idzie, moje obawy wróciły ze zdwojoną siłą. Van Helsing mówi, że on może zmieniać swoje formy, przyjmować postać zwierzęcia lub mgły. Ten staruszek z Whitby, o którym mówiła pokojówka – to mógł być on sam! Zastanawiam się, czy potrafiłabym kochać go tak samo, gdyby założył przede mną którąś ze swoich masek. Skąd mi się wzięła ta miłość? Byłam zrównoważoną, rozsądną kobietą, miałam pracę i „złapałam męża”. Nie szukałam przygód, nie prosiłam o tę wypalającą namiętność, która spadła na mnie! Ta miłość, ta obsesyjna żądza niszczy mnie. Nie mam już innych myśli, innych snów, innych pragnień poza tym jedynym. Lecz czy można skłonić piorun, by uderzył tam, gdzie tego chcemy? Spaliłam za sobą most, przekroczyłam punkt, z którego nie ma już odwrotu. Przekroczyliśmy go oboje, lub nawet wszyscy, którzy tu jesteśmy, bo moją decyzją zaważyłam także i na ich życiu. Jestem zbyt słaba, by daleko chodzić, mam więc wiele czasu na myślenie. Teraz, gdy pościg utknął w martwym punkcie, osiągnęłam stan akceptacji swego obecnego położenia. Tylko gdy dotykam czoła, krwawe znamię przypomina mi o tym, że zostałam przeklęta. Zachowuję się dziwnie, zwłaszcza u styku nocy i dnia. Czuję się, jakby jakaś część mnie biegła wtedy do mojego ukochanego. Czuję się tak, jak wtedy, gdy szczęśliwa zasypiałam na jego piersi. Ta myśl daje mi uspokojenie i choć nigdy nie trwa to długo, przez chwilę odnajduję sens mego istnienia. Może narodziłam się, aby go uratować; przez całe życie dążyłam do dnia, kiedy się odnaleźliśmy... Czuję wtedy, że jedynym prawem wszechświata jest miłość, a taka miłość jak nasza nie może być potępiona.
12 października – na statku
Rankiem opuśliliśmy Londyn. Czułam się ostatnio tak źle, że nie wstawałam z łóżka. Właściwie cały czas śpię, lecz nie pamiętam nic po obudzeniu. Wczoraj musiałam popaść w depresję, gdyż zaczęłam błagać każdego, ktoś zechciał słuchać, aby mnie zabili. Niech lepiej odbiorą mi tę moją niezasłużoną wieczność, niżbym miała sprowadzić zgubę na Vlada!
14 października – w Orient Expresie
Niedługo dojedziemy do Warny. Ręka mi słabnie, gdy próbuję pisać. Van Helsing i inni robią ze mną, co chcą – wystarczy, że profesor machnie mi ręką przed oczami, a już popadam w omdlenie i mówię im wszystko, czego zażądają. Opuść moje myśli, ukochany. Błagam cię, nie każ mi tego znosić.
17 października – Warna, hotel Odessa
Czuję się dziś lepiej, jestem nawet na siłach wstać. Czuję się, jakbym wracała do domu. Wypytywana przez van Helsinga wciąż bredzę o szumie fal. Jestem jednak coraz silniejsza i coraz trudniej jest mu wprowadzić mnie w trans. Jakże mnie to cieszy! Wierzę, że w tym cudownym, dzikim kraju wszystko się odmieni. Przyroda, zwierzęta i pogoda zdają się brać moją stronę. Jest zimno, ale ja czuję się wiosennie, wręcz pierwotnie szczęśliwa - czasami chwyta mnie doprawdy prymitywny zapał. Jadłam dziś befsztyk tatarski, tutejszą potrawę z surowego mięsa, i muszę przyznać – jadłam za dwie! Gdy o tym pomyślę, przeraża mnie to nieco, gdyż może znaczyć, że podobnie jak „tamci” z wolna zamieniam się w krwiożerczą bestię. Przyrzeczono mi przed wyjazdem, że gdy zacznę stanowić zagrożenie, zostanę pozbawiona życia. Ale ja nie dam go sobie wyrwać! Jestem jak nowonarodzona; czuję się częścią tej dzikiej, rozbuchanej przyrody wokół nas. O nie, nikomu nie pozwolę odebrać sobie życia! Mowa krajowców dźwięczy mi muzyką w uszach; czasem czuję, że jestem o krok od jej zrozumienia. Gdyby tylko uciec stąd, porzucić ten Elsynor, gdzie wszyscy patrzą mi na ręce. Chciałabym być tutaj z moim księciem. Wieczorami czuję jego bliskość tak wyraźnie, że odwracam się z drżeniem. Nie ma przy mnie nikogo i wtedy właśnie jestem najbardziej samotna.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 4, 2007 7:34:40 GMT 1
22 października – Warna
Pada dziś deszcz; ciężkie krople spływają po szybie. To czekanie, nie wiadomo na co, przeciąga się. Codziennie ktoś chodzi do portu dowiadywać się o statek „Caryca Katarzyna”. Towarzysze podróży starają się usilnie podtrzymać mój dobry nastrój. Ostatnie dni spędziłam na spacerach po mieście, twarz przysłoniwszy szczelnie woalką. Jonathan jest dla mnie taki dobry, opiekuje się mną jak dzieckiem. Tak bardzo chciałabym go nie ranić. Dał mi wszystko to, co miał najlepszego, a ja odpłaciłam mu kłamstwem i zdradą. Czasem chcę błagać go o przebaczenie, nie mogę się jednak przemóc. Jest mi smutno i wstyd. Coś nas rozdzieliło – może zły los, a może moja próżność. Zazdrościłam dziewczętom podobnym do Lucy: pięknym, adorowanym, obsypywanym komplementami. Dotarło dziś do mnie, że Jonathan nigdy nie dał mi kwiatów. Mimo wszystko, nie miałam prawa tak postąpić. Gdy przeglądam te zapiski, widzę rozbitą, wątpiącą kobietę. Dlaczego tak trudno jest mi podjąć decyzję? Wiem, że Jonathan przyjąłby mnie bez słowa; troszczy się o mnie jak ojciec. Wszyscy są dla mnie tacy wyrozumiali. Dlaczego odepchnęłam to spokojne, zrównoważone szczęście? Przecież mogłabym żyć ciesząc się z drobnych, codziennych rzeczy. Czy to przez to, że zawsze pragnęłam czegoś więcej, jakby bojąc się, że nie zdążę nic przeżyć? Przyjaźń z Lucy („tą bogaczką” – jak nazywał ją Jonathan), praca, własne pieniądze, dawały mi poczucie przynależności do jakiegoś lepszego świata. Zawiodłam wszystkich, których kochałam. Stawiam sobie przed oczy prawo i powinność – i nie umiem spojrzeć sobie w twarz. Potrzebuję spokoju, a znajduję go w sobie tak mało. Nie mam prawa zostawić Jonathana, nie mam prawa też jednak zdradzić księcia. Konfrontacja jest nieunikniona, a ja będę musiała wybrać. Uczucie i obowiązek rozdzierają moją duszę na strzępy. Ta mieszanina nienawiści i miłości jest nieznośna. Popadam w skrajne nastroje – to wrzeszczę, nazywając van Helsinga i resztę moimi wrogami, to znów płaczę w rękaw Quincy’ego albo Arthura. Wciąż jednak jakiś wewnętrzy nakaz, silniejszy, niż wpojone mi normy moralności, każe mi dążyć myślą o świcie i zmierzchu tam, gdzie jest mój książę. Wydaje mi się, że leżę spokojna na jego piersi, a wtedy cały lęk oddala się ode mnie i jest tylko jak straszna bajka sprzed lat. Patrzę na wszystko z oddali, jakby ktoś odsłaniał przede mną kolejne fragmenty układanki. Czasem myślę, że jestem tuż tuż od zrozumienia czegoś niezwykle ważnego i wtedy budzę się.
24 października – Warna
„Caryca Katarzyna” wpłynęła dziś do Dardanele. Nie mogę więcej pisać.
25 października – Warna
Wieczór. Przespałam dziś niemal cały dzień – po tym, jak koło południa położyłam się na chwilę, aby odpocząć, ocknęłam się dopiero przed godziną. Miałam niezwykły, najbardziej czarowny i przejmujący sen. Gdy zamknęłam oczy, wydało mi się, że jestem gdzieś daleko stąd, w pięknym domu, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Leżałam na łóżku, a przy mnie siedział mój książę. Był taki spokojny; cały pokój przepełniony był spokojem. Siedział tak, jak czuła matka siaduje przy chorym dziecku. Gładził moje włosy, a potem zaczął opowiadać. - Opowiem ci bajkę – powiedział, a ja zapamiętałam wszystko, co mówił.
Dawno, dawno temu, w kraju tak dalekim, że wydać się on może zgoła nierzeczywisty, żył wieki wódz. Był dobry i szlachetny - wrogowie bali się go, a sojusznicy otaczali szacunkiem. Pod jego mądrymi rządami kraj rozkwitał, a ziemia dawała stokrotne owoce. W swym zamku, położonym na wysokiej górze, wódz żył szczęśliwie z żoną i córeczką. Dziewczynka ta była najcenniejszym skarbem swojego ojca. Powracając z wypraw przywoził jej drogocenne przedmioty, cudowne zabawki i rzadkie ptaki, które uczyła śpiewać. Uczył ją miłości do przyrody; przemierzali razem łąki i lasy rozkoszując się ciepłem słońca. Elizabeta, bo tak nazywała się córeczka wojewody, była mądrym i poważnym dzieckiem. Surowe prawa kraju, w którym żyła, zahartowały jej serce. Była w niej jednak taka słodycz i wdzięk, że każdy, kto ją spotykał, musiał się uśmiechnąć. Gdy siadywała w oknie swej komnaty, przejeżdżający rycerze i kupcy słali jej przyjazne pozdrowienia. Często długo w noc widać było jej drobną postać, jak wytężając wzrok czekała na powrót ojca z polowania. Nie było na zamku nikogo, kto dla ratowania tego dziecka nie oddałby życia. Gdy Elizabeta miała dwanaście lat, hordy niewiernych najechały jej kraj. Serce ojca płakało, gdy żegnał się z nią jadąc na wojnę. Był jednak rycerzem, członkiem świętego Zakonu Smoka, który narzucał na niego obowiązek walki w obronie wiary. Pełna niepokoju Elizabeta długo odprowadzała wzrokiem orszak zbrojnych. Co dnia stała w oknie wyglądając wieści z pola walki; co noc pocieszała się nadzieją, że nazajutrz ukochany ojciec powróci. Kiedy dostrzegła w oddali powracających wojowników, zbiegła do głównej sali zamku, lecz zamknięto przed nią drzwi. Nigdy nie dowiedziała się, że ciało jej ojca, pohańbione przez niewiernych, rozwłóczyły po polu dzikie zwierzęta... Po śmierci wojewody, w życiu jego córki zgasło słońce. Przez długie tygodnie wciąż siadywała w oknie, jakby łudziła się, że zobaczy znajomą sylwetkę w oddali. Elizabeta wyrosła na piękną dziewczynę, wielcy panowie z całego kraju starali się o jej względy. Matka jej jednak była kobietą dumną i władczą. Gdy owdowiała, zdołała sama pokierować sprawami gospodartwa, a jej rozkazy spełniano tak chętnie, jak wcześniej polecenia jej męża. Pani ta uważała, że żaden z konkurentów nie jest dość dobry dla jej córki. Dopiero pewien młody książę wzbudził jej zaufanie. Był on potomkiem sławnego rodu, synem przyjaciela poległego wojewody. Od wieku chłopięcego przywykł do twardego, wojennego życia, a teraz, po śmierci ojca, był w wieku dwudziestu trzech lat jednym z najpotężniejszych władców w kraju. Cztery długie lata zajęło mu, by nakłonić panią kasztelu do oddania mu ręki córki; jednak, odkąd ujrzał Elizabetę, nie chciał znać żadnej innej kobiety. Gdy młoda kasztelanka skończyła siedemnaście lat, barwny korowód przeniósł jej wiano do zamku księcia. Wesele trwało cały tydzień; wśród nieustającej muzyki i ucztowania wykrzykiwano na cześć młodej pary. Elizabeta promieniała szczęściem. Z okna sypialni rzucała kwiaty do rąk wiwatujących weselników. Pokochała swojego męża całym sercem, oddała mu się bez reszty. Była jak anioł w mrocznych murach starego zamczyska, które teraz przeżywało ponownie okres swej chwały. Na nowo wypełniły go śmiechy dwórek, krzątanina służby. Młoda księżna była dobrą gospodynią i dla każdego znalazła miłe słowo. Biły od niej taka godność i królewska duma, że najtwardsze karki zginały się, gdy szła korytarzami. W miłości była jak wilczyca, oddana i wierna aż do śmierci. Książę nie szczędził wydatków na bale i turnieje, podczas których błyszczała jak cudny klejnot w jego koronie. Wracając z polowania, z dala wyglądał zarysu jej postaci, jak haftując lub śpiewając pieśni czekała na jego powrót do domu. Szczęście młodej pary trwało rok – długo, a jednak zda się on jak jeden dzień. Wojska tureckie znów zagroziły kwitnącej krainie. Książę – jak ojciec, rycerz Zakonu Smoka – wyruszył walczyć w obronie swego kraju i wiary. Na czele niewielkiego oddziału szedł stawić czoła hordzie niewiernych. Elizabeta błagała go, żeby został przekonując, że walka będzie nierówna; książę musiał jednak odjechać. Żegnało go spojrzenie wielkich oczu żony, gdy niepewna, czy on wróci, długo powiewała chusteczką w oknie... Walka była trudna i krwawa, ale bój w obronie ojczyzny dodał sił ludziom księcia. Jego zagrzewała do bitwy miłość i tęsknota za Elizabetą. Gdy u schyłku morderczego dnia podniósł do ust krucyfiks, dziękując Bogu za zwycięstwo, wszystkie jego myśli biegły ku domowi. Co koń wyskoczy popędził do zamku. Przybył jednak za późno. Turecki łucznik z zemsty wysłał zdradziecką strzałę, do której przyczepiono list. Zawierał on fałszywe wieści, jakoby książę poległ w walce. Księżna, uwierzywszy w to, rzuciła się z okna do rzeki płynącej pod murami. Zostawiła list, trzy zdania skreślone drżącą ręką. „Mój książę nie żyje. Bez niego moje życie nie ma sensu. Modlę się, by Bóg połączył nas w niebie.” Tylko tyle. Tak mało słów, aby wyrazić całą rozpacz, zwątpienie i niepewność jutra. Gdy książę, nie zobaczywszy żony w oknie, gnany niepokojem wbiegł do zamkowej kaplicy, znalazł ją leżącą tam, w sukni wciąż jeszcze mokrej od wody. Upadł na kolana i porwał jej martwe ciało w objęcia, obsypując je pocałunkami i łzami. Wtedy kapelan zamkowy wystąpił i powiedział, że Elizabeta targnąwszy się na swoje życie odrzuciła zbawienie i skazała swą duszę na męki piekielne. Ta niebiańska idtota, ten anioł miałby być potępiony? Oszalały z rozpaczy książę krzyczał straszliwe bluźnierstwa przeciw Bogu. Taka więc była jego zapłata, jego nagroda za lata walki z turecką nawałą? Czyż po to narażał swoje życie, by odebrano mu samo serce jego serca? Rozpędził kapłanów, wyrzekł się Boga i wiary. Zamek stopniowo popadł w ruinę. Co później stało się z księciem? Rzucił się w wir wojen, by krwią spłukać nieszczęście, które go doktnęło. Szukał śmierci, lecz stał się jak skandynawscy berserkerzy - nieczuły na ból, zdolny tylko zabijać i mścić się. Imię jego powtarzano szeptem, bo w ślad za nim podążały pożoga, krew i zniszczenie. Nieprzyjaciele pierzchali na sam widok jego oddziałów. Najeżdżał ich bez przerwy, raz odparty powracał uparcie, aż odniósł zwycięstwo. Palił wsie, mordował ludzi, wbijał ich na pal i ćwiartował ich ciała, jakby mogło to przywrócić mu jego ukochaną żonę. Gwałcił kobiety i zabijał je za to, że nie były tą, którą kochał. Gdy pijany krwią wrogów wracał do opustoszałego zamku, tłukł głową w ściany komnat, gdzie kiedyś był tak szczęśliwy. Stał się najbardziej odrażającą, nikczemną i pożałowania godną istotą, jaką nosiła ziemia. Wciąż niesyty krwi, zaczął napadać na spokojnych ludzi, a imię jego siało trwogę. Krew dawała mu życie; pił ją i ucztował na pobojowiskach. Zemsta stała się jego oddechem, celem jego istnienia. Rozpacz jego była tak silna, że nawet w śmierci nie znalazł wytchnienia i błąkał się oszalały gdzieś, pomiędzy światem żywych i umarłych. Był wampirem - najbardziej samotnym z ziemskich stworzeń; był tak samotny, że lustra przestały pokazywać jego odbicie. Potłukł je więc wszystkie i żył udręczony, coraz bardziej zależny od spirali zbrodni, którą rozkręcił. Czas dłuższy niż ludzkie życie dał mu możliwość osiągnięcia wielkiej wiedzy, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika. To jednak także nie dało mu wytchnienia. Wciąż jeszcze błąka się po bezdrożach budząc przerażenie, za towarzyszy mając nocne bestie i własną – ponad człowieczą zaiste – samotność.
Mówił cichym, spokojnym głosem, a ja słuchałam – i jakby sen we śnie zjawiały mi się obrazy krain, o których opowiadał. Widziałam ciemny zarys starego zamku, rozświetlone łąki; czułam na twarzy dotyk wiatru. Jakby nagle otworzyły mi się oczy – zrozumiałam, że to ja jestem Kobietą z Okna. Że spędziłam całe odległe, minione życie stojąc i patrząc, jak opuszczali mnie ojciec, mąż, szczęście, bezpieczeństwo, nadzieja. Całe lata stałam bezsilna, pozwalając, by wszystko działo się obok mnie; oglądając życie jak film w kinematografie. Czy znowu mam stać w oknie i przyjmować decyzje innych? We śnie widziałam wpatrzone we mnie oczy Vlada; przypominałam sobie dziesiątki znajomych oczu patrzące na mnie z niemym pytaniem. Kim jestem? Dokąd należę? Wtedy wszystkie wizje zniknęły, a ja leżałam sama w ciemności. Poczułam się wolna - nareszcie wyzwolona od pytań i wątpliwości. Leżałam tak wolna od życia – i wolna, aby żyć. Obudziłam się spokojna. Wiem już wszystko.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 4, 2007 7:35:39 GMT 1
27 października – Warna
Jestem bardzo spokojna i coraz silniejsza. Dziś van Helsingowi przyszło z najwyższym trudem wprowadzenie mnie w stan hipnozy; ufam, że następnym razem w ogóle mu się to nie uda. Żadnych wieści o „Carycy Katarzynie” – gdy o tym myślę, moje serce nie wyrywa się już tak, jak poprzednio. Wiem, że wszystko musi skończyć się dobrze – moja nadzieja jest tak wielka, że graniczy z pewnością. Wszyscy jesteśmy w rękach Opatrzności i przeznaczenia. To przeznaczenie popchnęło Jonathana w podróż do Transylwanii; to ono podpowiedziało mu, by opowiadał o mnie i pokazywał moje zdjęcie. Czy dla jednej przyczyny, jednego celu można powstrzymać siły czasu? Najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi jest ten, kto odnalazł prawdziwą miłość. To jest jedyna droga i jedyne prawo, jakie istnieje.
28 października – Warna
Dotarł dziś telegram, że „Caryca Katarzyna” wpłynęła do portu w Gałaczu. Mężczyźni nie wydali się tym zbyt zaskoczeni, jakby spodziewali się nieprzewidzianego zwrotu wydarzeń. Gałacz – to słowo dzwoni mi w uszach cały dzień. Będąc ostatnio w mieście wzięłam na stacji rozkład pociągów – jedyny jutrzejszy pociąg do Gałacza odchodzi o szóstej trzydzieści. Muszę tam jechać, choćbym miała stąd uciec! Van Helsing przyłapał mnie dziś na rozrysowywaniu trasy. Gdy, nader zaskoczony, zapytał skąd znam drogę, opowiedziałam mu historyjkę o mojej rzekomej wielkiej miłości do kolei. Swoją drogą, nie przyszło mi do głowy rozważać, skąd ją znam... Jakby odkryły się we mnie dawno zasypane pokłady pamięci. W sumie to nawet lepiej, że nie muszę uciekać. Samotna kobieta w podróży naraża się na dodatkowe, niepotrzebne niebezpieczeństwa. Jestem spokojna, ale czasem myślę, że jest to cisza przed burzą, a moje nadzieje są conajmniej przedwczesne.
Wieczór
Van Helsing przeszedł dziś samego siebie! Wpadł do pokoju wymachując dziennikiem Jonathana i wygłosił płomienną mowę na temat – jak to nazwał – psychologii zbrodni. Na podstawie zapisanego ręką Jonathana zdania, jak to „krewny” hrabiego „choć pobity, uchodził w pojedynkę z krwawego pobojowiska lecz wracał, wiedział bowiem, że zwycięży”, wysnuwał daleko idące wnioski. Powiedział: - Kryminalista nie posiada w pełni rozwiniętego mózgu. Jest bystry, przebiegły, pomysłowy lecz jeśli chodzi o mózg, nie osiągnął męskiej postury. Pod wieloma względami ma mózg dziecka. Póki nowy impuls nie popchnie go do nowych czynów, powtarza wciąż od nowa to, czego się wcześniej dopuścił. Wymachiwał przy tym rękami i pełen krasomówczej swady roztaczał przed nami rewelacje swego rozumowania. Poczułam, że tracę panowanie nad sobą. Cóż ten człowiek wie o cierpieniu?! Jakie ma prawo wydawać sądy o rzeczach, których nawet w jednej setnej nie przeżył! Chłodne sądy logika przeciwstawia dzikiej, żywiołowej sile ludzkiego nieszczęścia, które uderza nie pytając po co i dlaczego. Może ja także pod wieloma względami jestem naiwna i dziecinna. Wolę jednak moją wrażliwość, intuicję i wyobraźnię niż mądrość Profesora, rozsądek Godalminga czy kalkulację Morrisa! Zerwałam się z krzesła na równe nogi. Van Helsing pomyślał najwyraźniej, że to jego perora tak mi zapadła w serce, gdyż chwycił mnie za rękę wołając: - Proszę przemówić, droga pani Mino! Niech pani objawi dwóm zasuszonym molom książkowym (był przy tym obecny dr Seward), co pani zobaczyła swoimi, jakże płomiennymi, oczami. Zacisnęłam zęby w sardonicznym uśmiechu i wodząc wściekłym wzrokiem po pokoju wycedziłam: - Ależ oczywiście, profesorze. Hrabia jest zbrodniarzem, a jako kryminalista wposażony jest w niedość rozwinięty mózg! Przecież przybył do Londynu po nic innego, jak by podbić nowy kraj, a utraciwszy wszelkie widoki powodzenia, gdy sama jego egzystencja została zagrożona, uciekł do domu za morze, jak przedtem uciekał z Turcji za Dunaj! Patrzyłam bezczelnie w oczy van Helsinga i przeszło mi przez myśl, że zaraz powinnam dostać w twarz. Profesor jednak ucałował moją dłoń - Brawo! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Ależ z pani rozumna kobieta! Stanęłam osłupiała. Albo ten człowiek jest większym bufonem, niż sądziłam, albo jest obdarzony szatańską wręcz przebiegłością. Stałam skonfundowana, zupełnie zbita z tropu. Profesor ujrzawszy to, zaczął mnie pocieszać, że teraz, gdy hrabia sądzi, że uwięźliśmy w Warnie, łatwiej może zostać schwytany. Był tak przekonujący, że zaczęłam naprawdę się bać. Zdaje mi się, że cała ta długa przemowa miała na celu przejrzenie moich zamiarów. Nie wierzę w to, aby van Helsing bagatelizował przeciwnika. Aby więc odjąć trochę strachu Sewardowi, próbował nadać temu, co ich obu przeraża, formę łatwiejszą do przyjęcia. Wielki umysł, który przez lata trudów i wyrzeczeń – o jakich on, na swoje własne szczęście, nie ma pojęcia! – stał się istnym geniuszem wojny, sprowadził do swojskich i bezpiecznych rozmiarów mózgu dziecka. Żałuję, że dałam się sprowokować. Jestem prawie pewna, że profesor odgadł moje myśli.
29 października – w pociągu do Gałacza
Odkrywam w sobie siły, których nawet się nie spodziewałam. Im głębiej wjeżdżamy w ląd, tym bardziej czuję się zdrowa i rześka. Powoli, stopniowo, moja wola zaczyna odnosić zwycięstwa w odbywających się dwukrotnie na dzień potyczkach z van Helsingiem. Wczoraj wieczorem zahipnotyzowanie mnie przyszło mu z najwyższym trudem; dziś rano czułam, że mimo iż zapadam w półsen, nie zmusi mnie do niczego! Postanowiłam grać na zwłokę i plotłam mu, po raz pierwszy całkowicie świadomie, o plusku fal, skrzypieniu drewna i tym podobnych obrazkach z podróży wodnej. Przed nami cały dzień i cała noc jazdy, jednak nie jestem zmęczona. Przeciwnie – otwieram okno i wdycham świeże powietrze rozkoszując się widokami. Jestem pobudzona i podniecona, jak dziecko przed Bożym Narodzeniem. Czuję się, jakbym wracała do domu!
Noc
Okropnie boli mnie głowa, powieki mam jak z ołowiu i muszę porządnie opierać się o ścianę, aby się nie przewrócić. Jestem przekonana, że ten nikczemnik van Helsing dodał mi jakiegoś narkotyku do kolacji, abym podczas wieczornego seansu łatwiej poddała się jego woli. Jeszcze zanim skończyłam jeść, poczułam dziwne osłabienie. Profesor od razu położył mnie na kanapce i rozpoczął seans. Próbowałam bronić się całą siłą umysłu, jednak moje zmysły były jak otępiałe. Wyciągnął ze mnie informacje o głosach ludzkich i wyciu wilków. Co było potem, nie pamiętam. Jak mi wyznał później doktor Seward, dostałam ataku dreszczy podobnych do epilepsji. Z trudem dowlokłam się do swojego przedziału. Wkładając sobie palec do przełyku, postanowiłam wyrzucić z siebie całą tę truciznę wraz z treścią żołądka. Teraz jest mi już troszkę lepiej. Zapłaciłam ogromną cenę za łatwowierność. Jutro przed świtem pod żadnym pozorem nie wolno mi wziąć niczego do ust! Otworzyłam okno, pęd powietrza na twarzy dobrze mi robi. Odwagi, muszę być silna.
30 października – w pociągu
Zwyciężyłam, choć tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało. Gdy, jak co rano, przyszedł van Helsing, zamknęłam oczy, ale moje myśli pozostały niezmącone. Gdy nakarmiłam go kolejny raz bajeczką o wodzie, zaczął wrzeszczeć. Milczałam jakiś czas, a potem z wolna otworzyłam oczy i powiedziałam głosem ociekającym miodem: - Proszę nie nalegać, profesorze. Nie mogę panu więcej pomóc. Poza tym nie rozumiem, dlaczego strofuje mnie pan, jakbym była małym dzieckiem! Był całkowicie zaskoczony i skonfundowany. Zaczął mnie przepraszać i zapewniać o swoim szacunku i przywiązaniu. - Jeśli słówko wypowiedziane dla pani dobra z dobitniejszym niż zwykle naciskiem – powiedział – sprawia tak niecodzienne wrażenie, to dlatego, że jest rozkazem wydanym tej, której chlubię się być posłusznym. Ha! Ale oto i Gałacz – cała płonę z niepokoju.
Wieczorem – hotel w Gałaczu
Aby nie wzbudzać podejrzeń, postanowiłam wyciągnąć stary pamiętnik. Mężczyźni byli dziś w mieście przez cały dzień, jak sądzę, dopytując się o statek. Wrócili dopiero przed chwilą, tak zmęczeni i przygnębieni, że od razu wysłałam ich, aby się położyli. Wpadły mi dziś w ręce papiery van Helsinga, miałam więc okazję poznać te szczegóły sprawy, które dotąd ukrywano przede mną. Przyszło mi do głowy, aby spróbować rozważyć to wszystko na chłodno i przeanalizować sytuację bez uprzedzeń. Rozłożyłam dokumenty i mapy i z kartką w ręku zapisałam wszystkie możliwości działania. Kartkę tę wsunęłam do pamiętnika – może kiedyś będę chciała do niej zajrzeć, a tak będzie to o wiele bezpieczniejsze. Siedzę właśnie na dywanie i podziwiam swoje dzieło strategii wojennej. Do Borgo najbliżej będzie drogą wodną, Bystrzycą. Teraz trzeba tylko skierować pościg w przeciwną stronę. Kroki na schodach – kończę.
Noc, w pociągu do Veresti
Co ja najlepszego zrobiłam??!! Jak mogłam być tak bezmyślna, żeby zabierać się za pisanie mając prześladowców za ścianą! Jakimś cudem, ten zeszyt udało mi się ocalić, ale cały, tak precyzyjnie przygotowany plan – na nic! Co gorsza, dostał się on w najbardziej niepowołane ręce! Przeraża mnie to, że wciąż nie jestem w pełni świadoma konsekwencji tego błędu. Och, Vlad, czy widząc mnie w tym stanie zdołałbyś mi kiedykolwiek wybaczyć? Pogrążona w pisaniu nie zauważyłam, jak do pokoju wszedł Jonathan i zaglądając przez moje ramię na kartkę z planem zapytał co to jest. Pomyślałam, że może uda mi się wmówić mu, że to nic ważnego, ale wystarczył mu jeden rzut oka. Przyprowadził wszystkich pozostałych i kazał mi przeczytać na głos treść memorandum. Gdy słabym głosem odczytywałam treść kartki, patrzyli na mnie z mieszaniną podziwu i podejrzliwości, tylko oczy van Helsinga nie pozostawiały złudzeń. Gdy skończyłam, Jonathan chwycił mnie za ramiona i ucałował, a reszta ściskała mi dłonie. Van Helsing rzekł, że po raz kolejny (o koszmarze!) stałam się ich przewodniczką. Odbyła się prawdziwa narada wojenna, której przebieg zapisałam na wszelki wypadek w pamiętniku. Łudzę się, że może jeszcze się na coś przyda. Wiem tylko, że van Helsing na pewno nie spuści mnie teraz z oka. Postanowiono, że pojedzie ze mną wprost do zamku wykorzystując wiadomości, które ma nadzieję wyciągnąć ode mnie w hipnozie. Niedoczekanie! Reszta wynajmie łódź i konie i wyruszy w pościg Bystrzycą. Nie chcę myśleć, co może się stać, jeśli przejmą łódź Vlada. Jeśli zrobią mu coś złego, przysięgam, że zabiję ich, a potem siebie! Dość, nie wolno mi tracić nadziei. Wyrządziłam nieumyślnie dużo zła, muszę dołożyć wszelkich starań, by zminimalizować jego skutki. Skupiam myśli, jak mogę najbardziej, aby ostrzec księcia przed niebezpieczeństwem. W ciągu godziny wyekspediowano mnie z van Helsingiem na stację i wsadzono do pociągu jadącego do Veresti. Dostałam na drogę rewolwer wielkiego kalibru tak, że nie czuję się całkiem bezbronna. Za oknem pada śnieg. Zastanawiam się, czy dzisiaj po raz ostatni widziałam Jonathana. Staram się myśleć o pieknych chwilach, które razem przeżyliśmy. Jak teraz powinnam się czuć?
31 października – Veresti
Dojechaliśmy do miasta w południe, a wieczorem wyruszamy do zamku. Van Helsing poszedł właśnie po konie, mam więc chwilę, by pisać. Pogoda jest mroźna, ale dobrze mi robi zimne powietrze. Z pozoru może wyglądam na podnieconą, ale gdzieś w głębi czuję się, jakbym miała w głowie wielki, oszlifowany brylant zamiast mózgu. Moje myśli są precyzyjne, jak ogromny mechanizm zegarowy. Siedząc, wciąż przyciskam do siebie nabitą broń. Wiem już, co muszę zrobić. Gdy dojedziemy do zamku, strzelę van Helsingowi prosto w serce! Mam nadzieję, że Vlad, ostrzeżony moją myślą, zmyli pogoń i dołączy do mnie. Nic nie sprawiłoby mi większej radości niż wiadomość o awarii łodzi – w ten sposób książę uszedłby bezpiecznie, a i reszcie nic by się nie stało. Mimo wszystkiego, co mi zrobili, nie życzę im śmierci. Co ja robię? Ja, która nigdy nie skrzywdziłabym żywego stworzenia, teraz z zimną krwią planuję zabójstwo! Oczywiście, nie zrobię tego, jeśli nie zostanę zmuszona. Ja nie będę Krwawą Damą jak biedna Lucy. Ja – Mina Murray – nie zamierzam nikogo zabijać, chyba że w koniecznej obronie. Lecz wtedy nie odpowiadam za moje czyny.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 5, 2007 10:51:45 GMT 1
1 listopada – w drodze
Cały dzień jazdy powozem, jeśli nie liczyć krótkich postojów w mijanych wioskach. Jest zimno i pada drobny śnieg, ale okolica jest tu wprost urzekająca. Ośnieżone drzewa, biała droga wijąca się w lesie, majestatyczne, niedostępne góry – wszystko to sprawia, że ogrania mnie zachwyt. Tylko obecność van Helsinga sprowadza mnie na ziemię. Ileż bym oddała, żeby być tu z moim księciem! Chciałabym pędzić z nim saniami zaśnieżoną drogą. Chciałabym zbiegać ze stoków gór, spadać wichrem na opustoszałe pola. Chciałabym patrzeć w jego oczy i czytać z nich miłość do tej ziemi i do mnie. Szybciej, szybciej! Trzeba popędzać konie. Nie pozwolę dziś zatrzymać się na nocleg!
2 listopada – w drodze
Całą noc i cały dzień powozimy na zmianę; przed świtem dotrzemy do przełęczy. Van Helsing nie daje po sobie poznać zmęczenia, a ja promienieję. Krajobraz wokół nas jest coraz dzikszy, droga wije się wśród gór. Nocami słychać wilki. Gdy usłyszałam je po raz pierwszy, zdjął mnie strach i odruchowo sięgnęłam po broń. Teraz już się nie boję. Zdaje mi się, że gdybym wysiadła z powozu, otoczyłyby mnie i przyjęły jak swoją.
3 listopada – Borgo
Przed południem ujrzeliśmy na horyzoncie sylwetę zamku. Stoi on samotnie na skale, a z trzech stron dostępu broni strome urwisko. Z daleka robi on wrażenie olbrzymiej postaci siedzącej na kamiennym tronie, jakby podkreślając przez to swą dominację nad okolicą. Gdy ujrzałam go, najpierw chciało mi się wyskoczyć z powozu i dotrzeć tam na własnych nogach, jednak powstrzymałam swoje rozbuchane emocje. Jest tu cudownie, cudownie, cudownie!! Van Helsingowi udało się otworzyć masywną kratę broniącą wjazdu na dziedziniec. Sam zamek zastaliśmy solidnie zaryglowany, mam zresztą wrażenie, że van Helsing obawia się tam wchodzić. Obozujemy więc w powozie na dziedzińcu, grzejąc się przy rozpalonym ognisku. Na niebie zbierają się ciężkie chmury śniegowe. Po drodze udawałam, że śpię, żeby van Helsing zostawił mnie w spokoju – teraz jednak nie umiem ukryć entuzjazmu. Nie jestem w stanie nic przełknąć. Biegam po dziedzińcu, dotykam palcami starych murów, wbiegam na tarasy i blanki wypatrując.
4 listopada – Borgo
Obozujemy pod zamkiem. Wczoraj w nocy podjęłam ostateczną próbę. Po – niezjedzonej przeze mnie – kolacji, van Helsing usnął owinięty w futra, a ja siedziałam sama. W pewnej chwili chwycił mnie straszny ból, zupełnie niespodziewanie i nie wiem z jakiego powodu. Upadłam na kolana i krzycząc wiłam się z bólu. Obudzony nagle van Helsing nie wiedział, co mi jest i jak mi pomóc. Ból przeszedł tak nagle, jak przyszedł, a ja siedziałam na śniegu potargana, w zmiętej sukience i wełnianej chuście. Wstałam zwolna i w tej chwili przeleciała mi przez głowę myśl, półmyśl właściwie, bo byłam jak pijana. Uśmiechnęłam się i podeszłam do van Helsinga, który wciąż stał nie wiedząc, co się dzieje. Popatrzyłam mu prosto w oczy. - Profesorze, - powiedziałam – czy wie pan, że Lucy żywiła do pana sekretną namiętność? Zwierzyła się z tego Jackowi. Skonsternowany cofnął się krok do tyłu. Poszłam za nim, rozpinając sukienkę na piersi. - Ja także wiem, czego potrzeba mężczyźnie. Przysunęłam się do niego i podniosłam głowę. Van Helsing objął mnie ramieniem i pocałował. Poczułam całą ohydę świata, jakże nisko upadłam! Gdy dysząc z podniecenia profesor obsypywał pocałunkami mój dekolt, popatrzyłam ponad jego głową. - Czy moją głowę także pan obetnie? – wycedziłam przez zęby. – Tak, jak zrobił to pan biednej Lucy? Chciał się wyrwać, ale ja z całej siły trzymałam go za ramiona. Wtedy kątem oka zobaczyłam te kobiety. Stały bezwstydne, półnagie, poza kręgiem światła rzucanym przez ognisko. Zrozumiałam, że o nich własnie pisał w dzienniku Jonathan. Oczy ich płonęły, wyciągały do mnie ramiona szepcząc, a ich szept był jak świst wiatru. - Tak, właśnie tak! Tak, siostro! Ukąś go, poczuj swoją władzę! Dotknęłam językiem krawędzi moich zębów i poczułam, że stały się one ostre jak zęby psa. Przez moment nie byłam Miną Murray – byłam wilczycą na łowach, gotową zagryźć w obronie swego gniazda. Ta moc, ta prymitywna, zwierzęca siła we mnie dała mi poczucie niesamowitej wolności. Odsłaniając kły schyliłam się ku szyi van Helsinga. W tej chwili odepchnął mnie od siebie tak mocno, że upadłam w śnieg. Zerwałam się na kolana, a on wyciągnął z kieszeni okruch opłatka i przytknął mi go do czoła, obok poprzedniej blizny. Syknęło jakby przypalone ciało, a ja z krzykiem padłam twarzą w zaspę. Van Helsing zerwał się na równe nogi wrzeszcząc, że przysiągł mnie ochraniać i że zamierza mnie bronić nawet przede mną samą. Porwał płonącą głownię i rzucił się ku trzem postaciom, które odbiegły jak zawiedzione ladacznice. Rozlał wokół mnie zawartość menażki ze spirytusem i podpalił go. Gdy tak półsiedziałam w kręgu ognia zawołał, że teraz jestem bezpieczna, że nic mi nie grozi. Wyciągnął krucufiks i zaczął żegnać nim ziemię naokoło. Usłyszeliśmy przeraźliwe rżenie – te demoniczne kobiety zabiły i rozerwały na sztuki nasze konie. Van Helsing stał miotając najdziksze przekleństwa. Musiałam chyba zemdleć, bo nie pamiętam, co było dalej.
5 listopada – Borgo
Obudziłam się z ciężką głową pośrodku koła popiołu. Usiadłam i zaczęłam rozmyślać o zeszłej nocy. Co się ze mną stało? Mam wszystko tak jasno zapisane w pamięci, ale wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakby całe to podniecenie, całe poczucie wolności i tłumione emocje ostatnich dni nagle eksplodowały. A może jest to wpływ naszego „braterstwa krwi”? Zbratałam się widać z naturą w jej najdzikszym i najbardziej krwiożerczym wydaniu. Przecież ja nie chcę taka być! Nie chcę stać się budzącym strach upiorem, jak biedna Lucy. Za jakie winy zostałam więc skazana na taki los? Czy teraz, raz obudzona bestia będzie stawać się coraz silniejsza, aż wreszcie na zawsze zagłuszy to, co jest mną? Pomyślałam, że o takiej chyba sytuacji mówił dr Seward, wspominając o eutanazji. W ich oczach zasługuję na śmierć. Zadanie mi śmierci poczytaliby sobie za zasługę. Jednak wciąż we mnie jakaś cząstka – ani ludzka, ani zwierzęca, ale starsza od nich obu o tysiące lat – domaga się życia i trzyma się go kurczowo. Czy na tym ma polegać to przekleństwo, które nałożyłam na siebie tamtej pamiętnej nocy? Czy to jest już dno rozpaczy i samotności? Samotność nie „tu i teraz”, ale w wiecznym czasie i nieograniczonej przestrzeni. Samotność łowcy, który nie słyszy nawet własnych kroków. Przeszło mi przez myśl, czy gdybym teraz spojrzała w lustro, pokazałoby moje odbicie. Na samym dnie bezdusznej, zwierzęcej egzystencji zaniosłam się płaczem. Wtedy zobaczyłam van Helsinga. Szedł do mnie powoli, cały umazany we krwi. W jednej ręce trzymał wielki, zakrzywiony nóż; w drugiej, za włosy – trzy obcięte głowy kobiece. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Nawet na mnie nie spojrzał, a mnie ze strachu zamarło serce. Wszedł na blanki – z głośnym krzykiem rzucił trzy głowy przez mur, w przepaść. Poderwałam się na nogi, pomyślałam bowiem, że teraz mnie również zabije. Popatrzył na mnie smutno i wyciągnął rękę. - Zbieraj się, - powiedział – wyjeżdżamy stąd. Wtedy niespodziewany impuls przebiegł mi przez głowę jak iskra. - Tak, chodźmy – odparłam. – Wyjdźmy na spotkanie mojego męża, który, czuję to, zbliża się do nas. Van Helsing podniósł wzrok na mnie i zrozumiałam, że nie ma wątpliwości, o kim mówię. Zasłonił się ode mnie krucyfiksem. „Jakie to nie na miejscu”, pomyślałam. Wbiegłam na blanki, moją sukienkę rozwiewał wiatr. Płatki śniegu miękko osiadały na rozpuszczonych włosach. Popatrzyłam w dół, na drogę i wydało mi się, że daleko, daleko widzę wóz, a za nim pościg na koniach. Spojrzałam jeszcze raz, ale tym razem nie zobaczyłam już niczego. Wtedy obrazy drogi i pościgu zaczęły się mieszać w mojej głowie, jakbym podniosła do oczu bardzo silną lornetkę. Poczułam, że myśli Vlada i moje stały się jednym. Połączona z nim, wzniosłam ręce nad głowę tak, jakbym wygrażała niebu. Krzyczałam słowa, których dotąd nie znałam – ostre, płomienne, w obcym mi języku. Van Helsing patrzył z miną pełną przestrachu i podziwu, a ja stałam tak, jak posąg boginii zemsty, całym gardłem przekrzykując wiatr. Poczułam, jakby z moich palców posypały się błękitne iskry. Uniosłam ręce jeszcze wyżej, aby utworzyły krąg nad moją głową. Usłyszałam grzmot nadciągającej burzy. Czułam się, jakbym sama stała się tą burzą – stałam z rozwianą chustą, przysypana śniegiem, a mój głos ginął w nawałnicy. Van Helsing podbiegł do mnie od tyłu, złapał mnie wpół i zawlókł do powozu. Popadłam w rodzaj osłupienia, lecz nie spałam. Profesor zasnął wreszcie, więc siedzę skulona i zapisuję to wszystko. Musi być albo tak zmęczony, albo tak odważny, że zasnął nie bacząc na moją obecność. Odebrał mi tylko broń i schował pod płaszczem. Nie myślę już, co będzie, jeśli złapie mnie na pisaniu – przestało to mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 6, 2007 13:20:45 GMT 1
6 listopada – Borgo
Jest noc, ale nie mogę zasnąć. Jakże zresztą mam spać po tym, co wydarzyło się dzisiejszego dnia? Przez ścianę wciąż słyszę stłumione głosy. Pisanie tego dziennika trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. A może ja już dawno oszalałam? Od początku...
Musiałam jednak zasnąć, bo ocknęłam się dopiero koło południa. Van Helsing nie rozmawiał prawie ze mną. Widziałam, jak sposobi się do odejścia stąd, wiąże futra i pledy w tobołki. Gdy skończył, podszedł do mnie. - Idziemy – powiedział krótko. Pomógł mi założyć bagaż na plecy i ruszyliśmy w kierunku bramy. Gdy tylko wyszliśmy z zamku, wspiął się na skałę i przyłożył lornetkę do oczu. Wyglądał na mocno poruszonego. - Proszę spojrzeć! – krzyknął. – Pani Mino, proszę spojrzeć! Na wprost nas, w niezbyt wielkiej odległości, zobaczyłam zbliżającą się w pośpiechu grupę jeźdźców. Pomiędzy nimi toczył się wóz, na którym siedzieli Cyganie. Na każdej nierówności drogi wóz podskakiwał i przechylał się na boki. Stała na nim wieka skrzynia. Na ten widok serce załomotało mi w piersi. Za wozem gnali co koń wyskoczy jeszcze czterej konni. Nie potrzebowałam lornetki, by rozpoznać Sewarda, Morrisa, Godalminga i Jonathana. Wściekły pościg, który – jak mi się wydawało – zobaczyłam wczoraj stojąc na murach, był tu naprawdę. Van Helsing wydał młodzieńczy okrzyk radości i chwycił za broń. Wokół nas wirował śnieg tak gęsty, że utrudniał widoczność. Gdy zamieć przycichła na chwilę, dostrzegłam przesuwające się tu i ówdzie punkciki – to wilki schodziły na żer. Słońce już prawie zachodziło. Choć śnieg przysłaniał wszystko, ostatnie doświadczenia dały mi umiejętność precyzyjnego określenia wschodów i zachodów słońca. Pogoń zbliżała się coraz bardziej. Wiatr nagle ustał i śnieg przestał kotłować. Usłyszałam jak dwa głosy równocześnie krzyknęły: „Stój!” – poznałam Jonathana i Morrisa. Cyganie odruchowo ściągnęli wodze i w tej chwili wpadli na nich Godalming i Jonathan z jednej strony, a dr Seward i Morris z drugiej. Zaczęła się krwawa jatka. Cyganie, wciąż nie zwlaniając biegu koni, po jednym odrywali się od wozu i spadali w przepaść, bądź na śnieg. Pędząc, pościg minął mnie i van Helsinga tak szybko, że ten nie zdążył nawet złożyć się do strzału, po czym wóz wpadł na dziedziniec. Cyganie bronili skrzyni jak oszalali. Rzucając bagaże, podbiegłam co sił w nogach do zamku; ktoś jednak przeciął sznury mocujące masywną kratę, która tuż przede mną gruchnęła o ziemię. Stałam przez chwilę, patrząc przerażona przez żelazne sztachety na walkę toczącą się na dziedzińcu. Nie zwracając uwagi na van Helsinga, który biegł za mną, chwyciłam strzelbę jakiegoś zabitego Cygana i popędziłam bocznym wejściem na blanki. Jonathan parował ciosy wielkim nożem, jak szablą. Zobaczyłam, że Morris trzyma się ręką za bok, a spomiędzy jego palców tryska krew. Nie zważając na to, rzucił się bez zwłoki na pomoc Jonathanowi, który rąbał taśmy i zabezpieczenia skrzyni. Van Helsing przedostał się za mną na blanki, lecz ja, lekceważąc niebezpieczeństwo w bitewnej gorączce, już zeskoczyłam na podwórze z wysokiego muru. Wieko skrzyni odskoczyło w chwili, kiedy zaszło słońce. Zobaczyłam, jak książę jednym skokiem wydostał się na zewnątrz. Nie wyglądał tak, jak kiedy ostatni raz go widziałam. Przypominał siwego, pomarszczonego starca w szacie gęsto przetykanej złotem. Rzuciłam się ku niemu z okrzykiem, lecz w tej samej chwili rozbłysnął, tnąc straszliwie, wielki nóż Jonathana. Krzyknęłam widząc, jak ostrze wrzyna się w gardło księcia, a jednocześnie kordelas Morrisa rani go głęboko w pierś. Nieprzytomnie, nie myśląc co robię, rzuciłam się do przodu i zasłoniłam Vlada, który cały we krwi padł na ziemię - wymachiwałam przy tym zdobyczną strzelbą. Godalming podskoczył ku mnie z podniesionym nożem, Jonathan jednak powstrzymał go. Staliśmy przez kilka sekund wzajemnie mierząc się wzrokiem. - Czy mnie też chcesz zabić, Jonathanie? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Nie odpowiedział. – Powiedz mi!! –krzyknęłam. - Nie – rzucił przez ściśnięte usta. Gestem powstrzymał Godalminga. - Zostawcie ją – dodał. – My już swoje zrobiliśmy. W tej chwili Morris upadł na ziemię. Spojrzałam na księcia. To było jak cud, na naszych oczach bowiem, nim zdążyliśmy odetchnąć, ciało jego rozmyło się w obłok zielonkawej mgły, który podpełznął po ziemi w stronę drzwi kaplicy. Został tylko sznureczek czerwonych kropli na śniegu. Wszyscy stali i patrzyli bez ruchu, ja natomiast, wciąż zasłaniając się strzelbą, podeszłam do drzwi. Weszłam do środka i zasunęłam ciężką, żelazną zasuwę. Książę leżał na stopniach ołtarza w kałuży krwi. Podbiegłam do niego i upadłam na zimną podłogę. Zamknął oczy, żeby na mnie nie patrzeć. - Kochany mój! Najmilszy! Teraz już wszystko będzie dobrze – szlochałam. - To już koniec – wyszeptał z wysiłkiem. Ręką próbował zatamować krew cieknącą z rany na szyi. - Nie, nie, ukochany! – płakałam. Pochyliłam się i pocałowałam jego stare, pobladłe i umazane we krwi usta. Popatrzył na mnie, jakby mnie nie poznawał. Dla mnie nie miało już znaczenia, kim on jest, jak wygląda – pochylona nad nim płakałam całą duszą, a moje łzy rozmazywały się z krwią na jego twarzy. W tej chwili jakby promień światła wpadł przez wysokie okno i oświetlił twarz księcia. Patrzyłam, jak ciało jego zmienia się na moich oczach, jak jego twarz znowu odzyskuje młodość. Wtedy, w obecności Boga, zrozumiałam, że to nasza miłość stała się naszym wyzwoleniem. Vlad otworzył oczy i popatrzył na mnie z nieopisanym smutkiem. - Daj mi ukojenie – wyszeptał. Zrozumiałam, czego chce ode mnie. Przypomniałam sobie opowieść o uwolnieniu duszy Lucy i zadrżałam. Delikatnie chwyciłam za rękojeść noża Morrisa, który wciąż tkwił w jego piersi. Popatrzył mi prosto w oczy i z cieniem uśmiechu powoli skinął głową. W tym momencie poczułam, jakby wulkan wybuchł mi pod czaszką. Zdecydowanym, pewnym ruchem wyciągnęłam nóż z rany. Zacisnął zęby z bólu. Patrząc na niego, oszalała z rozpaczy, zawołałam: - Nie, nie pozwolę na to! - Mino... – wyszeptał. - Nie! Czy po to odnalazłeś mnie, żeby teraz odejść i pozwolić mi żyć bez ciebie? Czy to ma być twoja zemsta? - Mino... – zaczął znowu, ale przerwałam mu. - O nie, Vlad! Nie pozwolę ci umrzeć. Mówiłeś: na zawsze! Teraz chcesz po prostu opuścić mnie, zostawić bez nadziei? Tak, ukochany, jestem egoistką. Może nie dość cię kocham, żeby pozwolić ci odejść. Nachyliłam się nad nim, zerwałam z niego koszulę i jak zwierzę zlizywałam krew z jego twarzy, szyi, piersi. Podarłam płótno, aby zrobić prowizoryczny opatrunek. - Dałeś mi swoje życie – szeptałam. – Teraz ja dam ci moje. To mówiąc, pewnym cięciem przeciągnęłam nożem Morrisa przez przegub na lewym nadgarstku. Usiadłam oparta o stopnie, położyłam sobie głowę Vlada na kolanach i przysunęłam krwawiący przegub do jego ust. Otworzył na chwilę oczy, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Moja krew spływała mu po brodzie i szyi. Siedzieliśmy tak w rosnącej kałuży, ja z jego głową w objęciach, w podartej sukience. Trwało to chyba dosyć długo, bo przez okno kaplicy widać już było gwiazdy. Byłam bardzo słaba, a moja krew wciąż kapała na usta księcia. Na moment przed omdleniem, zacisnęłam zębami kawałek materiału wokół przegubu. Upadłam na posadzkę głową w tył. Ocknęłam się słysząc głosy. Przez okno wpadał blady blask ogniska; Jonathan i reszta widać dotąd nie odjechali. Z trudem wyciągnęłam rękę i dotknęłam leżącego obok mnie księcia. Poruszył się i wpatrywał we mnie swymi niemal pozbawionymi barwy oczami. Widziałam tylko zarysy naszych postaci, wewnątrz bowiem było bardzo ciemno. - Mina – szepnął, a był to raczej cień szeptu, jakby powietrze po prostu wydobyło mu się z ust. – Dlaczego? - Może po prostu stchórzyłam? – jęknęłam. – Zawiodłam już wszystkich, a teraz jeszcze i ciebie... - Znalazłem cię, nie śmiałem prosić o więcej. - Ale ja więcej – żądam – powiedziałam ledwo dosłyszalnie. Choć kręciło mi się w głowie, wstałam i zaczęłam zapalać świece. Jakiż opłakany obraz przedstawiała sobą kaplica i my dwoje. Wszędzie była krew. Vlad leżał ciężko oddychając w ogromnej kałuży, półnagi, z klatką piersiową i szyją obwiązaną strzępami koszuli. Na jego twarzy i ciele zastygła rozmazana krew. Stałam obiema rękami mocno oparta o masywny świecznik, w podartym ubraniu, z włosami posklejanymi krwią. Właściwie nie myślałam o niczym. Poluzowałam opaskę wokół dłoni; cała ręka zsiniała i bolała strasznie, ale ja nie miałam siły nawet na ból. Zębami poszarpałam halkę i noga za nogą dowlokłam się do Vlada. Maczając strzępy materiału w kropielnicy zaczęłam obmywać go z krwi. Dopiero teraz, gdy to piszę, przyszło mi do głowy, że przecież to była woda święcona, ale wtedy nawet o tym nie pomyślałam. Był zbyt słaby, by mówić albo w jakikolwiek sposób mi pomóc. Leżał bezwładnie na posadzce i tylko wodził za mną oczami. Zmieniłam opatrunki; rany wciąż wyglądały potwornie, ale przynajmniej już nie krwawiły. Poczułam jak zimno jest w kaplicy, więc owinęłam leżącego moją wełnianą chustą. Dysząc ciężko położyłam się przy nim, aby spróbować ogrzać go własnym ciałem. Musiałam znowu popaść w omdlenie, bo gdy otworzyłam oczy, świece były co najmniej o połowę krótsze. Ich złoty blask stwarzał złudzenie ciepła. Zwlokłam się z podłogi i powłócząc nogami poczłapałam do drzwi. Ku mojej wielkiej radości, znalazłam tam moją torbę, a w niej między innymi ten pamiętnik. Siedzę więc na stopniach wiodących na ambonę i piszę. Piszę, aby zapomnieć – piszę, aby pamietać. Co będzie jutro, nie wiem - ale jeśli wedrą się tu, niech znajdą przynajmniej te zapiski. Jest mi zimno, tak zimno, że boję się, że zamarzłabym we śnie. Właściwie tylko to – tak fizyczne – uczucie upewnia mnie, że to wszystko nie jest jedynie koszmarnym snem. Grzeję ręce od świecy, ale to niewiele pomaga. I tak wszystkie świece ustawiłam wokół Vlada, chociaż ciepło, które dają, jest znikome. Być może, mimo marzeń o nieśmiertelności, żadne z nas nie doczeka świtu. Zaraz skończę pisać, wezmę ten zeszyt i wrócę położyć się przy moim ukochanym. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, chcę być przy nim.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 6, 2007 13:26:18 GMT 1
7 listopada
Gdy promienie słońca padły na moją twarz, zdziwiłam się, że wciąż jeszcze żyję. Leżałam na boku, na chłodnej posadzce. Przez moment zastanawiałam się gdzie jestem, a potem pełna niepokoju odwróciłam się do Vlada, który wciąż leżał koło mnie. Wokół, wśród rdzawych plam zaschniętej krwi, walały się ogarki świec. Byliśmy oboje w makabrycznym stanie ale jakoś, w niezrozumiały dla mnie sposób, udało nam się przetrwać tę noc. Czy to sen na rodzinnej ziemi, czy moje nieudolne zabiegi sprawiły, że książę wciąż żył. Rany, które cudem chyba nie uległy zakażeniu, wciąż wyglądały bardzo źle, oddech miał krótki i przerywany a twarz trupio bladą, ale żył i spał właśnie niewzruszonym snem. Okryłam go dokładniej chustą i postanowiłam wstać. Zamroczyło mnie, kiedy stanęłam na nogi, ale oprócz przejmującego bólu w lewej ręce, nie czułam się aż tak źle. Przetarłam dłonią twarz i kawałkiem materiału związałam z tyłu włosy, jakby mogło mi to nadać schludniejszy wygląd. Całym ciałem opierając się na poręczy, weszłam z trudem na ambonę i wyjrzałam przez małe okienko. Za oknem był słoneczny, zimowy dzień. Śnieg białą kołderką niemal przykrył ślady krwi na dziedzińcu. Na wprost mnie, w prowizorycznej wiacie z kocy rozwieszonych między powozem a załomem muru, siedzieli Jonathan, Seward i Godalming, a tyłem do mnie van Helsing - grzali się przy ognisku popijając kawę z kubków. Jonathan musiał dostrzec ruch w oknie, gdyż z wyrazem twarzy, jakby zobaczył ducha, wskazał ręką w moją stronę. Wszyscy spojrzeli na mnie. Przez dłuższą chwilę nikt nie odezwał się ani słowem. Zaczął doktor Seward. - Pani Mino – powiedział, ale przerwałam mu. - Wiecie już więc wszystko? – Zdawałam sobie sprawę, że van Helsing miał całą noc na opowiadanie, poza tym w porzuconym przed zamkiem bagażu znajdowały się wszytkie papiery, z wyjątkiem tego zeszytu. - Tak – odpowiedział Jonathan. Mówił dziwnie spokojnie, bez złości. - Więc... – zaczęłam, ale teraz on mi przerwał. - Wróć do domu, Mino. - Czy sądzisz, że po tym wszystkim mogłabym wrócić? - Wciąż jesteś moją żoną. - Tu jest mój dom i mój mąż. Jonathan zagryzł wargi. Zrobiło mi się dziwnie wstyd. - Spróbuj mnie zrozumieć – powiedziałam cicho. Milczał. - Quincey nie żyje – powiedział nagle Godalming beznamiętnie, jakby czytał gazetę. - W końcu udało się pani zabić człowieka – dodał van Helsing. - To nieprawda! – zawołałam zduszonym głosem, czując jak łzy spływają mi po twarzy. - Niech jej pan da spokój – syknął Jonathan. - Umarł z pani imieniem na ustach – powiedział dr Seward. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale przerwał nagle. – Spójrzcie! – zawołał. – Piętno na jej czole zniknęło! Patrzyli na mnie osłupiali. - Czy on...? – zaczął Jonathan. - Żyje – ucięłam. Przez twarz Lorda Godalminga przemknął grymas gniewu. - Odejdźcie stąd – powiedziałam. - Nigdzie się nie ruszymy bez pani – powiedział twardo van Helsing. Odeszłam krok od okna. - Pani Mino! – zawołał za mną Jack Seward. – Pani potrzebuje lekarza. Proszę pozwolić mi wejść. - Nie mogę – odpowiedziałam. – Jeśli coś zostało z waszej przyjaźni do mnie, odejdźcie stąd i zostawcie mnie samą! Jonathan ukrył twarz w dłoniach. Nie mogłam znieść tego widoku, odeszłam więc od okna i zeszłam z ambony. Zaczęli dobijać się do drzwi, więc ogromnym wysiłkiem ciała i woli zabarykadowałam je ciężką, kamienną chrzcielnicą. Gdy skończyłam, spojrzałam na Vlada. Blady jak płótno leżał bez ruchu, lecz oczy miał otwarte. Podeszłam i usiadłam przy nim. Wzięłam jego głowę na kolana i gładziłam jego włosy. - Dlaczego to robisz, Mino? – zapytał cicho. – Dlaczego nie pozwolisz mi odejść z twojego życia i przestać cię dręczyć? - Czy pomyślałeś, co stałoby się ze mną? – odpowiedziałam pytaniem. - Przecież mogłabyś wrócić do Jonathana. - Słyszałeś więc... - Tak. - Wiesz zatem, dlaczego do niego nie wrócę. Uśmiechnął się słabo, ale ten cień uśmiechu rozpromienił mi serce. - Zawsze ta sama... - Wiesz, w Warnie śniłam o kobiecie, która całe życie przesiedziała w oknie... - Tak? - ... czekając, aż wrócą ci, których straciła. To byłam ja! - Wiem... - Jego brak zdziwienia zaskoczył mnie. – Powiedziałem ci kiedyś, że ci, którzy się kochają, nigdy nie są daleko od siebie. - Teraz, kiedy jesteśmy osaczeni... - Niekoniecznie. Za ołtarzem jest sekretne przejście na zamek. Z największym trudem udało mi się, samej słaniającej się na nogach, otworzyć ukryte drzwi, a potem to ciągnąc, to popychając za sobą Vlada, wejść z nim po schodach. Po kilku chyba godzinach mordęgi, znaleźliśmy się w dużym, widnym pokoju w części mieszkalnej. Położyłam Vlada na łóżku, zasłoniłam kotary i sama padłam obok, wyczerpana do ostatecznych granic. Wodziłam wzrokiem po sprzętach; wydały mi się pełne odległych i niemal zatartych wspomnień. Przemogłam się, aby wstać. Dotykałam dłońmi ciężkich zasłon przy wielkim, zdobionym łożu, niewielkiego stoliczka i fotela obitego skórą. Stanęłam przy parapecie i oparłam się o niego ciężko. Patrzyłam w dal, jakby kolejny raz przeżywając scenę ze snu. Odwróciłam się do mojego księcia, ale on tylko uśmiechnął się zagadkowo. Teraz, kiedy piszę to siedząc przy dębowym stoliczku, wciąż jeszcze się tak uśmiecha.
Później
Boję się – przeforsowałam chyba zranioną rękę gramoląc się po schodach z księciem, gdyż teraz boli mnie tak, że zagryzam zęby, żeby nie jęczeć. To jednak nieważne, wszystkie moje myśli są przy Vladzie. Rana na szyi otworzyła się - leży blady, z podkrążonymi oczami, bardziej martwy niż żywy, jeśli można tak to ująć. Wiem, że bardzo cierpi, choć stara się tego nie pokazywać. Podarłam prześcieradło, żeby zatamować krwotok. Gdzie jest teraz ta nasza wieczność? Gdzie jest Bóg – czy opuścił nas? Tak bardzo się boję.
Noc
Zeszłam, a raczej spadłam ze schodów do kaplicy, podpierając się cygańską strzelbą, jak laską. Brocząc krwią z urażonej rany, nadludzkim wysiłkiem odepchnęłam chrzcielnicę odrobinę od drzwi i wyjrzałam na dziedziniec. Mężczyźni oporządzali konie. Odwrócili się słysząc chrzęst zamka; stali teraz patrząc na mnie i nie ruszali się. Naprawdę musiałam wyglądać potwornie wsparta na strzelbie, w podartym ubraniu, cała we krwi. - Jack... – szepnęłam. Jonathan podbiegł kilka kroków w moją stronę, ale warknęłam: – Ani kroku dalej! Doktor Seward podniósł z ziemi kuferek z przyborami lekarskimi. Zbliżał się do mnie, jak do dzikiego zwierzęcia – powoli i wciąż patrząc mi w oczy. Pewnie tak musiał podchodzić do swoich najbardziej nebezbiecznych pacjentów. - Pomóż mi... – jęknęłam. - Tak, Mino. Wiesz, że jestem twoim przyjacielem. - Jack, - westchnęłam – jesteś za dobry dla mnie. - Nic już nie mów – przerwał mi. Pozwoliłam mu wejść do kaplicy, badawczo lustrując wzrokiem resztę grupy, po czym zamknęłam drzwi. Doktor Seward wziął mnie za rękę; dostrzegłam w jego oczach pytanie, ale tylko spuściłam wzrok. Milcząc, wyciągnął nici chirurgiczne i środki dezynfekcyjne. Fachowo zeszył rozciętą skórę i założył mi opatrunek. - Gdybyś przyszła jutro, mogłoby być już za późno – powiedział rzeczowym, lekarskim tonem. Wiedziałam, co muszę teraz zrobić, ale słowa opuściły mnie. Siedziałam i jak pies patrzyłam prosząco w jego oczy. Spojrzał na mnie i zrozumiał. - Gdzie? – zapytał tylko, a ja ze wzrokiem wbitym w ziemię wskazałam ręką przed siebie. Podniósł mnie z podłogi. Gdy chciałam wejść na wąskie schody, zachwiałam się, a on wziął mnie na ręce i zaniósł na górę. Znaleźliśmy się w pokoju. Zapamiętałam wyraz twarzy Vlada, gdy zobaczył mnie wracającą z dr Sewardem. Jack stał przez dłuższą chwilę patrząc na łóżko. Mierzyli się wzrokiem – dwaj wrogowie o ściśniętych twarzach. Seward spojrzał na mnie, ale nie byłam w stanie nic powiedzieć, wyciągnęłam tylko ręce w niemym geście. Wziął swój kuferek i postawił na łóżku. Obejrzał rany Vlada nic nie mówiąc; zdjął żałosne szmaty, którymi starałam się zatamować krwotok. A potem ten cudowny, szlachetny człowiek starannie zeszył rozharataną ranę i założył na nią prawdziwy bandaż; następnie założył opatrunek także na pierś. Przez ten cały czas nie padło ani jedno słowo, widziałam jak Vlad zagryza wargi, aby nie wydobył się z nich najmniejszy jęk. Chciałam rzucić się do nóg Jacka Sewarda i całować jego stopy. Ten święty człowiek ratował życie mordercy swojej ukochanej! Nie wiem, czy jeszcze dzień wcześniej w ogóle dopuszczał do siebie taką myśl. Sumienie lekarza zatryumfowało nad duszą mściciela. Tłumiąc cisnące się do oczu łzy, ujęłam go za rękę i powiedziałam cicho: - Dziękuję ci. Nic nie odpowiedział. Gdy zeszliśmy do kaplicy, popatrzył gdzieś ponad mną i rzekł: - Jutro wyjeżdżamy stąd. Teraz ja milczałam. Spojrzał na mnie jakby z roztargnieniem. - Wiesz, to dziwne, ale wciąż cię szanuję. - Nie zasłużyłam na to – szepnęlam. - Nie wiem, może zawsze chciałem, żeby Ona tak mnie kochała. Chwyciłam jego rękę i podniosłam do ust. - Nie trzeba. – Pogładził mnie po twarzy. Nagle zawahał się. - Zrób coś dla mnie – powiedział. - Wszystko, co powiesz. - Spotkaj się z nimi jeszcze jeden raz. – Zadrżałam. – W końcu to także przez ciebie to wszystko... – powiedział to bez złości, raczej z nutką melancholii. Nie wiedziałam, co powiedzieć. - Jesteś to winna Quincy’emu. – Serce ścisnęło mi się w piersi na to wspomnienie. - Dobrze – odpowiedziałam. - Więc jutro rano. - Tak. Rozstaliśmy się przy drzwiach, a ja zamknęłam zasuwę, gdy wyszedł. Po chwili usłyszałam pukanie i głosy, ale skuliłam się tylko i bałam się otworzyć. Wsłuchiwałam się w oddalające się kroki, a potem bardzo ostrożnie uchyliłam drzwi. Pod drzwiami znalazłam kosz z częścią prowiantu, który wraz z van Helsingiem dostaliśmy w wiosce. Serce moje przepełniła taka wdzięczność, że o mało znowu się nie rozpłakałam. Zatargałam kosz na górę i zamierzałam dać coś Vladowi, ale nie chciał nic jeść – to prawda, że nigdy dotąd nie widziałam go jedzącego. Stopiłam trochę śniegu z parapetu w pięknym, kryształowym pucharze, i niemal siłą zmusiłam go, żeby wypił. Potem usiadłam przy stoliku i zjadłam kawałek kiełbasy, która jednak nie smakowała mi. Gdy piszę, jest już ciemno. Vlad zasnął ciężkim snem, a ja trzęsę się na myśl o jutrze. Chyba jednak, po ostatnich nocach, sen domaga się swoich praw. Powinnam położyć się i spróbować odpocząć. Idę więc, a ostatnią moją myślą przed zaśnięciem będzie: Jacku Sewardzie, niech spotka cię całe szczęście i radość świata za to, co uczyniłeś!
|
|
|
Post by fidelio on Jun 6, 2007 13:27:51 GMT 1
8 listopada – Borgo
Zerwałam się skoro świt, zapewne za sprawą mojego niepokoju wywołanego złożoną Jackowi obietnicą; fizycznie czułam się lepiej. Ręka wprawdzie wciąż sprawia mi ból, ale przynosi mi ulgę wiedzieć, że rana została fachowo opatrzona. Z Vladem jest bardzo źle; biedak, leży cicho, pozszywany i cały w bandażach, nie mówi nic i mam wątpliwości, czy mnie w ogóle poznaje. To wodzi błędnymi oczami po sali, to popada w omdlenie. Wszystko, co mogę teraz zrobić, to siadać na łóżku, mówić do niego i przemywać mu twarz. Nic nie je, oczywiście – ja posilona wiktuałami z koszyka odzyskuję z wolna siły. Nie wiem, jak jeszcze mogłabym mu pomóc, pozostaje mi tylko czekać i mieć nadzieję, że to przetrzyma. Vlad był nieprzytomny, gdy zeszłam do kaplicy. Wyglądała bardziej jak miejsce kaźni niż dom Boży, z brunatnymi plamami krwi na posadzce. Próbowałam zacząć się modlić, ale nie zdążyłam zebrać myśli, gdy usłyszałam pukanie i głos. - Pani Mino, proszę otworzyć. Obiecała mi pani. Poznałam głos dr Sewarda i zerwałam się na równe nogi. Podeszłam do drzwi i zapytałam: - Czy jest pan sam? - Tak. Proszę otworzyć, nie chcę rozmawiać przez zamknięte drzwi. Przestraszyłam się, czy to nie jakaś nowa zasadzka. - Jestem uzbrojona – rzuciłam ostrzegawczo. Było to częściowo prawdą, bo na podłodze znalazłam nóż Morrisa i właśnie trzymałam go przy piersi. - Dość tego – powiedział zniecierpliwiony Seward. – Czy żyłaby pani jeszcze, gdybym życzył jej śmierci? Zawstydziłam się i otworzyłam drzwi. Gdy wszedł, poleciłam mu zamknąć je za sobą. Od razu zbadał moją rękę i wydawał się zadowolony z tego, co zobaczył. - Proszę przemywać ranę i zmieniać bandaże – powiedział. – Gdy zacznie się goić, można zacząć smarować maścią. Podał mi paczuszkę z opatrunkami. Zrozumiałam, że ilość miała wystarczyć nie tylko na moje rany. Uprzedzając moje pytanie, powiedział: - Reszta sposobi się do drogi. Poprosiłam, aby ci, którzy chcą się ze mną zobaczyć, wchodzili pojedynczo, a Jack zgodził się. Patrzył na mnie smutno i jakoś dziwnie, tak jakbym stała się powierniczką jego tajemnicy. Pomyślałam, jak wiele mu zawdzięczam i że być może nie zobaczę go już więcej. Ujęłam jego obie dłonie i przycisnęłam je do swojej piersi. Staliśmy w milczeniu. - Pójdę już – powiedział w końcu. Odprowadziłam go do drzwi; wychodząc, jeszcze raz obejrzał się na mnie i wtedy zrozumialam, że żegnam się z przyjacielem. Gdy wyszedł, stałam przez moment bez żadnej myśli. Usłyszałam skrzypnięcie drzwi i odruchowo sięgnęłam po nóż. Do kaplicy wszedł Lord Godalming. Podszedł na odległość dwóch kroków ode mnie, powoli lecz pewnie - wciąż emanowała od niego arystokratyczna godność. Nie wiedzieliśmy co powiedzieć, cienie Lucy i Quincy’eya stały między nami jak mur. Wyciągnęłam nóż w jego stronę mówiąc: - Należał do Quincy’eya, pewnie chciałbyś go zatrzymać. - Czy nie boisz się, że wbiję ci go w serce? – zapytał bardziej smętnie, niż wyzywająco. Coś pomiędzy nami nie pozwoliło mi kłamać. - Boję się – odpowiedziałam. - Zmieniłaś się. – Spojrzał na mnie. Milczałam. – Przekleństwo zostało zdjęte, ale ty jesteś szalona... Wciąż milczałam. Co mogłam powiedzieć, skoro rozdzieliła nas zbrodnia? Przeszło mi przez myśl, czy może Lucy również można było uratować nie odbierając jej życia. Nie wiem, czy Arthur również o tym pomyślał, ale spojrzał na mnie, jakby otrząsał się ze snu. - Jego ostatnie słowa były o tobie – rzekł. Podniosłam wzrok. – Powiedział, że nie żałuje. - Dziękuję ci – powiedziałam cicho. - Przeżyłaś więc... Ty przeżyłaś... – mówił to z wyrzutem. – Jeśli Bóg ci przebaczył, ja nie mam prawa cię sądzić. Odwrócił się i ruszył do drzwi ciężko, jak człowiek dźwigający ciężar. Stałam w smudze światła wpadającej przez okno. Nie zastanawiałam się, co powiem van Helsingowi i Jonathanowi, nie byłam nawet pewna, czy zechcą mnie widzieć. Z zadumy wyrwał mnie głos van Helsinga. - Jack Seward zawsze był idealistą. Odwróciłam się tak gwałtownie, że profesor sięgnął po krzyż na szyi. Potem zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. - Tak... Te jego notatki... Wciąż jeszcze nie zrozumiał, prawda? – powiedział z ponurym grymasem, jakby szydził ze swoich myśli. Zebrałam się na odwagę i zapytałam: - Czy mogłabym dostać mój pamiętnik? Skrzywił się jeszcze bardziej. - Jonathan chciał go zatrzymać – odparł pospiesznie. - Zresztą, ma pani swój drugi zeszyt. Popatrzyłam tak, jakby uderzył mnie znienacka w twarz. - Więc pan wiedział?! – jęknęlam. - Może przechytrzysz takiego romantyka jak Jack, ale nie starego lisa. - Kiedy? Jak? – pytałam bezładnie, tyle myśli cisnęło mi się do głowy. Spojrzał na mnie i westchnął. - Wyjeżdżamy dziś, więc mogę pani powiedzieć – zaczął. - Już w Hillingham u Lucy coś mnie zaniepokoiło. Jej oczy, wyraz twarzy, gdy mówiła o tej... chorobie, był jakiś dziwny. Potem poznałem przyczynę. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego ten – kimkolwiek on jest – po z górą 400 latach nagle opuścił swój dom. Lucy nie mogła być przyczyną, była więc tylko łatwą zdobyczą na drodze do celu. Wtedy wpadły mi w ręce pani listy. Dowiedziałem się, że byłyście razem w Whitby. Nie zdążyłem poznać pani dość wcześnie, by zapobiec tragedii. A po śmierci Lucy była pani naszą jedyną poszlaką. Dlatego tak nalegałem na spotkanie. Wtedy skojarzyłem wizytę pani męża w Transylwanii i jego chorobę. To nie mógł być przypadek! Kilku innych agentów odwiedzało zamek i wrócili bez szwanku. Dlaczego właśnie Jonathan? Musiał więc zrobić nieświadomie coś, co sprowokowało hrabiego. Może wypadło mu zdjęcie... Spodziewałem się, że hrabia z jakiegoś powodu wybrał panią, ale nie znałem motywów jego postępowania. Po otrzymaniu wiadomości o nagłej śmierci pana Hawkinsa nie miałem wątpliwości, że krąży w pobliżu. Sprowadziłem was do Londynu. Musiała być pani bardzo nieszczęśliwa... Nie, proszę nie zaprzeczać, znam ten wyraz kobiecych oczu. Wtedy przypadkiem wpadł mi w ręce ten dziennik. Nie chciałem pani spłoszyć. Fakty zaczęły układać się w całość. Potem to nagranie... Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Otworzyłam usta, ale nim zdążyłam coś powiedzieć, kontynuował: - Pani książę popełnił błąd dostarczając je przez posłańca i to ja właśnie odebrałem przesyłkę. Byłem oszołomiony, gdy przesłuchałem jej zawartość. Znalazłem brakujące ogniwo! Później podrzuciłem ten pakiecik do pani pokoju. Wychodziliśmy, więc miała pani dużo czasu... Myślałem, że zwyciężyliśmy w wojnie, lecz to była tylko bitwa. Nie przypuszczałem, że hrabia odważy się przyjść do domu Jacka. Przynajmniej nie tak wcześnie! Była pani potem taka podniecona, że wiedziałem, że coś się musiało stać. Wtedy w październiku przewidziałem, że hrabia złoży pani wizytę. Nie sądziłem jednak, że był już wtedy pani kochankiem. Na to wspomnienie oblała mnie fala gorąca, van Helsing nie zwracał jednak na mnie uwagi, tylko mówił dalej. - Wpadła pani w histerię i wykrzykiwała rzeczy, które chyba tylko naiwny Jack i zakochany Jonathan mogli przyjąć za dobrą monetę. Stałam jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Profesor spojrzał na mnie z ukosa i powiedział, uśmiechając się z lekka: - Przyznam, że wtedy zaczęła mnie pani fascynować. Dlaczego urocza i inteligentna kobieta z własnej woli godzi się przestawać z bestią? To nie było uwiedzenie, jak w przypadku biednej Lucy, ale świadomy wybór. Była pani dla mnie zagadką, wyzwaniem. Chciałem zmusić panią do wyłożenia kart. - Pamiętam. Podejrzewałam, że pan coś wie. - Regularnie czytałem pani zapiski. Tego bym nigdy nie przypuszczała! Zrobiło mi się ciemno przed oczami, gdy uświadomiłam sobie, co on tam mógł przeczytać - Proszę się nie obawiać, nie powiedziałem o tym nikomu – dodał z przekąsem. - Jest pani niebezpieczną kobietą, Wilhelmino. Pomyślalam: „Dlaczego on to robił? Przecież mógł zdemaskować mnie od razu!”, ale profesor mówił dalej: - Chciałem złapać hrabiego na gorącym uczynku, ale przez nierozwagę Jonathana i dzięki pani wydatnej pomocy zdołał zbiec. Całe życie marzyłem, aby go wytropić! Postanowiłem nie spuszczać pani z oka. Zresztą, i tak by się pani wyrwała... Jonathan miał doskonały pomysł z tą hipnozą, choć muszę stwierdzić, że była pani trudnym przeciwnikiem. - Dodał mi pan narkotyku do posiłku w pociągu! – syknęłam. - Musiałem to zrobić. Inaczej nie poddałaby się pani. Właściwie tylko raz udało się pani mnie naprawdę zaskoczyć – dodał. Podniosłam wzrok. - Gdy w powozie przeczytałem, że chce mnie pani zabić... Krew mi zastygła, gdy to powiedział. - ... i przez chwilę wydało mi się to bardzo interesujące... Oblałam się rumieńcem. - Wiedziałem jednak, że drugi raz pani się na to nie poważy. Staliśmy w milczeniu. - Teraz wie pani już wszystko, Wilhelmino. - Czy sądzi pan, że ten sen...? – zapytałam. - Być może. Wiedza nasza jest bardzo ograniczona. - A co z psychologią zbrodni? – dopytywałam się. - Czy ta rozmowa o umyśle dziecka była na serio? - Na to pytanie potrafi sobie pani sama odpowiedzieć. Nigdy w życiu nie złożyłem broni – powiedział poważnie. - Teraz jednak kapituluję przed kobietą. Pokonała pani samą śmierć. Jako lekarz powiem tylko, że oboje nie mieliście szans. Bóg czuwał nad panią... i dał pani wielkiego przyjaciela w osobie doktora Sewarda. - Tak, to prawda – powiedziałam. - Lecz Bóg... - Klątwa została zdjęta – odpowiedział. - Proszę spojrzeć na swoje czoło. - Czy więc teraz...? – zaczęłam, ale nie dał mi dokończyć. - Nie wiem. Tego nikt nie wie. Przekroczyliśmy granicę niepoznawalnego. Żal mi tylko Jonathana, tak panią kochał... Zrobiło mi się głupio i wstyd. - Niech mu pan powie... - Sama mu pani powie. Na mnie już czas. - Profesorze? – zatrzymałam go. Spojrzał przez ramię. - Chciałam powiedzieć, że... podziwiam pana. I dziękuję... za wszystko. - Ech! – Machnął ręką i ruszył ku drzwiom.
Nic więc zatem nie miało zostać mi oszczędzone. Stałam bezradna, skołowana, sama nie wiedząc, co myśleć. Pozostało mi teraz tylko spotkanie z Jonathanem. Rozpaczliwie starałam się wyrzucić z pamięci wszystkie dobre wspomnienia, które nagle zaczęły cisnąć mi się do głowy. Skrzypnęły drzwi i do kaplicy wszedł Jonathan. Jakże postarzał się przez te trzy miesiące! Szedł powoli, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jego posiwiałe włosy lśniły w rozproszonym świetle. Zdjął mnie wielki żal, kiedy patrzyłam na tę sylwetkę, kiedyś prostą i chłopięco ochoczą – dziś przygiętą do ziemi jak u starca. Nie wiem dlaczego, odruchowo wyciągnęłam ręce na powitanie. - Jesteś ranna – powiedział patrząc na opatrunek na przegubie. - To nic – odparłam. - Nie powinienem był nigdy przekroczyć progu tego domu! – rzekł z jakimś dziwnym wyrzutem w głosie, jakby oskarżał sam los o to, co się stało. Pomyślałam, że już dość było między nami kłamstw i złudzeń. - I tak, wcześniej czy później, doszłoby do tego – powiedziałam, starając się, żeby nie zabrzmiało to okrutnie. - Nie wiem... Może, gdybym cię wtedy nie zostawił... – głos mu się załamał. Nagle spojrzał mi prosto w twarz i zapytał: - Czy kiedy wychodziłaś za mnie, wciąż mnie jeszcze kochałaś? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. - Tak – rzekłam cicho. – Sądzę, że tak. - Kiedy więc to się stało? – zawołał z rozpaczą w głosie, wciąż nie puszczając moich rąk. – To przez tę noc w Exeter! Tak, to na pewno to! - Nie – szepnęłam. - Muszę to wiedzieć! – popatrzył na mnie szalonym wzrokiem. - Sama nie wiem... To się zaczęło jeszcze w Whitby, ale wtedy było takie dziwne i... niewinne. – Zacisnął usta. - Gdybym nie wyjechał, kochałabyś mnie teraz – jęknął. - Nie wiem... - Czy myślałaś kiedyś o tym, że każdą, najdrobniejszą decyzją zmieniasz losy świata? Ile rzeczy wyglądałoby dzisiaj inaczej, gdybyśmy pobrali się przed moim wyjazdem. Przeprowadziłabyś się do Exeter, nie pojechałabyś do Lucy do Whitby. Quincey wciąż by żył! Patrzył na mnie z mieszaniną współczucia i wyrzutu, a ja czułam, że łzy znowu płyną mi po twarzy. - Dlaczego? – szepnął. - To było silniejsze ode mnie. Błagam cię, Jonathanie, spróbuj mi wybaczyć. - Wybaczyłem ci już dawno, - powiedział – ale chyba nigdy cię nie zrozumiem. Rozpłakałam się wtedy na dobre. Jonathan objął mnie ramieniem, a ja łkałam jak dziecko w jego płaszcz. Nie był w stanie przemóc łez i wkrótce płakaliśmy oboje. - Wróć ze mną, Mino – szeptał mi do ucha. – Wróć ze mną do Exeter. Zawsze jest tam miejsce dla ciebie. Przez moment zawahałam się; przyszło mi na myśl nasze pierwsze lato po zaręczynach - Londyn skąpany w promieniach słońca, rozmowy w parku. Spojrzałam ponad ramieniem Jonathana, jak promień słoneczny wpadający przez witrażową szybkę tworzył na podłodze migotliwe zielone błyski. Nagle przypomniałam sobie szmaragdową mgłę za oknem domu obłąkanych Jacka Sewarda i miłość – szaloną, jak tamto miejsce. Podniosłam głowę i patrząc w dobre, piwne oczy Jonathana zaczęłam szukać w nich innych oczu – oczu, które były jak samo światło. I wiedziałam, że jeśli odejdę, ze wszystkich okien świata patrzeć na mnie będą te oczy i że nie zniosę tego i zwariuję, jak nieszczęsny Renfield. Odsunęłam od siebie Jonathana i nie patrząc mu w twarz powiedziałam: - Żegnaj. Spróbuj o mnie zapomnieć. Spróbuj być szczęśliwy... Stał obok – złamany, nierozumiejący. Odwróciłam się, żeby na niego nie patrzeć. Słyszałam oddalające się wolno kroki i skrzypnięcie drzwi. Gdy wszystko ucichło, wróciłam na górę.
Późny wieczór
Przerwałam na chwilę pisanie, gdyż odwróciłam się i spojrzałam na Vlada. Gdyby nie fakt, że co pewien czas prawie niedostrzegalnie porusza ustami, byłabym przekonana, że nie żyje. Nie wyczuwam jego tętna – pocieszam się, że chyba ze swej natury ma je bardzo słabe, bo nigdy go nie czułam. Nie dopuszczam do siebie myśli, że właśnie teraz, gdy ostatecznie odeszłam od Jonathana, miałabym go utracić. Nie mam pojęcia, co robić, tak mało wiem o tym, czego mu potrzeba. Pod wieczór zeszłam na dziedziniec i znalazłam tam tylko pozostawione – jak sądzę, dla mnie – resztki prowiantu i odzieży. Tak więc jesteśmy w zamku tylko we dwoje... Jedzenia i opału jest bardzo mało, chociaż Vlad i tak nic nie je. Staram się poić go wodą, lecz idzie to bardzo opornie. Chociaż nie wiem, czy mnie poznaje, siedzę przy nim cały czas i trzymam go za rękę. Fizyczny ból promieniujący z przeguba to nic w porównaniu z tym niepokojem.
10 listopada – Borgo
Od dwóch dni nie wychodziłam z pokoju. Miotam się między oknem, kominkiem, stolikiem i miską z wodą. Z moją ręką już jest lepiej, ale Vlad jest wciąż nieprzytomny. Siedzę przy nim i śpiewam wszystkie piosenki, które mogę sobie przypomnieć – chyba bardziej mnie samą to uspokaja. Dlaczego wiecznie muszę siedzieć przy łóżkach chorych? Dlaczego bezustannie boję się o czyjeś życie? Lucy, Jonathan, a teraz Vlad. Muszę być bardzo złą kobietą, że spotyka mnie taka kara. Ale skoro mam być zła – to dlaczego tak cierpię? Przecież źli ludzie myślą tylko o sobie! Dlaczego nigdy, nic nie jest dane na zawsze i do końca? Nie wolno mi się załamywać...
|
|
|
Post by fidelio on Jun 6, 2007 13:30:20 GMT 1
11 listopada – Borgo
Cały dzień kartkowałam pamiętnik w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, co robić. W końcu, zdesperowana, postanowiłam wyjść przed zamek odetchnąć świeżym powietrzem. Całą noc słychać było wycie wilków. Kiedy wyszłam na dziedziniec zobaczyłam coś leżącego przed bramą i zdziwiłam się widząc, że był to zaduszony królik. Nagle przyszło mi coś do głowy. Chwyciłam zwierzęce truchełko i co sił pobiegłam z powrotem na zamek. Spuściłam nieco krwi z królika do pucharka i przechylając głowę księcia podałam mu w nadziei, że coś przełknie. Zakrztusił się pierwszym łykiem, ale potem przywarł łapczywie do szklanki. Wypił krew z całego królika! Dostał od tego cienia rumieńca i zasnął nieco spokojniej. Kolejnym pomysłem wydedukowanym z lektury było przyniesienie w koszyku ziemi spod murów i obsypanie tym łóżka, jak świeżo posianej rabatki. Nie wiem, czy to coś da, ale chwytam się naprawdę wszystkiego. Chodziłam dziś trochę po zamku i oprócz mnóstwa zagraconych pokoi pokrytych pajęczyną znalazłam parę ciekawych rzeczy. Przede wszystkim damskie ubrania, mogłam się więc nareszcie przebrać. Poza tym kuchnię z całkiem nieźle zaopatrzoną spiżarnią – jak sądzę, z czasów wizyty Jonathana na zamku – oraz wewnętrzną studnię, nie muszę więc już topić śniegu. Wracając do ubrań, to zastanawiam się, co kogo mogły one należeć. Kim były owe trzy istoty, które spotkał tu Jonathan, a których marny koniec sama widziałam nie tak dawno? Jest tyle rzeczy w życiu Vlada, o których nie wiem – nie jestem nawet pewna tego czy, gdyby to było możliwe, ośmieliłabym się pytać. Ugotowałam sobie rosół z resztek królika. Szkoda, że nigdzie nie znalazłam lustra, chętnie przejrzałabym się w nim w tej zielonej, aksamitnej sukni. Zastanawiam się, skąd wziął się królik pod bramą – czyżby przyniosły go wilki? Vlad śpi teraz tak spokojnie, że od razu jest mi lżej na sercu. Leży z miną zadowolonego kota, kolorem policzków różniąc się wreszcie nieco od bandaża na szyi. Teraz wszystko musi już zacząć się zmieniać na dobre.
14 listopada – Borgo
Pod bramą wciąż znajduję podrzuconą zdobycz, raz nawet udało mi się dostrzec uciekającego wilka. Chyba nabieram wprawy w puszczaniu zajęczej krwi. Vlad wciąż śpi i mimo wysiłków nie udaje mi się go obudzić. Całymi dniami snuję się po zamku, który okazał się mniejszy, niż wcześniej sądziłam. Staram się posprzątać te pajęczyny, ale ponieważ nie doszłam jeszcze całkiem do siebie idzie mi to powoli. Sypiam za to dobrze; właściwie wystarczy, że przyłożę głowę do poduszki, a zapadam w sen bez marzeń, z którego budzę się rano. Tylko dziś w nocy, gdy odruchowo wyciągnęłam rękę i nie poczułam obok siebie księcia, przestraszyłam się tym tak, że całkiem się rozbudziłam. Okazało się, że Vlad wciaż leży obok, ale jakby w odrobinę innym miejscu. Jeśli rzeczywiście przesunął się o własnych siłach, znaczy to, że jego stan się poprawia.
15 listopada – Borgo
Obudziłam się dziś później, niż zwykle i od razu przerażenie. Gdy zobaczyłam ślady krwi na podłodze koło łóżka, w pierwszej chwili pomyślałam, że znów otworzyła się rana na szyi Vlada, na szczęście wciąż leżał spokojnie; więc to ja zapewne musiałam narobić plam gdy próbowałam go karmić. Mimo to, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś wisi w powietrzu. Gdy później wchodziłam do pokoju, po twarzy śpiącego przebiegł jakiś dziwny, szybki błysk – jakbym pochwyciła moment przemiany jego postaci z jakiejś obcej, dzikiej formy w tę, którą ja znam. Nie wiem, co o tym myśleć, może to tylko złudzenia mojej wyobraźni? Z pozoru wszystko jest tak, jak było. Jestem gospodynią, kucharką, pielęgniarką mojego śpiącego księcia. Czasami czuję się samotna i stęskniona; przymierzam wtedy dziwne, staromodne stroje, obwieszam się klejnotami, a potem mieszam drewnianą łyżką w kociołku nad kominkiem. Tęsknię za chwilą rozmowy, odgłosem kroków. Dzisiaj nie wytrzymałam i całowałam jego zamknięte oczy i usta, nieruchome jak marmurowe usta rzeźby. Potem wydało mi się to tak wynaturzone i perwersyjne, jakbym całowała umarłego. Ale czy my oboje właściwie żyjemy? On – nieprzytomny, zawieszony gdzieś pomiędzy niebytem a istnieniem i ja – stojąca w oknie jak zjawa z bajki, jakby tam u kresu dali było coś, życie jakieś, na które warto czekać. Czy tak czują się jeszcze nie narodzeni?
18 listopada – Borgo
Nie mogłam się dziś przymusić do codziennych obowiązków. Stałam ciężko wsparta o parapet i spoglądałam w dół na rzekę, która pomimo mrozu pędzi spieniona po kamieniach w głębokim wąwozie tuż pod murami. Nagle poczułam na ramieniu delikatny dotyk i usłyszałam szept. - Czy wiesz, jak okoliczni wieśniacy nazywają tę rzekę? Wzruszenie odebrało mi głos, patrzyłam wciąż za okno nie śmiąc się poruszyć. Szept przesunął się bliżej tak, że czułam go jak oddech na mojej szyi. - Arges... Rzeka Księżniczka. Odwróciłam się, a za mna stał Vlad – słaby, ale żywy i przytomny! Jestem taka szczęśliwa! Obsypywałam pocałunkami jego twarz, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Staliśmy razem patrząc, jak płatki śniegu wirują w powietrzu. - To właśnie to okno – powiedział. – Teraz będziemy już razem, na zawsze... Tyle chciałam mu powiedzieć, o tyle rzeczy go zapytać, ale teraz milczałam. Wieczność to jest bardzo dużo czasu – jeszcze będzie czas na wszystko.
20 listopada – Borgo
Nie wszytko jednak układa się tak, jakbym chciała. Vlad bywa milczący i zamknięty w sobie, a gdy pytam, co go trapi – nie odpowiada. Nie chce jeść preparowanych przeze mnie królików, snuje się po zamku, a czasem znika gdzieś tak, że nie mogę go znaleźć przez parę godzin. Dzisiaj wieczorem powiedział niespodziewanie: - Tyle razy chciałem się zabić, żeby przekonać się, jak to jest po prostu umrzeć. Mówił bardziej do siebie, niż do mnie; przestraszyłam się. - I teraz już wiem... Ludzie niepotrzebnie boją się śmierci. To taki spokój. Dlaczego kazałaś mi wrócić? - Czy naprawdę wolałbyś być tam, niż tutaj ze mną? - Nie, oczywiście, że nie – powiedział, ale nie brzmiało to szczerze. Potem objął mnie ramieniem i siedział milczący do końca wieczoru.
22 listopada – Szeklys
Vlad był dzisiaj w lepszym nastroju. Cały wieczór opowiadał mi historię swojej rodziny. Było to bardzo zajmujące, mimo że czasem straszne, kiedy mówił o wojnach pustoszących kiedyś tę piękną krainę. Vlad ma dar do snucia porywających opowieści; gdy mówi, słucham z zapartym tchem, tak pięknie przedstawia ludzi i wydarzenia z odległej przeszłości. Zamek położony nad przełęczą Borgo, naprawdę nosi nazwę Szeklys – teraz sobie przypomniałam, że rzeczywiście użył tego słowa kiedy mi się przedstawiał. Wtedy nie przyszło mi jednak zastanawiać się, gdzie leży owo Szeklys, mimo, że zrobiłam na ten temat notatkę w pamiętniku. Rodzina Draculów to potomkowie wodza Atylli; panowali nad okolicznymi dolinami od stuleci i stali się jednym z najpotężniejszych rodów w Transylwanii. Inna nazwa tej krainy brzmi Siedmiogród – a jednym z owych siedmiu grodów jest właśnie Szeklys. Kraj jest to dziki i dzikie panują tu obyczaje. Podobno wiele razy przed bramą piętrzyły się obcięte ręce wrogów lub straszyły przejezdnych ich ciała wbite na pal – wydaje mi się to potworne. Im dłużej jednak Vlad opowiada, tym bardziej zaczyna mnie fascynować ten kraj. Pod wpływem surowych warunków życia budzą się we mnie nieznane wcześniej surowe i pierwotne cechy charakteru. Czuję duchowe pokrewieństwo z dziesiątkami dumnych kobiet, które tu żyły i przetrwały pomimo przeciwności – chciałabym być taka, prosta jak górska przyroda, bez wahań i wątpliwości.
23 listopada – Szeklys
Vlad znów gdzieś przepadł. Szukałam go po całym zamku, w końcu dałam za wygraną. Zrobiłam już wszystko na dziś – naprawdę, odczuwam potrzebę posiadania jakiejś służby! Jeśli tak dalej pójdzie, zniszczę sobie ręce. Zastanawiam się, czy Vlad opowiadał mi to wszystko, bym przypomniała sobie Elizabetę. Czy ja rzeczywiście kiedyś nią byłam? I kim właściwie jestem teraz? Miną Murray, Wilhelminą Harker (nie, nią na pewno nie!), Elizabetą Dracula von Szeklys?? A może wszystkimi nimi i jeszcze kimś innym? Kim jestem dla siebie samej, a kim dla Vlada? Czy dla niego liczy się tylko część mojej istoty? Staram się nie okazywać tego, ale czuję, że coś się dzieje. Coś, co kiedyś będzie musiało wybuchnąć...
26 listopada – Szeklys
Postanowiłam zapisywać w tym zeszycie wszystko możliwie szczerze i dokładnie, muszę więc spróbować przedstawić to, co stało się dzisiaj. Nie wiem jak zacząć, ani jak to ubrać w słowa. Zapadał już zmrok, gdy weszłam do pokoju. Vlad stał przy otwartym oknie, cały w czerni; odwrócił się gwałtownie, a ja zobaczyłam, że jego twarz umazana jest świeżą krwią. Przerażona podniosłam ręce do ust, a on spojrzał na mnie dziko i ironicznie i powiedział dobitnie: - Cóż to, dziwi cię mój widok? Nie po raz pierwszy przecież wychodzę z domu. - Co...? – zaczęłam zdławionym szeptem, ale przerwał mi. - Dokładnie to, co myślisz? Nie sądzisz chyba, że doszedłbym do siebie posilając się twoimi królikami? Skrzywił się. Chciałam coś powiedzieć, ale podskoczył ku mnie i przyparł mnie do ściany. - Chciałaś mieć romantycznego księcia? Wymyśliłaś sobie zakończenie jak z bajki? Dobra, kochająca, cywilizowana Mina! Moja piękna... Tak się poświęcać, po co? – Chwycił mnie za ramiona, aż zabolało. – Trzeba ci było mnie zabić, gdy o to błągałem – sykął mi prosto w ucho przez zęby. Przesunął dłonią po moim czole. - Przekleństwo zostało zdjęte... Ależ to ty, Mino, nie Bóg, przeklęłaś nas oboje na wieki! – wrzasnął, że aż zadrżałam. – Chciałaś arystokratycznego kochanka? Trzeba było uwodzić Godalminga. A teraz masz bestię! - Puść – jęknęłam. – Sprawiasz mi ból. Nie rozluźnił uchwytu na moich ramionach, przysunął się tylko jeszcze bardziej. - Umrzeć... jak to łatwo powiedzieć. Leżeć tak, bez myśli, bez pragnień. Pchnął mnie na łóżko. Wskoczył tam za mną i nachylił nade mną tak, że nie mogłam się poruszyć. Leżałam całkowicie sztywno; coś w jego wyglądzie było bardziej zwierzęce, wilcze, niż ludzkie. Zobaczyłam jego twarz pokrytą ciemnym zarostem, zmierzwione włosy, rozszerzone i dyszące nozdrza. W przyćmionym świetle jego oczy błyszczały czerwonym blaskiem. Odgadł moją myśl. - Tak, Lucy już wie, co to znaczy umrzeć. Nigdy wcześniej nie wymówił przy mnie tego imienia, a teraz zawisło ono nad nami jak chmura. Owróciłam głowę na poduszce. - Proszę cię, przestań. - Nie, musisz mnie wysłuchać. Musisz wiedzieć. Patrz na mnie! – Odkręcił moją głowę. – Słodka, niewinna Lucy? Jakaż ona była piękna, kiedy przyszła do mnie; przyszła, bo ją wezwałem. Lucy pragnęła wrażeń, nie sentymentów. Spojrzałam na niego i wydawało mi się, że przypominam sobie tamtą noc w Whitby: Lucy w białej koszuli, ciemny kształt pochylony nad nią i że słyszę krzyk. - Wtedy w Whitby, - wycedził – wziąłem ją jak zwierzę, a ona wiła się z rozkoszy. Zamknęłam z całej siły powieki, żeby powstrzymać cisnące się łzy. - Trzeba ci było powiedzieć od razu, ale byłaś taka niewinna. Mino, Mino... Pamiętasz tę noc u Sewarda? – Stłumiłam szloch. – Było tak pięknie. Nie śmiałem cię dotknąć. Przerwał, a jego oczy znowu przybrały szalony wyraz. - Czy sądzisz, że od lat naprawdę nie mogłem mieć kobiety? Widziałaś moje trzy... – Zaśmiał się okrutnie. - ... narzeczone? Też były sliczne i niewinne, jak Lucy! Przychodziłem do nich jako wilk, jako starzec, w każdej postaci, a one były jak arabskie niewolnice, niezrównane. Prawie udało im się uwieść twojego Jonathana! – Znowu zaśmiał się gorzko. – Myślisz, że nie wiem, jak całowałaś mnie, gdy spałem? Pragnęłaś mnie... Patrz! Czy teraz też mnie pragniesz? Zerwał koszulę, ręką podarł na mnie ubranie i klęczał nade mną tak, że znowu pomyślałam o wilku. Rana na szyi pozostawiła zagojoną, lecz bardzo widoczną bliznę, która teraz nabrzmiała czerwono. Rana na piersi, od początku głębsza, też się zagoiła, został tylko duży strup, częściowo niewidoczny spod włosów. Trzymał mnie mocno za ramiona i patrzył wyzywająco. - Mina... – wyszeptał. Leżąc prawie naga po jego palącym spojrzeniem poczułam się, jakbym spadała, jakbym tonęła. Pomyślałam, że jestem odległa o całe światy od mojego życia w Londynie, od dawnych przyjaźni, narzeczeństwa, od wszystkich tych zwykłych, uporządkowanych rzeczy; miałam poczucie, jakby upłynęły całe stulecia. Tamto dawne życie było jak spokojna woda, a ja pragnęłam burzy, choćbym miała to przypłacić zatraceniem. Strach mieszał się we mnie z pożądaniem, chociaż ten, który wciąż klęczał nade mną był tak inny niż wtedy w Londynie. Była w nim dzika, zwierzęca siła, której nie potrafiłam się oprzeć. - Jesteś barbarzyńcą – wyszeptałam patrząc na niego z żądzą i przerażeniem. Gdy to powiedziałam, twarz jego na chwilę przybrała dawny, znany mi wyraz. - Chcesz tego? – zapytał, jakby zdziwony. - Tak, chcę. – Zobaczyłam lśniące, czerwone oczy i ostre zęby. – Tak – powtórzyłam. Poczułam dotyk języka na szyi, a potem wbił zęby tak, jakby miał odgryźć mi głowę. Pod moimi powiekami wybuchło słońce – jasny, oślepiający blask, potem czerwień, coraz ciemniejsza, aż do zupełnej ciemności. Tej nocy naprawdę umarłam i stałam się bestią, jak on.
DALSZE STRONICE ZESZYTU POZOSTAŁY NIEZAPISANE.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 6, 2007 13:31:27 GMT 1
Epilog:
Mężczyzna odłożył gruby zeszyt na biurko i poprawił kołnierzyk. Zamierzał właśnie podnieść słuchawkę telefonu, gdy spomiędzy czystych kart wypadła jeszcze jedna złożona strona, zapisana drobnym, starannym pismem.
Luźna kartka, włożona pomiędzy strony zeszytu.
Taki jest więc prawdziwy koniec tej historii; koniec, którego nie poznał nikt, prócz mnie. Muszę przyznać, że nie dowiedziałam się dotąd, kim jestem, ale mam nieskończenie wiele czasu, by spróbować się tego dowiedzieć. Nauczyłam się dużo, ale ciągle zostały obszary, które pobudzają moją ciekawość, niestety zwykle na dość krótko. Byłam już chyba wszędzie, widziałam i czytałam prawie wszystko. Czytałam tę małą książeczkę, którą moi dawni przyjaciele zredagowali przy pomocy irlandzkiego pisarzyny. Sądząc z zakończenia, największy udział w jej powstaniu miał chyba Jonathan. Widzę, że nie mógł przeboleć mojego odejścia i chociaż na papierze próbował stworzyć świat, w którym pozostalibyśmy razem. Nie wiem, co stało się z nimi później. Gdy zatraca się poczucie czasu, kolejne lata przestają mieć znaczenie, a kiedy wreszcie zaciekawił mnie dalszy los pozostałych bohaterów tej opowieści, wszyscy już dawno nie żyli. Mogę mieć tylko nadzieję, że Jack Seward pomógł Jonathanowi uporać się w końcu z traumą tego, co się stało - ale nie wiem nic na pewno. Początkowo, kiedy czytałam raz po raz ich wersje wydarzeń i to, co zrobili z moim utraconym pamiętnikiem, czułam wściekłość tak realną, jakbym wciąż jeszcze żyła – z czasem uczucie to osłabło w łagodną irytację. Vlad i ja nadal mieszkamy w naszym starym zamku; nikt, kto próbował nam zagrozić od czasu najazdu Anglików nie pożył dość długo, by się tym chwalić. Trwamy sobie spokojnie na wygodnym marginesie śwata. Czasami wyjeżdżamy w podróż lub rostajemy się, by odpocząć od swojego towarzystwa - w naszej sytuacji znajdzie się przecież czas na wszystko. Kiedy nie widzę go dość długo, uświadamiam sobie na nowo, jak wielka jest nasza miłość. Jest oczywiście zupełnie inna niż to, co wyobrażałam sobie będąc wiktoriańską panienką. Jest to uczucie bardziej nieobliczalne, bardziej skomplikowane i w sumie bardziej zaskakujące niż wszystko, co wcześniej mogłam sobie wyobrazić. Tak więc, skoro to jedno przetrwało, znaczy, że przetrwało wszystko. Słyszałam, że są gdzieś inni, podobni do nas, ale ani ja nie szukałam z nimi kontaktu, ani oni ze mną. Jeśli rzeczywiście istnieją, w czekającej nas wieczności zawsze jeszcze będzie okazja nawiązać znajomość. Gdyby więc nie pewne drobne różnice – których i tak ludzie nie będą w stanie zrozumieć – można powiedzieć, że nasze życie jest dość zwyczajne. Nie wiem, czy klątwa, którą byliśmy dotknięci, została z nas ostatecznie zdjęta, czy nie. Z całą pewnością symbole religijne nie robią już na nas większego wrażenia. Może więc Bóg, jeśli istnieje, pogodził się z naszą obecnością. Wciąż czasem zdarza mi się rozmyślać o tych sprawach, a wtedy Vlad zaczyna zachowywać się ironicznie i nazywa mnie Madonną Potępionych tylko po to, żeby mnie zdenerwować. Może zesztą naszą jedyną klątwą jest to, że pewnych rzeczy nigdy się nie dowiemy. Myślę jednak, że odkąd ostatecznie zakończyłam życie jako człowiek, pozbyłam się wielu wątpliwości. Dziś moje dawne zapiski wydają mi się dziecinne, więc nie czuję potrzeby dalszego ich przechowywania. Jednak prawda wciąż zachowała dla mnie swój urok – uważam wręcz, że to prawda jest tym, co nadaje jakiś sens naszemu bezterminowemu istnieniu. Dlatego też powierzam Panu te stronice i byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan dodać mój głos do umoralniającego chóru, który od stu lat wyśpiewuje na mój temat hymny o poświęceniu i obowiązku. Jestem już zmęczona byciem fałszywym aniołem domowego ogniska – wolę być sobą.
Z poważaniem,
W.M.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 6, 2007 13:35:54 GMT 1
Moi Drodzy, pozostawiam w Waszych rękach moją małą Wilhelminę. Nie bądźcie dla niej zbyt surowi - jest bardzo młoda, trochę dzika i nigdy dotąd nie była przedstawiana w towarzystwie. Ale kocham ją jak młodszą siostrę (bliźniaczkę ;D ).
Fidelio
PS. Na długi weekend kupiłam sobie Historyka, po przeczytaniu Waszych rekomendacji.
|
|
|
Post by Kaja on Jun 6, 2007 19:48:17 GMT 1
Przeczytałam, choć właściwie zaczęłam na samym początku ten tekst tylko przeglądać, to jednak po pewnym czasie bardzo mnie wciągnął. Pewnie ze względu na bliskość tematu, gdyż prawie równy rok temu na jednym z phanmeetingów w Krakowie zakupiłam "Drakulę" Stokera.
Nie powiem byłam nim dosyć rozczarowana. Nie tego oczekiwałam, dlatego tak miło mi było przeczytać tekst bliższy filmowi niż książce. Mówie bliższy, bo Twoja Mina zupełnie nie przypomina Miny, którą przedstawił reżyser. Początkowo przeze mnie utorżsamiana z filmową Twoja postać zaczęła żyć własnym życiem. Jej prosty styl pisania pozwalał poznać jej wnętrze. Nie było tam zbyt wydumanych opisów i kiczu, który w filmie się pojawiał. Były za to detaliczne opisy zdarzeń przestawionych na i jednocześnie oddałaś cały ten charakterystyczny mroczny klimat filmu i książki.
Zatem jestem bardzo na tak i podoba mi sie choć nie wszystko.
Zakończenie. Widze, że właściwie odeszłaś od wszystkiego co ta historia nam przedstawiła i bardzo mi sie to spodobało. Scena pożegnania i próby ratowania ukochanego była bardzo podchwytliwym pomysłem, ale potem jakoś sie to rozmyło, urwało. Ja wiem, że nie mogłaś właściwie postąpić inaczej, ale dla mnie nie wiem czemu zrobiło sie tak powszednie. A Mina jako wampir. No cóż została tylko wampirem. Może sie czepiam i nie powinnaś zbyt zwracać na to uwagi, ale co ja poradzę, że zawsze widzę we wszystkim jakieś dziury. Chyba to już moje zboczenie zawodowe.
|
|
|
Post by fidelio on Jun 6, 2007 20:47:08 GMT 1
"Mojej" Minie chodziło przede wszystkim o to, żeby znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania. No i znalazła. Nie mogłam jej uśmiercić - musiała się w końcu dowiedzieć w co się wpakowała. Ona była taka niesamowicie niewinna - władowała się skokiem na główkę w bardzo niebezpieczny romans, a potem nagle po pierwszej euforii została sama z tymi wszystkimi zagadkami. Chciałam pokazać, jak w tej niby typowej wiktoriańskiej dziewczynie budzi się coś, czego ona nie rozumie - i stopniowo to coś (natura, bestia, wampir) bierze nad nią górę. Jak to sobie czytałam teraz (a upłynęło ładnych parę lat), to wciąż mnie ruszała jej naiwność. To, jak ona desperacko chce być Wielką Gotycką Bohaterką - taką co to się przez morze rzuci na ratunek. Taką Piękną (z "i Bestii"); tylko tym razem bestia nie zmieni się w księcia, w każdym razie nie wyłącznie. Więc, ostatecznie, skoro się chce być Wielką Gotycką Bohaterką, to przyjdzie stać się chociaż trochę bestią. Zakończenie miało być takie słodko-gorzkie. Mogło być trochę szybsze, ale próbowałam myśleć jej kategoriami, że teraz ona będzie dobra, słodka, cywilizowana - taki archetyp księżniczki w zamku. Że jak się będzie o ukochanego troszczyć lojalnie, jak ma w zwyczaju wobec wszystkich, na których jej zależy, to w związku z tym wszystkie nierozwiązane sprawy znikną. Ale nie znikną, nawet małej wiktoriańskiej Minie. Nie ma przebacz: wieczność jest wieczność. Odniosła zwycięstwo, czy będzie szczęśliwa - nie wiem.
|
|