Post by Arien on Mar 17, 2006 23:19:11 GMT 1
Porcja niezbêdnych wyjaœnieñ:
Poni¿szy fanfik stanowi przeniesienie realiów Harry'ego Pottera na realia phantomowe - raczej, a nawet zdecydowanie bardziej, ksi¹¿kowe ni¿ filmowe. Nie spodziewajcie siê jednak crossoverów w rodzaju "Eric spotyka Harry'ego". Tego nie bêdzie.
Bêdzie:
Slash - a wiêc zwi¹zki mêsko - mêskie.
Fhrrransuzi z fhrrransuskim akcentem.
I to wszystko z mi³oœci.
The phantom of the Opera inside my mind...
Let the Opera begin.
Horror. Darkfic. Powieœæ gotycka. Czy jak to zwa³, tak zwa³.
UPIÓR OPERY
Zaœpiewaj ze mn¹ znowu nasz przedziwny duet...Ten g³os!
Czarowa³, uwodzi³, pieœci³, urzeka³...
D³oñ w czarnej rêkawiczce przesuwa³a siê w bezbrze¿nie delikatnej pieszczocie po wra¿liwym policzku. Spojrzenie czarnych, p³on¹cych niezwyk³ym ogniem oczu pod¹¿a³o za dotykiem, nie sil¹c siê nawet na podobn¹ subtelnoœæ. Wszêdzie tam, gdzie linia bia³ych koronek niewinnej koszuli nocnej wstrzymywa³a d³ugie palce od œmielszych muœniêæ, namiêtne spojrzenia wypala³y gor¹c¹ œcie¿kê mrocznej, po¿¹dliwej czu³oœci.
Dotyk, spojrzenia... Ale...
Ten g³os!
Zaœpiewaj ze mn¹ znowu nasz przedziwny duet...
Œpiew upija³ s³odko - gorzkim likierem, ociera³ siê o cia³o aksamitem, dociera³ tam, gdzie zawodzi³y spojrzenia – pod haft, pod koronki, burz¹c krew i wype³niaj¹c ¿y³y pieœni¹.
Mrok, muskaj¹cy jedwabiœcie rozpalon¹ skórê. Chybotliwe p³omienie œwiec, podgl¹daj¹ce gdzieœ z k¹tów parê, ³¹cz¹c¹ siê w harmonii œpiewu i najczulszych pieszczot. Nikn¹ce w ciemnoœci œciany podziemi, otulone podnosz¹c¹ siê z kana³ów mg³¹.
– Œpiewaj dla mnie...
– Mój Aniele Muzyki...
– Œpiewaj dla mnie!
– Mój Aniele muzyki!
– Œpiewaj dla mnie!
- ‘Arry!
– Mój Aniele...
– Tak, jasne. Te¿ ci kocham. A teraz wstawaj ju¿! Spó¿nimy siê na próbê!
Harold Pottier z trudem otworzy³ oczy. Nad jego ³ó¿kiem pochyla³a siê znajoma, przyjazna twarz Ronalda Vesleis, przyjaciela i wspó³chórzysty. Piegowate oblicze pod rud¹ grzywk¹ promieniowa³o niewinn¹ sympati¹.
– To ju¿... Tak pó¿no? – zdziwi³ siê sennie ‘Arry.
– Spa³eœ jak zacziarowana królewna! – wyszczerzy³ siê Ron. – Odsypia³eœ jakieœ nocne spaceri?
Jego przyjaciel odwróci³ g³owê, ukrywaj¹c nag³y rumieniec w poduszce. Zaciekawione spojrzenie Ronalda parzy³o go w tasiemkê od koszuli. Nie chcia³ jednak o tym rozmawiaæ. Nie, ¿eby by³o o czym. Nie, ¿eby coœ siê dzia³o. Mia³ sny. Ka¿dy ma sny. On mia³ bardziej. Niektórzy tak maj¹. Ech... Spod czarnej, rozburzonej w poœcieli czupryny pop³ynê³o w poduszkê ciê¿kie westchnienie. Harold Pottier mia³ wiele rzeczy bardziej ni¿ inni. K³opot w tym, ¿e ostatnio by³y to raczej... nieodpowiednie rzeczy.
– Chiba nie skrada³eœ siê noc¹ po Ope¿ie w starej koszuli nocnej twego ojca? – g³os Rona za³ama³ siê z przejêcia. – Nic dziwnego, ¿ie potem wszisci opowiadai historie o duchach i upiorach!
– Nigdzi ni wychodzi³em. Spa³em – odburkn¹³ ‘Arry. Rudzielec wyd¹³ wargi.
– Jak chcesz. A to samo p¿iez noc wiros³o – odpar³ z lekk¹ uraz¹. M³odzieniec pod¹¿y³ wzrokiem za jego spojrzeniem i zamar³. Na poduszce, niemal muskaj¹c koniuszkami p³atków rozgrzany snami policzek le¿¹cego, spoczywa³a czerwona ró¿a, starannie wyg³adzona z kolców i przewi¹zana czarn¹ wst¹¿k¹.
– Eee...
– Do zobaczienia na próbi – burkn¹³ Ron i wyszed³ z pokoju. Oszo³omiony ‘Arry wpatrywa³ siê w ró¿ê. Niemo¿liwe! Niemo¿liwe... Nigdzie nie wychodzi³. Nikt tu nie wchodzi³. To by³ tylko sen. To ¿art Ronalda albo któregoœ z jego braci – wszyscy pracowali w Operze. Najpewniej to Frederic i Georges. Ci dwaj nie rozumiej¹ s³owa „nie”... Zamkn¹³ oczy, odprê¿y³ siê. ¯art. Nic nie zasz³o. To tylko sen...
– Zaœpiewaj razem ze mn¹ nasz przedziwny duet...
P³atki kwiatu pieszcz¹ce skórê jak delikatne d³onie w czarnych rêkawiczkach...
Muzyka, spojrzenia, mg³a...
– Œpiewaj dla mnie![/i]
Otworzy³ oczy, zaskoczony, ale napotka³ tylko spojrzenie w³asnych, zielonych oczu z lustra naprzeciwko ³ó¿ka.
Cisza...
Muzyka, spojrzenia, dotyk...
To. By³. Tylko. Sen!
Wyskoczy³ z poœcieli, obci¹gaj¹c odziedziczon¹ po ojcu koszulê nocn¹ z koronkami i wpatruj¹c siê gniewnie w ró¿ê.
– Nie zwariowa³em – zapewni³ j¹ stanowczo. – To mi siê tilko œni³o.
Przez grzecznoœæ nie zaprzeczy³a, eksponuj¹c zawi¹zan¹ pedantycznie czarn¹ wst¹¿eczkê. ‘Arry poczochra³ siê bezradnie po g³owie i podszed³ do lustra. Wygl¹da³ dok³adnie tak samo, jak zawsze, prawda? Czarne, zmierzwione jeszcze w³osy... Zielone oczy... Niewysoka, szczup³a sylwetka... Hmmm. Na próbê zaœpiewa³ kilka taktów z opery, któr¹ w³aœnie szykowali. Oooo... WyraŸnie sen mu s³u¿y³.
Otulona w ciemny p³aszcz, skryta wœród cieni postaæ syci³a siê obrazem œpiewaj¹cego jak kradzionym wejrzeniem w Krainê Czarów. Czarne oczy z dziwnym, wyrachowanym spojrzeniem b³¹dzi³y po sylwetce m³odzieñca.
– Œpiewaj dla mnie, mój Aniele...
Na w¹skie wargi, o które po prawej stronie ociera³ siê skraj groteskowej, bia³ej maski, wyp³yn¹³ rzadko na nich goszcz¹cy, leciutki uœmiech.
– Œpiewaj dla mnie...
Przed gmachem Opery Paryskier Dyrektor, Monsieur D’omble D’or, zarzucaj¹c po kawalersku brodê na plecy, wita³ Monsieur Cornela LeCnota oraz Monsieur Vesleisa.
– Moi kochani! Jak¿i siê cieszê, ¿e was widzê! Jak¿i mi mi³o, ¿e si zgodziliœci! – Œciska³ im d³onie z weso³ym chichotem. Jego wiecznie m³ode, b³êkitne oczy pe³ne by³y iskierek.
– Och, to wielka odpowiedzialnoœæ, przej¹æ kierownictwo Operi... Ale zajmiemi siê tim – zapewni³ godnie LeCnot.
– Bêdziemi kontinuowaæ pana dzie³o – zapewni³ Vesleis z uœmiechem. – Ale cziemu w³aœciwi podj¹³ pan tak¹ decyzjê? Opuœciæ Operê? Teraz, w po³owie sem... sezonu?
Dyrektor uœmiechn¹³ siê dobrotliwie.
– Panowie... W moim wieku emeritura to chiba doœæ logiczni krok?
Spojrzeli po sobie, pokiwali g³owami. S³ynny Dyrektor Opery by³ niemal¿e instytucj¹, by³ wieczny, ale mimo wszystko...
– Ocziwiœci.
D’omble D’or zmarszczy³ nos, nieco nad¹sany.
– Powinniœci mni w tim momenci zapewniæ, ¿ie sto piêædziesi¹t... eee... siedemdziesi¹t lat to ¿iaden wiek. Ale, oczywiœci, jeszcze nie przesi¹kliœci tutejszim ¿iargonem, choæ przecie¿ pañskie dzieci, Vesleis, pracuj¹ wszistki w Ope¿ie. Ale nie martwci si, to przijdzi z czasem... Zobaczici, nied³ugo bêdzieci mówiæ o polerowaniu fletów zamiast o ró¿nich porannich ablucjach.
Obydwaj panowie zamrugali, wyraŸnie zdziwieni.
– Eee... Polerowani fletów?
Starzec rozeœmia³ siê z rozrzewnieniem.
– Ach, no wieci, to z „Czarodziejskiego fletu”... – odchrz¹kn¹³ i zacz¹³ œpiewaæ: - Io non voglio in fondo sapienza, io sono un uomo naturale che di sonno, cibi e bere si accontenta e se e' possibile catturare una bella donnetta... *
Jego towarzysze, kiwaj¹c z pe³nym zrozumieniem g³owami, szli za nim przez gmach Opery. Korytarze wype³nia³a poranna krz¹tanina obs³ugi scenicznej, przygotowania artystów, przesuwa³y siê kolorowe skrzyd³a dekoracji. Orkiestra gra³a ju¿ uwerturê – wszystko wokó³ wirowa³o w kalejdoskopie barw, muzyce i ludzkim gwarze.
– To naprawdê magiczne miejsce... Zawszie, kiedy tu przychodzê, nie mogê siê nadziwiæ... – zachwyca³ siê Vesleis.
– Tak, tak. Doskonale. Trochê wiêcej rigoru i bêdzie idealni. Podwi¿szimi wp³iwi o jedn¹ trzeci¹ w ci¹gu pó³ roku... – mrucza³ LeCnot.
– Io sono un uomo naturale... – podœpiewywa³ przysz³y by³y Dyrektor. Zaprowadzi³ obu panów przed operow¹ scenê, gdzie ca³y zespó³ rozpoczyna³ w³aœnie ostatni¹ próbê przed wieczornym przedstawieniem „Gniewu Achillesa”.
– Przycupnijci sobi w pierwszim rzêdzie, panowie, a ja was prziedstawiê zespo³owi. – Powiewaj¹c brod¹, wdrapa³ siê na scenê, podczas gdy nowi Dyrektorowie wymieniali uwagi na temat artystów.
– A, widzê twojego sina, Vesleis... To najm³odszi, prawda? Zgrabniutki...
– E... Dziêki, LeCnot... Jesteœmi z niego dumni...
- Tak... I... Na Me... Mendelsohna! Có¿ to za m³odzieniec, tam, ko³o niego?
– A, bystre masz oko, przijacielu... To m³ody Pottier, pamiêtasz, sin tego skrzipka... Odziedziczi³ po ojcu ró¿ne talenta...
– Nie tilko talenta... Poznajê teraz, poznajê! Sin Jacquesa Pottiera, kto bi pomiœla³, ale rzecziwiœci, podobni, jak dwie kropli wodi...
– PrzijaŸni siê z naszim Ronaldem...
– O, to konieczni mni prziedstawisz... Chêtni siê z nim bli¿ej zapoznam... Co za ruchi... A ta rozkwitaj¹ca, bujna mêskoœæ... Inspiruj¹ce. Tak... A ta chuda wiedŸma z lewej to kto?
– A, nie jestem pewien... Chiba Mignerve Magonagalie, Opiekunka chóru. Nie znam tu wszistkich, Direktor na pewno nam przedstawi...
– Vesleis, powaga! Teraz mi jesteœmi direktorami. Aaach! Patrz! Patrz!
– Co? Gdzie? O w grif mandolini...
– To on...
– On?
– No, sam wiesz kto...
– A on nie jest brunetem?
– Nie ten, tamten...
– To ja nie wiem kto.
– On! Divus Lucius.
– Widzê, widzê... Miœla³em, ¿e patrzisz za basem.
– Kogo obchodzi bas? Tu siê liczi tilko Maestro Lucius. Zarobimi na nim miliony.
– Ciiiszej, Cornelu... Wiesz, co o nim mówi¹.
– Masz na myœli te bzduri, ¿e podpisa³ pakt z diab³em? ¯e na w³asnym ciele opieczêtowa³ cyrograf, aby byæ wieczni królem tej Operi? A niech podpisui i dziesiêæ cyrografów, bilebi dla nas œpiewa³.
– To¿ œpiewa...
– Hehehe, jeszcze jak œpiewa... Ten to dopiero ma prezencjê... To siê naziwa bujna mêskoœæ...Jego nie znasz osobiœcie, co?
– Niestety... Jak dot¹d, moja skromna osoba nie le¿ia³a w sferzie zainteresowañ maestro Luciusa...
– Och, porozmawiam z nim jeszcze o zainteresowaniach i le¿eniu... Ale 朜œ, D’omble D’or mówi.
Siwobrody Dyrektor zaklaska³ w d³onie, uciszaj¹c zebranych.
– Moi mili! Wszisci na pewno s³yszeli te pog³oski, rozsiewane od dwudziestu lat, jakobim mia³ przejœæ na emeriturê. Niniejszim og³aszam, ¿e – z g³êbokim ¿ialem – opuszczam Operê.
Szepty, szmery, zdumione okrzyki.
– Prziedstawiam wam Monsieur LeCnota i Monsieur Vesleisa, którzi zast¹pi¹ mni na stanowisku Direktora. Brawa dla nich!
Sk¹pe, nieœmia³e oklaski. D’omble D’ore uœmiechn¹³ siê dobrotliwie.
– Obaj panowie pracowali przez d³ugie lata w Ministerstwie, gdzie Monsieur LeCnot zrobi³ fortunê na... eekhemm, to sprawi pañstwowi, przemilczmi... Zaœ pan Vesleis, eee, nie zrobi³ fortuni, ale licz¹ siê dobre chêci... Oni to w³aœni s¹ od tej chwili waszimi Direktorami. ¯ebi ju¿ nie przed³u¿iaæ – kontinuujcie próbê, a mi sobie popatrzimi.
Zszed³ ze sceny i do³¹czy³ do nowych Dyrektorów, przywo³uj¹c do siebie Madame Magonagalie.
– Ach, kochani, to opiekunka naszego zespo³u chóralno – tanecznego i moja wierna zastêpczini, droga Mignerve... To znaczi, ocziwiœci, madame Magonagalie.
Sztywna, surowa z wygl¹du kobieta w nieokreœlonym wieku uk³oni³a siê z godnoœci¹.
– Madame z pewnoœci¹ wprowadzi was we wszystki sekreti Operi, kiedi mni nie bêdzi... Ale teraz ju¿ 朜œ, popatrzmi, jak sobie radzi zespó³...
Zespó³ upozowa³ siê na scenie – nagle wszyscy zaczêli siê t³oczyæ jak najbli¿ej widowni i nowych Dyrektorów. Ci jednak, po pe³nym aprobaty zlustrowaniu wszystkich artystów, zaczêli dziwnie czêsto zerkaæ w stronê bocznych drzwi. Nie przyku³a ich uwagi nawet awantura pomiêdzy grup¹ brañców trojañskich a grup¹ branek trojañskich, sprzeczaj¹cych siê o miejsca przy brzegu sceny, najlepsze do wyeksponowania siê nowym kierownikom. Zapatrzyli siê na przedstawienie dopiero wtedy, gdy wszyscy tancerze nagle pokornie uciekli na swoje miejsca z boku.
– O Mer... – szepn¹³ LeCnot.
– Nie klnij, przyjacielu – upomnia³ go ³agodnie D’omble D’or.
– O merde... – dokoñczy³ za towarzysza Vesleis.
– Monsieur... Tak o naszej gwieŸdzie? – Madame unios³a brew, podczas gdy w k¹tach zachichota³o trwo¿nie kilka sprz¹taczek. Panowie jednak, zapatrzeni we wschodz¹c¹ na scenie gwiazdê, nic nie odpowiedzieli. Pierwszy tenor Opery paryskiej kroczy³ ku widowni, poprawiaj¹c d³ugi rêkaw na lewym przedramieniu i stanowczymi gestami prawej rêki rozsy³aj¹c cz³onków zespo³u na miejsca. Bas, Maestro Remy Lupin, równie¿ wyst¹pi³, poprawiaj¹c lwie skóry kostiumu Achillesa. Divus Lucius rzuci³ mu jednak tylko jedno spojrzenie bladoniebieskich, stalowych oczu i chy¿onogi Pelida upozowa³ siê ze swoj¹ lwi¹ grzyw¹ miêdzy brañcami a malowniczo rozebranym wojskiem greckim. Tenor wypi¹³ pierœ i odrzuci³ na plecy d³ugie, platynowe w³osy. Jako odtwórca partii Patroklosa, nie sili³ siê ani na omdlewaj¹ce spojrzenia ku partnerowi, ani nawet nie próbowa³ czarowaæ nowych Dyrektorów. Ca³a jego postawa wyra¿a³a godnoœæ, ch³ód i profesjonalizm. Uniós³ d³onie i wyd¹³ piersi powietrzem, aby zaœpiewaæ pierwsze nuty s³ynnej arii, nie zd¹¿y³ jednak wydaæ g³osu. Boczne drzwi otworzy³y siê z rozmachem i ktoœ wszed³ na salê.
– Aaach! Monsieur Drago!
– Wicehrabia Malefoy! - obaj Dyrektorzy rzucili siê w stronê nowoprzyby³ego. By³ to szalenie elegancki, niewysoki m³odzieniec o platynowych, zaczesanych do ty³u w³osach i bladoniebieskich oczach.
– D’omble D’or, pozwól, oto nowy patron naszej Operi, monsieur Drago Malefoy.
Wicechrabia sk³oni³ siê lekko.
– Moja rodzina od zawsze szczici³a siê wspieraniem rozmaitych... sztuk. Mam zamiar kontinuowaæ te tradicje...
– Ooo, jestem pewni, ¿ie bêdzi pan w tim wiœmieniti... – pokiwa³ g³ow¹ by³y Dyrektor. – Prosziê, nasz zespó³, ostatnia próba przied dzisiejszim prziedstawieniem „Gniewu Achillesa”. – Zamaszystym gestem wskaza³ scenê. Arystokrata zlustrowa³ uwa¿nie zespó³ - LeCnot i Vesleis równie¿ spojrzeli, ale wnet ze zmieszaniem odwrócili siê do D’omble D’or’a. Na skraju sceny królowa³ pierwszy bas, maestro Remy, nerwowo poprawiaj¹c lwie skóry na ramionach, boskiego Luciusa zaœ nie by³o nigdzie widaæ.
– No piêkni.... Na pewno znowu si obrazi³... – szepnê³a ledwo s³yszalnie Madame Magonagalie. Bas zaœ wypi¹³ pierœ i zacz¹³ œpiewaæ.
– Smutno po powrocie zastaæ ukochanego w niebezpieczeñstwie - a¿ tak daleko siêga zach³anne ramiê Troi...
M³ody wicehrabia poprzygl¹da³ siê przez chwilê, pokiwa³ g³ow¹. Nawet chyba nie zauwa¿y³ nag³ych szeptów, jakie jego przybycie wywo³a³o wœród chórzystów.
– Mon dieu! To Drago! – zaszepta³ poruszony ‘Arry wprost do poczerwienia³ego z nag³a ucha Ronalda.
– To¿ poznai go, poznai... Ale raczej nie s¹dzê, ¿ebi on nas pozna³... Dawno minê³i te czasi, kiedi biliœmi razem w szkó³ce muzicznej D’omble D’or’a.
– Nic siê nie zmieni³... – westchn¹³ rozrzewniony Pottier. – Popatrz tilko na niego... Zawszie taki ch³odni...
– Wolê na niego ni patrzeæ... – burkn¹³ Ron.
– Nawet na mni ni spojrzi... – wzdycha³ ‘Arry.
Wicehrabia Malefoy owszem, spojrza³ pobie¿nie po chórzystach, zdobnych w pobrzêkuj¹ce kusz¹co kajdany, przesun¹³ wzrokiem po Achillesie, ale wiêkszej uwagi istotnie nikomu nie poœwiêci³.
– Przeszkadzam w próbie – oznajmi³ tonem wskazuj¹cym, ¿e niezbyt siê tym faktem przejmuje. – Po¿egnam ju¿ pañstwa, pojawiê si wieczorem na przedstawieni, by uczestnicziæ w waszim triumfie. – Skin¹³ zdawkowo g³ow¹ i wyszed³. LeCnot i Vesleis wymienili rozpromienione spojrzenia, nieœwiadomi faktu, ¿e z cienia kurtyny wystawi³ g³owê Divus Lucius. Szarpi¹c bezwiednie kosmyk platynowych w³osów, zmru¿y³ stalowe oczy, co z nag³a upodobni³o go do wê¿a, i z dziwnym wyrachowaniem patrzy³ za stalowookim, platynowow³osym m³odzieñcem. Dopiero upewniwszy siê, ¿e za goœciem zamknê³y siê drzwi Opery, tenor ostentacyjnie przemaszerowa³ przez scenê w kierunku wyjœcia, ku niema³emu zaskoczeniu nowych Dyrektorów.
– Koniec próbi? – zdziwi³ siê nieco LeCnot. D’Omble D’or pokrêci³ g³ow¹, wyraŸnie zmartwiony.
– Aj, gdzie¿bi... Nasza gwiazda chiba siê obrazi³a... Tipowe...
Istotnie, mimo nieœmia³ych nagabywañ cz³onków zespo³u, boski Lucius z zaciêtym wyrazem twarzy par³ ku drzwiom.
– Nie, nie, nie. Doœæ tego. Mo¿e wasz m³ody protektor weŸmie udzia³ w waszym triumfie, ale ja nie zamierzam. Koniec. Nie œpiewam – oznajmi³ oschle, dumnie unosz¹c arystokratyczny podbródek. – Oddaj moj¹ laskê, zabieramy siê st¹d.
Zza kulis wybieg³ garderobiany, piastuj¹c na zielonej poduszce srebrn¹ laskê Mistrza Lucjusza. Mistrz pieszczotliwym gestem uj¹³ r¹czkê, rzeŸbion¹ w dziwnie z³owrogi kszta³t, i ruszy³ dalej.
– Znowu... – mruknê³a Madame Mignerve.
– Mon Dieu! Co robiæ? – zatroska³ siê LeCnot. Stary Dyrektor pos³a³ mu dobroduszny uœmieszek.
– Skamleæ...
Obaj jego nastêpcy spojrzeli po sobie z mocno niepewnymi minami, ale szybko siê zerwali i pobiegli za Boskim Luciusem.
– Ale¿, mistrziu nasz wspania³i!
– Nasz bo¿e pieœni!
– Niezast¹pioni nasz!
Tenor lekko zwolni³ kroku, z niewzruszon¹ min¹ poprawiaj¹c w³osy.
– Nie chce pan nas chiba opuœciæ, bez pana jesteœmy niczim, o wielki!
Lucius zatrzyma³ siê, wci¹¿ odwrócony ty³em.
– Zaœpiewa pan dla nas? Tê wspania³¹ ariê z aktu trzeciego?
– B³agami, nasz z³oti!
W szaroniebieskich oczach b³ysnê³a nag³a niechêæ – œpiewak post¹pi³ krok ku wyjœciu. Madame Magonagalie’ szybko przysunê³a siê do Dyrektorów.
– Prosimi, nasz srebrni... – rzek³a z lekkim uœmieszkiem.
– Nasz najsrebrniejszi! – obaj panowie niemal rzucili siê na kolana. Divus Lucius wyd¹³ wargi i w koñcu odwróci³ siê powoli.
– Ostatecznie... Mogê zaœpiewaæ... Ale panowie racz¹ mnie nie rozpraszaæ plotkowaniem o chórzystach.
– Ale¿, nigdi!
– Sk¹d¿e! – LeCnot i Vesleis z uwielbieniem wpatrywali siê w tenora. Zmierzy³ ich pogardliwym spojrzeniem, wyszed³ na œrodek sceny, odetchn¹³ g³êboko, a¿ jedwabna koszula kostiumu Patroklosa zafalowa³a na szerokiej mêskiej piersi. Zza kulis podbieg³ garderobiany – Lucius od³o¿y³ ³askawie laskê na poduszkê, wzi¹³ od s³u¿¹cego kryszta³ow¹ buteleczkê i odœwie¿y³ sobie gard³o. Garderobiany oddali³ siê z lask¹, œci¹gaj¹c na siebie wiêcej zafascynowanych spojrzeñ ni¿ sam tenor. R¹czka laski, rzeŸbiona na kszta³t wê¿a wype³zaj¹cego z ludzkiej czaszki, wywo³ywa³a w artystach Opery dziwne dreszcze.
– Ekhemm... – chrz¹kn¹³ z³owieszczo Lucius. Wszystkie spojrzenia natychmiast spoczê³y na nim. Odrzuci³ w³osy na plecy i zacz¹³ œpiewaæ, z wzrokiem utkwionym dumnie gdzieœ w górze.
– Myœl o mnie czasem... Myœl o mnie czule... Choæ po¿egnaliœmy siê ju¿... I wspominaj mnie chocia¿ czasem...
– Myœlê o tobie...Myœlê jak najczulej odk¹d siê po¿egnaliœmy... Wspominam ciê...
Wysoko ponad scen¹ wœród lin i uchwytów bezszelestnie jak cieñ porusza³ siê mê¿czyzna w bia³ej masce. Œpiewa³ g³osem cichym jak szelest aksamitu, pocieranego d³oni¹ niecierpliwego kochanka. Wpatrywa³ siê w swojego wybrañca, tam, na scenie, otoczonego t³umem obojêtnych twarzy.
– Myœlê o tobie bez przerwy...
Przechodzi³ miêdzy linami, schylaj¹c siê i przeginaj¹c jak w tañcu baletowym. Jego w³asny, najcichszy œpiew wype³nia³ powietrze niepokoj¹c¹, iskrz¹c¹ muzyk¹. G³os z do³u jakby tu nie dociera³, rozlewaj¹c siê w swojej sentymentalnej melodii gdzieœ ni¿ej.
- Myœlê o tobie...
Œpiewa³, sam jeden, wpatrzony w szczup³¹ postaæ na dole, ka¿de s³owo ulatywa³o w pust¹ przestrzeñ, wype³nione po brzegi namiêtn¹ czu³oœci¹, zawisaj¹c gdzieœ w pobli¿u jak ostrze¿enie przed burz¹.
– Myœlê o tobie...
Przesun¹³ palce po jednej z lin, jakby badaj¹c jej wytrzyma³oœæ. Pos³usznie zadr¿a³a pod dotykiem. Rêka mê¿czyzny spoczê³a na starannie zwi¹zanym wêŸle. Szale fortuny spoczê³y przez sekundê w obleczonej czarn¹ rêkawiczk¹ d³oni. Coœ ma spaœæ... A coœ wyfrun¹æ na piedesta³...
– Leæ, Aniele...
Sznur puœci³.
– Kiedy odkryjesz, ¿e znów pragniesz... – œpiewa³ pe³n¹ piersi¹ Lucius, kiedy ciê¿ka p³achta dekoracyjna, malowana w greckie okrêty, zaczê³a spadaæ wprost na jego g³owê.
– AAAA!
– Iiiiiiii!
- Aiaiaiaiaiai!
Artyœci w godnych sceny baletowej saltach i ³amañcach uskakiwali spod ciê¿kiej, usztywnianej deskami dekoracji. Dumnie wyprostowany tenor nie zd¹¿y³ siê uchyliæ – p³achta z deskami spad³a na niego, przygwa¿d¿aj¹c go do pod³ogi.
– To on... To Upiór Operi... Upatrzi³ sobi Luciusa... Teraz zaczni zabijaæ... – nios³y siê przera¿one szepty.
Twarz, do po³owy ukryta pod bia³¹ mask¹, uœmiechnê³a siê najl¿ejszym uœmiechem.
– Dla ciebie wszystko... – wibruj¹ce cicho w powietrzu ostatnie s³owa pieœni znik³y w szeleœcie opadaj¹cej na scenê koperty.
– Dla ciebie wszystko...
Powiewaj¹c czarnym p³aszczem, znik³ w operowych zakamarkach.
– Ooo nie. Tego ju¿ za wiele! – s³ychaæ by³o gdzieœ spod zwa³ów materia³u. S¹dz¹c po wierzgaj¹cych, bardzo co prawda elegancko, ale jednak wierzgaj¹cych nogach i równie elegancko, ale nie mniej wyzywaj¹co wypiêtych poœladkach, obleczonych trykotem, boski Lucius nie poniós³ wiêkszego uszczerbku na zdrowiu. WyraŸnie jednak jego duma poczu³a siê ubodzona jak nigdy. Œpiewak wyczo³ga³ siê spod dekoracji z platynowymi w³osami rozrzuconymi w nie³adzie.
– Koniec! Odchodzê. Nie mam zamiaru tego d³u¿ej znosiæ! – oznajmi³ wzburzony, wygra¿aj¹c piêœci¹ niebiosom, a drug¹ rêk¹ machaj¹c na garderobianego. Ten podskoczy³ z lask¹, umoszczon¹ na poduszce. Divus Lucius pogrozi³ niebiosom dla odmiany lask¹ i ruszy³, utykaj¹c z lekka, w stronê wyjœcia.
– Ale¿, nasz wspania³i mistrziu! – Le Cnot wypl¹ta³ siê z kotary, za któr¹ umkn¹³, i rzuci³ siê za gwiazdorem. – To tylko wipadek! Takie rzeczi si zdarzaj¹!
– Ach, tak? – Tenor spojrza³ na niego lodowato. – Dopóki takie rzeczy bêd¹ siê zdarzaæ, ja nie bêdê! – obronnym gestem przycisn¹³ laskê do szerokiej piersi i wymaszerowa³ godnym krokiem ze sceny. D’Omble D’ore uœmiechn¹³ siê ³agodnie.
– ¯iczê powodzeni, panowi... W razi jakichœ pitañ, jestem w Szkocji... – poklepa³ swoich os³upia³ych nastêpców po ramionach i te¿ znik³. Tymczasem Madame Magonagalie podnios³a z pod³ogi grub¹ kopertê, która jakby na sowich skrzyd³ach sfrunê³a spod sklepienia.
– Panowi... To, zdaje si, do was?
Koperta by³a zalakowana – w wosku odciœniêto pieczêæ z trupi¹ czaszk¹. Z ust czaszki wy³ania³ siê z³owrogo wygl¹daj¹cy w¹¿.
– Wiadomoœæ od Upiora Operi.
– Upiora! Maci wszisci obsesji! – obruszy³ siê LeCnot, podczas gdy zdezorientowany Vesleis ogl¹da³ na wszystkie strony dziwn¹ przesy³kê. Wreszcie Magonagalie wyjê³a mu j¹ z r¹k.
– Pisze, ¿ie wita was serdeczni na nowim stanowisku... Przipomina, ¿ie lo¿iê numer piêæ nale¿i zostawiæ do jego u¿itku...
– Lo¿iê! – LeCnot wybuchn¹³ œmiechem. – Po có¿ upiorowi lo¿ia?!
Jeden z chórzystów zaczerwieni³ siê lekko.
– Zapewne jej u¿iwa... – odrzek³a spokojnie Madame.
Chórzysta zaczerwieni³ siê nieco bardziej.
– Monsieur D’omble D’or nigdi nie protestowa³... I p³aci³ bez zmru¿eni oka...
– P³aci³?! – obaj Dyrektorowie rzucili siê po list. Le Cnot z czytaj¹cym mu przez ramiê Vesleisem wydawa³ co chwilê pe³ne oburzenia okrzyki.
– Tile pieniêdzi!
- Nie przesadzajmi, to w³aœciwi pensja nauczicielska... – zauwa¿y³a Mignerve.
– Ach, ocziwiœci! Dobrzi, ¿e nie ka¿e sobi p³aciæ w naturzie!
Jeden z chórzystów zaczerwieni³ siê jeszcze bardziej.
– ‘Arry... – zaszepta³ do niego Ron. – Dobrzie si czujesz?
– Tak, tilko...
– To jakieœ kpini! – oburza³ siê wci¹¿ LeCnot. – P³aciæ! Jakiemuœ... Oszustowi!
Zebrani na scenie szeptali nerwowo, rzucaj¹c dooko³a trwo¿ne spojrzenia.
– Zw³aszcza po tim! Teraz, kiedi nasz œpiewak si obrazi³! Przecie¿ bêdziemi musieli odwo³aæ prziedstawieni! I co na to powi monsieur Drago?!
Madame Magonagalie nie wydawa³a siê zbytnio przejmowaæ humorami Malefoya.
– Luciusa mo¿na zast¹piæ...
– Zastêpstwo?! Dla boskiego Luciusa?! – zgorszy³ siê dyrygent, podskakuj¹c ze wzburzeniem na stosie nut. Dyrektorowie wci¹¿ wygl¹dali na za³amanych. Madame wzruszy³a ramionami.
– Harold Pottier mo¿ie zaœpiewaæ...
Harold poblad³ lekko z wra¿enia. LeCnot skrzywi³ siê nieco.
– Chórzista?
– Ma wspania³ego naucziciela... – mruknê³a tajemniczo Magonagalie.
– Kogo? – zaciekawi³ siê Vesleis.
– Ja... Nie znam jego imienia... – zaszepta³ m³odzieniec.
Dyrektorzy popatrywali po sobie bez zapa³u, wreszcie pokiwali g³owami.
– No to chodŸ, poka¿, co potrafisz...
– Co nam szkodzi...
Pottier wyszed³ na œrodek sceny, nerwowo pobrzêkuj¹c kajdanami greckiego brañca. Czu³ skupione na sobie spojrzenia wszystkich obecnych.
Wszystkich obecnych...
– Œpiewaj dla mnie, aniele...
Zaœpiewa³ tylko kilka s³ów i umilk³, aby jego Anio³ mia³ dla siebie ca³¹ Operê. Dr¿a³ z niecierpliwoœci, by w koñcu us³yszeæ ten s³odki g³os, rozbrzmiewaj¹cy w pe³nej chwale. Chocia¿ ich wspólny œpiew nigdzie nie smakowa³ tak wspaniale, jak w mrocznych podziemiach Opery... Jego m³ody Anio³ musia³ jednak rozwin¹æ skrzyd³a...
– Myœl o mnie czasem... Myœl o mnie czule... Choæ po¿egnaliœmy siê ju¿... – œpiew m³odziutkiego tenora poniós³ siê po gmachu Opery. Wszyscy umilkli, zas³uchani.
- I wspominaj mnie chocia¿ czasem...
G³os, szkolony w mrocznych korytarzach, g³adzony aksamitnym szeptem bezimiennego mentora, nagradzany pieszczot¹ jego szczup³ych d³oni, wkrada³ siê w serce i w duszê. Oczy obu dyrektorów zaczê³y poma³u wype³niaæ siê zachwytem i b³og¹ wizj¹ wyprzedanych biletów na wystêp.
– Wiœmienici...
– Myœl o mnie czasem... Myœl o mnie czule... Choæ po¿egnaliœmy siê ju¿... – œpiewa³ ‘Arry tego samego wieczoru na premierze operowego przedstawienia. Widownia promieniowa³a zachwytem. Z jednej z ló¿ œpiewaj¹cego m³odzieñca obserwowa³y czyjeœ stalowoszare oczy.
– By³¿ebyœ to ty, ‘Arry? Któ¿ bi siê spodziewa³...
Wicehrabia Drago Malefoy z przyjemnoœci¹ obserwowa³ wystêp swego dawnego kolegi. Œpiew zielonookiego tenora dociera³ do g³êbi jego jestestwa, pocieraj¹c jak¹œ dot¹d milcz¹c¹ strunê.
– Ach, ‘Arry... Uros³eœ.
*
Ja nie pragnê tak naprawdê m¹droœci, jestem prostym mê¿czyzn¹, który zadowoli siê spaniem, piciem i jedzeniem, i, jeœli to mo¿liwe, uwiedzeniem piêknej kobiety (z „Czarodziejskiego Fletu”)
cdn
I co powiedz¹ prawdziwi Phani?
Poni¿szy fanfik stanowi przeniesienie realiów Harry'ego Pottera na realia phantomowe - raczej, a nawet zdecydowanie bardziej, ksi¹¿kowe ni¿ filmowe. Nie spodziewajcie siê jednak crossoverów w rodzaju "Eric spotyka Harry'ego". Tego nie bêdzie.
Bêdzie:
Slash - a wiêc zwi¹zki mêsko - mêskie.
Fhrrransuzi z fhrrransuskim akcentem.
I to wszystko z mi³oœci.
The phantom of the Opera inside my mind...
Let the Opera begin.
Horror. Darkfic. Powieœæ gotycka. Czy jak to zwa³, tak zwa³.
UPIÓR OPERY
Zaœpiewaj ze mn¹ znowu nasz przedziwny duet...Ten g³os!
Czarowa³, uwodzi³, pieœci³, urzeka³...
D³oñ w czarnej rêkawiczce przesuwa³a siê w bezbrze¿nie delikatnej pieszczocie po wra¿liwym policzku. Spojrzenie czarnych, p³on¹cych niezwyk³ym ogniem oczu pod¹¿a³o za dotykiem, nie sil¹c siê nawet na podobn¹ subtelnoœæ. Wszêdzie tam, gdzie linia bia³ych koronek niewinnej koszuli nocnej wstrzymywa³a d³ugie palce od œmielszych muœniêæ, namiêtne spojrzenia wypala³y gor¹c¹ œcie¿kê mrocznej, po¿¹dliwej czu³oœci.
Dotyk, spojrzenia... Ale...
Ten g³os!
Zaœpiewaj ze mn¹ znowu nasz przedziwny duet...
Œpiew upija³ s³odko - gorzkim likierem, ociera³ siê o cia³o aksamitem, dociera³ tam, gdzie zawodzi³y spojrzenia – pod haft, pod koronki, burz¹c krew i wype³niaj¹c ¿y³y pieœni¹.
Mrok, muskaj¹cy jedwabiœcie rozpalon¹ skórê. Chybotliwe p³omienie œwiec, podgl¹daj¹ce gdzieœ z k¹tów parê, ³¹cz¹c¹ siê w harmonii œpiewu i najczulszych pieszczot. Nikn¹ce w ciemnoœci œciany podziemi, otulone podnosz¹c¹ siê z kana³ów mg³¹.
– Œpiewaj dla mnie...
– Mój Aniele Muzyki...
– Œpiewaj dla mnie!
– Mój Aniele muzyki!
– Œpiewaj dla mnie!
- ‘Arry!
– Mój Aniele...
– Tak, jasne. Te¿ ci kocham. A teraz wstawaj ju¿! Spó¿nimy siê na próbê!
Harold Pottier z trudem otworzy³ oczy. Nad jego ³ó¿kiem pochyla³a siê znajoma, przyjazna twarz Ronalda Vesleis, przyjaciela i wspó³chórzysty. Piegowate oblicze pod rud¹ grzywk¹ promieniowa³o niewinn¹ sympati¹.
– To ju¿... Tak pó¿no? – zdziwi³ siê sennie ‘Arry.
– Spa³eœ jak zacziarowana królewna! – wyszczerzy³ siê Ron. – Odsypia³eœ jakieœ nocne spaceri?
Jego przyjaciel odwróci³ g³owê, ukrywaj¹c nag³y rumieniec w poduszce. Zaciekawione spojrzenie Ronalda parzy³o go w tasiemkê od koszuli. Nie chcia³ jednak o tym rozmawiaæ. Nie, ¿eby by³o o czym. Nie, ¿eby coœ siê dzia³o. Mia³ sny. Ka¿dy ma sny. On mia³ bardziej. Niektórzy tak maj¹. Ech... Spod czarnej, rozburzonej w poœcieli czupryny pop³ynê³o w poduszkê ciê¿kie westchnienie. Harold Pottier mia³ wiele rzeczy bardziej ni¿ inni. K³opot w tym, ¿e ostatnio by³y to raczej... nieodpowiednie rzeczy.
– Chiba nie skrada³eœ siê noc¹ po Ope¿ie w starej koszuli nocnej twego ojca? – g³os Rona za³ama³ siê z przejêcia. – Nic dziwnego, ¿ie potem wszisci opowiadai historie o duchach i upiorach!
– Nigdzi ni wychodzi³em. Spa³em – odburkn¹³ ‘Arry. Rudzielec wyd¹³ wargi.
– Jak chcesz. A to samo p¿iez noc wiros³o – odpar³ z lekk¹ uraz¹. M³odzieniec pod¹¿y³ wzrokiem za jego spojrzeniem i zamar³. Na poduszce, niemal muskaj¹c koniuszkami p³atków rozgrzany snami policzek le¿¹cego, spoczywa³a czerwona ró¿a, starannie wyg³adzona z kolców i przewi¹zana czarn¹ wst¹¿k¹.
– Eee...
– Do zobaczienia na próbi – burkn¹³ Ron i wyszed³ z pokoju. Oszo³omiony ‘Arry wpatrywa³ siê w ró¿ê. Niemo¿liwe! Niemo¿liwe... Nigdzie nie wychodzi³. Nikt tu nie wchodzi³. To by³ tylko sen. To ¿art Ronalda albo któregoœ z jego braci – wszyscy pracowali w Operze. Najpewniej to Frederic i Georges. Ci dwaj nie rozumiej¹ s³owa „nie”... Zamkn¹³ oczy, odprê¿y³ siê. ¯art. Nic nie zasz³o. To tylko sen...
– Zaœpiewaj razem ze mn¹ nasz przedziwny duet...
P³atki kwiatu pieszcz¹ce skórê jak delikatne d³onie w czarnych rêkawiczkach...
Muzyka, spojrzenia, mg³a...
– Œpiewaj dla mnie![/i]
Otworzy³ oczy, zaskoczony, ale napotka³ tylko spojrzenie w³asnych, zielonych oczu z lustra naprzeciwko ³ó¿ka.
Cisza...
Muzyka, spojrzenia, dotyk...
To. By³. Tylko. Sen!
Wyskoczy³ z poœcieli, obci¹gaj¹c odziedziczon¹ po ojcu koszulê nocn¹ z koronkami i wpatruj¹c siê gniewnie w ró¿ê.
– Nie zwariowa³em – zapewni³ j¹ stanowczo. – To mi siê tilko œni³o.
Przez grzecznoœæ nie zaprzeczy³a, eksponuj¹c zawi¹zan¹ pedantycznie czarn¹ wst¹¿eczkê. ‘Arry poczochra³ siê bezradnie po g³owie i podszed³ do lustra. Wygl¹da³ dok³adnie tak samo, jak zawsze, prawda? Czarne, zmierzwione jeszcze w³osy... Zielone oczy... Niewysoka, szczup³a sylwetka... Hmmm. Na próbê zaœpiewa³ kilka taktów z opery, któr¹ w³aœnie szykowali. Oooo... WyraŸnie sen mu s³u¿y³.
Otulona w ciemny p³aszcz, skryta wœród cieni postaæ syci³a siê obrazem œpiewaj¹cego jak kradzionym wejrzeniem w Krainê Czarów. Czarne oczy z dziwnym, wyrachowanym spojrzeniem b³¹dzi³y po sylwetce m³odzieñca.
– Œpiewaj dla mnie, mój Aniele...
Na w¹skie wargi, o które po prawej stronie ociera³ siê skraj groteskowej, bia³ej maski, wyp³yn¹³ rzadko na nich goszcz¹cy, leciutki uœmiech.
– Œpiewaj dla mnie...
Przed gmachem Opery Paryskier Dyrektor, Monsieur D’omble D’or, zarzucaj¹c po kawalersku brodê na plecy, wita³ Monsieur Cornela LeCnota oraz Monsieur Vesleisa.
– Moi kochani! Jak¿i siê cieszê, ¿e was widzê! Jak¿i mi mi³o, ¿e si zgodziliœci! – Œciska³ im d³onie z weso³ym chichotem. Jego wiecznie m³ode, b³êkitne oczy pe³ne by³y iskierek.
– Och, to wielka odpowiedzialnoœæ, przej¹æ kierownictwo Operi... Ale zajmiemi siê tim – zapewni³ godnie LeCnot.
– Bêdziemi kontinuowaæ pana dzie³o – zapewni³ Vesleis z uœmiechem. – Ale cziemu w³aœciwi podj¹³ pan tak¹ decyzjê? Opuœciæ Operê? Teraz, w po³owie sem... sezonu?
Dyrektor uœmiechn¹³ siê dobrotliwie.
– Panowie... W moim wieku emeritura to chiba doœæ logiczni krok?
Spojrzeli po sobie, pokiwali g³owami. S³ynny Dyrektor Opery by³ niemal¿e instytucj¹, by³ wieczny, ale mimo wszystko...
– Ocziwiœci.
D’omble D’or zmarszczy³ nos, nieco nad¹sany.
– Powinniœci mni w tim momenci zapewniæ, ¿ie sto piêædziesi¹t... eee... siedemdziesi¹t lat to ¿iaden wiek. Ale, oczywiœci, jeszcze nie przesi¹kliœci tutejszim ¿iargonem, choæ przecie¿ pañskie dzieci, Vesleis, pracuj¹ wszistki w Ope¿ie. Ale nie martwci si, to przijdzi z czasem... Zobaczici, nied³ugo bêdzieci mówiæ o polerowaniu fletów zamiast o ró¿nich porannich ablucjach.
Obydwaj panowie zamrugali, wyraŸnie zdziwieni.
– Eee... Polerowani fletów?
Starzec rozeœmia³ siê z rozrzewnieniem.
– Ach, no wieci, to z „Czarodziejskiego fletu”... – odchrz¹kn¹³ i zacz¹³ œpiewaæ: - Io non voglio in fondo sapienza, io sono un uomo naturale che di sonno, cibi e bere si accontenta e se e' possibile catturare una bella donnetta... *
Jego towarzysze, kiwaj¹c z pe³nym zrozumieniem g³owami, szli za nim przez gmach Opery. Korytarze wype³nia³a poranna krz¹tanina obs³ugi scenicznej, przygotowania artystów, przesuwa³y siê kolorowe skrzyd³a dekoracji. Orkiestra gra³a ju¿ uwerturê – wszystko wokó³ wirowa³o w kalejdoskopie barw, muzyce i ludzkim gwarze.
– To naprawdê magiczne miejsce... Zawszie, kiedy tu przychodzê, nie mogê siê nadziwiæ... – zachwyca³ siê Vesleis.
– Tak, tak. Doskonale. Trochê wiêcej rigoru i bêdzie idealni. Podwi¿szimi wp³iwi o jedn¹ trzeci¹ w ci¹gu pó³ roku... – mrucza³ LeCnot.
– Io sono un uomo naturale... – podœpiewywa³ przysz³y by³y Dyrektor. Zaprowadzi³ obu panów przed operow¹ scenê, gdzie ca³y zespó³ rozpoczyna³ w³aœnie ostatni¹ próbê przed wieczornym przedstawieniem „Gniewu Achillesa”.
– Przycupnijci sobi w pierwszim rzêdzie, panowie, a ja was prziedstawiê zespo³owi. – Powiewaj¹c brod¹, wdrapa³ siê na scenê, podczas gdy nowi Dyrektorowie wymieniali uwagi na temat artystów.
– A, widzê twojego sina, Vesleis... To najm³odszi, prawda? Zgrabniutki...
– E... Dziêki, LeCnot... Jesteœmi z niego dumni...
- Tak... I... Na Me... Mendelsohna! Có¿ to za m³odzieniec, tam, ko³o niego?
– A, bystre masz oko, przijacielu... To m³ody Pottier, pamiêtasz, sin tego skrzipka... Odziedziczi³ po ojcu ró¿ne talenta...
– Nie tilko talenta... Poznajê teraz, poznajê! Sin Jacquesa Pottiera, kto bi pomiœla³, ale rzecziwiœci, podobni, jak dwie kropli wodi...
– PrzijaŸni siê z naszim Ronaldem...
– O, to konieczni mni prziedstawisz... Chêtni siê z nim bli¿ej zapoznam... Co za ruchi... A ta rozkwitaj¹ca, bujna mêskoœæ... Inspiruj¹ce. Tak... A ta chuda wiedŸma z lewej to kto?
– A, nie jestem pewien... Chiba Mignerve Magonagalie, Opiekunka chóru. Nie znam tu wszistkich, Direktor na pewno nam przedstawi...
– Vesleis, powaga! Teraz mi jesteœmi direktorami. Aaach! Patrz! Patrz!
– Co? Gdzie? O w grif mandolini...
– To on...
– On?
– No, sam wiesz kto...
– A on nie jest brunetem?
– Nie ten, tamten...
– To ja nie wiem kto.
– On! Divus Lucius.
– Widzê, widzê... Miœla³em, ¿e patrzisz za basem.
– Kogo obchodzi bas? Tu siê liczi tilko Maestro Lucius. Zarobimi na nim miliony.
– Ciiiszej, Cornelu... Wiesz, co o nim mówi¹.
– Masz na myœli te bzduri, ¿e podpisa³ pakt z diab³em? ¯e na w³asnym ciele opieczêtowa³ cyrograf, aby byæ wieczni królem tej Operi? A niech podpisui i dziesiêæ cyrografów, bilebi dla nas œpiewa³.
– To¿ œpiewa...
– Hehehe, jeszcze jak œpiewa... Ten to dopiero ma prezencjê... To siê naziwa bujna mêskoœæ...Jego nie znasz osobiœcie, co?
– Niestety... Jak dot¹d, moja skromna osoba nie le¿ia³a w sferzie zainteresowañ maestro Luciusa...
– Och, porozmawiam z nim jeszcze o zainteresowaniach i le¿eniu... Ale 朜œ, D’omble D’or mówi.
Siwobrody Dyrektor zaklaska³ w d³onie, uciszaj¹c zebranych.
– Moi mili! Wszisci na pewno s³yszeli te pog³oski, rozsiewane od dwudziestu lat, jakobim mia³ przejœæ na emeriturê. Niniejszim og³aszam, ¿e – z g³êbokim ¿ialem – opuszczam Operê.
Szepty, szmery, zdumione okrzyki.
– Prziedstawiam wam Monsieur LeCnota i Monsieur Vesleisa, którzi zast¹pi¹ mni na stanowisku Direktora. Brawa dla nich!
Sk¹pe, nieœmia³e oklaski. D’omble D’ore uœmiechn¹³ siê dobrotliwie.
– Obaj panowie pracowali przez d³ugie lata w Ministerstwie, gdzie Monsieur LeCnot zrobi³ fortunê na... eekhemm, to sprawi pañstwowi, przemilczmi... Zaœ pan Vesleis, eee, nie zrobi³ fortuni, ale licz¹ siê dobre chêci... Oni to w³aœni s¹ od tej chwili waszimi Direktorami. ¯ebi ju¿ nie przed³u¿iaæ – kontinuujcie próbê, a mi sobie popatrzimi.
Zszed³ ze sceny i do³¹czy³ do nowych Dyrektorów, przywo³uj¹c do siebie Madame Magonagalie.
– Ach, kochani, to opiekunka naszego zespo³u chóralno – tanecznego i moja wierna zastêpczini, droga Mignerve... To znaczi, ocziwiœci, madame Magonagalie.
Sztywna, surowa z wygl¹du kobieta w nieokreœlonym wieku uk³oni³a siê z godnoœci¹.
– Madame z pewnoœci¹ wprowadzi was we wszystki sekreti Operi, kiedi mni nie bêdzi... Ale teraz ju¿ 朜œ, popatrzmi, jak sobie radzi zespó³...
Zespó³ upozowa³ siê na scenie – nagle wszyscy zaczêli siê t³oczyæ jak najbli¿ej widowni i nowych Dyrektorów. Ci jednak, po pe³nym aprobaty zlustrowaniu wszystkich artystów, zaczêli dziwnie czêsto zerkaæ w stronê bocznych drzwi. Nie przyku³a ich uwagi nawet awantura pomiêdzy grup¹ brañców trojañskich a grup¹ branek trojañskich, sprzeczaj¹cych siê o miejsca przy brzegu sceny, najlepsze do wyeksponowania siê nowym kierownikom. Zapatrzyli siê na przedstawienie dopiero wtedy, gdy wszyscy tancerze nagle pokornie uciekli na swoje miejsca z boku.
– O Mer... – szepn¹³ LeCnot.
– Nie klnij, przyjacielu – upomnia³ go ³agodnie D’omble D’or.
– O merde... – dokoñczy³ za towarzysza Vesleis.
– Monsieur... Tak o naszej gwieŸdzie? – Madame unios³a brew, podczas gdy w k¹tach zachichota³o trwo¿nie kilka sprz¹taczek. Panowie jednak, zapatrzeni we wschodz¹c¹ na scenie gwiazdê, nic nie odpowiedzieli. Pierwszy tenor Opery paryskiej kroczy³ ku widowni, poprawiaj¹c d³ugi rêkaw na lewym przedramieniu i stanowczymi gestami prawej rêki rozsy³aj¹c cz³onków zespo³u na miejsca. Bas, Maestro Remy Lupin, równie¿ wyst¹pi³, poprawiaj¹c lwie skóry kostiumu Achillesa. Divus Lucius rzuci³ mu jednak tylko jedno spojrzenie bladoniebieskich, stalowych oczu i chy¿onogi Pelida upozowa³ siê ze swoj¹ lwi¹ grzyw¹ miêdzy brañcami a malowniczo rozebranym wojskiem greckim. Tenor wypi¹³ pierœ i odrzuci³ na plecy d³ugie, platynowe w³osy. Jako odtwórca partii Patroklosa, nie sili³ siê ani na omdlewaj¹ce spojrzenia ku partnerowi, ani nawet nie próbowa³ czarowaæ nowych Dyrektorów. Ca³a jego postawa wyra¿a³a godnoœæ, ch³ód i profesjonalizm. Uniós³ d³onie i wyd¹³ piersi powietrzem, aby zaœpiewaæ pierwsze nuty s³ynnej arii, nie zd¹¿y³ jednak wydaæ g³osu. Boczne drzwi otworzy³y siê z rozmachem i ktoœ wszed³ na salê.
– Aaach! Monsieur Drago!
– Wicehrabia Malefoy! - obaj Dyrektorzy rzucili siê w stronê nowoprzyby³ego. By³ to szalenie elegancki, niewysoki m³odzieniec o platynowych, zaczesanych do ty³u w³osach i bladoniebieskich oczach.
– D’omble D’or, pozwól, oto nowy patron naszej Operi, monsieur Drago Malefoy.
Wicechrabia sk³oni³ siê lekko.
– Moja rodzina od zawsze szczici³a siê wspieraniem rozmaitych... sztuk. Mam zamiar kontinuowaæ te tradicje...
– Ooo, jestem pewni, ¿ie bêdzi pan w tim wiœmieniti... – pokiwa³ g³ow¹ by³y Dyrektor. – Prosziê, nasz zespó³, ostatnia próba przied dzisiejszim prziedstawieniem „Gniewu Achillesa”. – Zamaszystym gestem wskaza³ scenê. Arystokrata zlustrowa³ uwa¿nie zespó³ - LeCnot i Vesleis równie¿ spojrzeli, ale wnet ze zmieszaniem odwrócili siê do D’omble D’or’a. Na skraju sceny królowa³ pierwszy bas, maestro Remy, nerwowo poprawiaj¹c lwie skóry na ramionach, boskiego Luciusa zaœ nie by³o nigdzie widaæ.
– No piêkni.... Na pewno znowu si obrazi³... – szepnê³a ledwo s³yszalnie Madame Magonagalie. Bas zaœ wypi¹³ pierœ i zacz¹³ œpiewaæ.
– Smutno po powrocie zastaæ ukochanego w niebezpieczeñstwie - a¿ tak daleko siêga zach³anne ramiê Troi...
M³ody wicehrabia poprzygl¹da³ siê przez chwilê, pokiwa³ g³ow¹. Nawet chyba nie zauwa¿y³ nag³ych szeptów, jakie jego przybycie wywo³a³o wœród chórzystów.
– Mon dieu! To Drago! – zaszepta³ poruszony ‘Arry wprost do poczerwienia³ego z nag³a ucha Ronalda.
– To¿ poznai go, poznai... Ale raczej nie s¹dzê, ¿ebi on nas pozna³... Dawno minê³i te czasi, kiedi biliœmi razem w szkó³ce muzicznej D’omble D’or’a.
– Nic siê nie zmieni³... – westchn¹³ rozrzewniony Pottier. – Popatrz tilko na niego... Zawszie taki ch³odni...
– Wolê na niego ni patrzeæ... – burkn¹³ Ron.
– Nawet na mni ni spojrzi... – wzdycha³ ‘Arry.
Wicehrabia Malefoy owszem, spojrza³ pobie¿nie po chórzystach, zdobnych w pobrzêkuj¹ce kusz¹co kajdany, przesun¹³ wzrokiem po Achillesie, ale wiêkszej uwagi istotnie nikomu nie poœwiêci³.
– Przeszkadzam w próbie – oznajmi³ tonem wskazuj¹cym, ¿e niezbyt siê tym faktem przejmuje. – Po¿egnam ju¿ pañstwa, pojawiê si wieczorem na przedstawieni, by uczestnicziæ w waszim triumfie. – Skin¹³ zdawkowo g³ow¹ i wyszed³. LeCnot i Vesleis wymienili rozpromienione spojrzenia, nieœwiadomi faktu, ¿e z cienia kurtyny wystawi³ g³owê Divus Lucius. Szarpi¹c bezwiednie kosmyk platynowych w³osów, zmru¿y³ stalowe oczy, co z nag³a upodobni³o go do wê¿a, i z dziwnym wyrachowaniem patrzy³ za stalowookim, platynowow³osym m³odzieñcem. Dopiero upewniwszy siê, ¿e za goœciem zamknê³y siê drzwi Opery, tenor ostentacyjnie przemaszerowa³ przez scenê w kierunku wyjœcia, ku niema³emu zaskoczeniu nowych Dyrektorów.
– Koniec próbi? – zdziwi³ siê nieco LeCnot. D’Omble D’or pokrêci³ g³ow¹, wyraŸnie zmartwiony.
– Aj, gdzie¿bi... Nasza gwiazda chiba siê obrazi³a... Tipowe...
Istotnie, mimo nieœmia³ych nagabywañ cz³onków zespo³u, boski Lucius z zaciêtym wyrazem twarzy par³ ku drzwiom.
– Nie, nie, nie. Doœæ tego. Mo¿e wasz m³ody protektor weŸmie udzia³ w waszym triumfie, ale ja nie zamierzam. Koniec. Nie œpiewam – oznajmi³ oschle, dumnie unosz¹c arystokratyczny podbródek. – Oddaj moj¹ laskê, zabieramy siê st¹d.
Zza kulis wybieg³ garderobiany, piastuj¹c na zielonej poduszce srebrn¹ laskê Mistrza Lucjusza. Mistrz pieszczotliwym gestem uj¹³ r¹czkê, rzeŸbion¹ w dziwnie z³owrogi kszta³t, i ruszy³ dalej.
– Znowu... – mruknê³a Madame Mignerve.
– Mon Dieu! Co robiæ? – zatroska³ siê LeCnot. Stary Dyrektor pos³a³ mu dobroduszny uœmieszek.
– Skamleæ...
Obaj jego nastêpcy spojrzeli po sobie z mocno niepewnymi minami, ale szybko siê zerwali i pobiegli za Boskim Luciusem.
– Ale¿, mistrziu nasz wspania³i!
– Nasz bo¿e pieœni!
– Niezast¹pioni nasz!
Tenor lekko zwolni³ kroku, z niewzruszon¹ min¹ poprawiaj¹c w³osy.
– Nie chce pan nas chiba opuœciæ, bez pana jesteœmy niczim, o wielki!
Lucius zatrzyma³ siê, wci¹¿ odwrócony ty³em.
– Zaœpiewa pan dla nas? Tê wspania³¹ ariê z aktu trzeciego?
– B³agami, nasz z³oti!
W szaroniebieskich oczach b³ysnê³a nag³a niechêæ – œpiewak post¹pi³ krok ku wyjœciu. Madame Magonagalie’ szybko przysunê³a siê do Dyrektorów.
– Prosimi, nasz srebrni... – rzek³a z lekkim uœmieszkiem.
– Nasz najsrebrniejszi! – obaj panowie niemal rzucili siê na kolana. Divus Lucius wyd¹³ wargi i w koñcu odwróci³ siê powoli.
– Ostatecznie... Mogê zaœpiewaæ... Ale panowie racz¹ mnie nie rozpraszaæ plotkowaniem o chórzystach.
– Ale¿, nigdi!
– Sk¹d¿e! – LeCnot i Vesleis z uwielbieniem wpatrywali siê w tenora. Zmierzy³ ich pogardliwym spojrzeniem, wyszed³ na œrodek sceny, odetchn¹³ g³êboko, a¿ jedwabna koszula kostiumu Patroklosa zafalowa³a na szerokiej mêskiej piersi. Zza kulis podbieg³ garderobiany – Lucius od³o¿y³ ³askawie laskê na poduszkê, wzi¹³ od s³u¿¹cego kryszta³ow¹ buteleczkê i odœwie¿y³ sobie gard³o. Garderobiany oddali³ siê z lask¹, œci¹gaj¹c na siebie wiêcej zafascynowanych spojrzeñ ni¿ sam tenor. R¹czka laski, rzeŸbiona na kszta³t wê¿a wype³zaj¹cego z ludzkiej czaszki, wywo³ywa³a w artystach Opery dziwne dreszcze.
– Ekhemm... – chrz¹kn¹³ z³owieszczo Lucius. Wszystkie spojrzenia natychmiast spoczê³y na nim. Odrzuci³ w³osy na plecy i zacz¹³ œpiewaæ, z wzrokiem utkwionym dumnie gdzieœ w górze.
– Myœl o mnie czasem... Myœl o mnie czule... Choæ po¿egnaliœmy siê ju¿... I wspominaj mnie chocia¿ czasem...
– Myœlê o tobie...Myœlê jak najczulej odk¹d siê po¿egnaliœmy... Wspominam ciê...
Wysoko ponad scen¹ wœród lin i uchwytów bezszelestnie jak cieñ porusza³ siê mê¿czyzna w bia³ej masce. Œpiewa³ g³osem cichym jak szelest aksamitu, pocieranego d³oni¹ niecierpliwego kochanka. Wpatrywa³ siê w swojego wybrañca, tam, na scenie, otoczonego t³umem obojêtnych twarzy.
– Myœlê o tobie bez przerwy...
Przechodzi³ miêdzy linami, schylaj¹c siê i przeginaj¹c jak w tañcu baletowym. Jego w³asny, najcichszy œpiew wype³nia³ powietrze niepokoj¹c¹, iskrz¹c¹ muzyk¹. G³os z do³u jakby tu nie dociera³, rozlewaj¹c siê w swojej sentymentalnej melodii gdzieœ ni¿ej.
- Myœlê o tobie...
Œpiewa³, sam jeden, wpatrzony w szczup³¹ postaæ na dole, ka¿de s³owo ulatywa³o w pust¹ przestrzeñ, wype³nione po brzegi namiêtn¹ czu³oœci¹, zawisaj¹c gdzieœ w pobli¿u jak ostrze¿enie przed burz¹.
– Myœlê o tobie...
Przesun¹³ palce po jednej z lin, jakby badaj¹c jej wytrzyma³oœæ. Pos³usznie zadr¿a³a pod dotykiem. Rêka mê¿czyzny spoczê³a na starannie zwi¹zanym wêŸle. Szale fortuny spoczê³y przez sekundê w obleczonej czarn¹ rêkawiczk¹ d³oni. Coœ ma spaœæ... A coœ wyfrun¹æ na piedesta³...
– Leæ, Aniele...
Sznur puœci³.
– Kiedy odkryjesz, ¿e znów pragniesz... – œpiewa³ pe³n¹ piersi¹ Lucius, kiedy ciê¿ka p³achta dekoracyjna, malowana w greckie okrêty, zaczê³a spadaæ wprost na jego g³owê.
– AAAA!
– Iiiiiiii!
- Aiaiaiaiaiai!
Artyœci w godnych sceny baletowej saltach i ³amañcach uskakiwali spod ciê¿kiej, usztywnianej deskami dekoracji. Dumnie wyprostowany tenor nie zd¹¿y³ siê uchyliæ – p³achta z deskami spad³a na niego, przygwa¿d¿aj¹c go do pod³ogi.
– To on... To Upiór Operi... Upatrzi³ sobi Luciusa... Teraz zaczni zabijaæ... – nios³y siê przera¿one szepty.
Twarz, do po³owy ukryta pod bia³¹ mask¹, uœmiechnê³a siê najl¿ejszym uœmiechem.
– Dla ciebie wszystko... – wibruj¹ce cicho w powietrzu ostatnie s³owa pieœni znik³y w szeleœcie opadaj¹cej na scenê koperty.
– Dla ciebie wszystko...
Powiewaj¹c czarnym p³aszczem, znik³ w operowych zakamarkach.
– Ooo nie. Tego ju¿ za wiele! – s³ychaæ by³o gdzieœ spod zwa³ów materia³u. S¹dz¹c po wierzgaj¹cych, bardzo co prawda elegancko, ale jednak wierzgaj¹cych nogach i równie elegancko, ale nie mniej wyzywaj¹co wypiêtych poœladkach, obleczonych trykotem, boski Lucius nie poniós³ wiêkszego uszczerbku na zdrowiu. WyraŸnie jednak jego duma poczu³a siê ubodzona jak nigdy. Œpiewak wyczo³ga³ siê spod dekoracji z platynowymi w³osami rozrzuconymi w nie³adzie.
– Koniec! Odchodzê. Nie mam zamiaru tego d³u¿ej znosiæ! – oznajmi³ wzburzony, wygra¿aj¹c piêœci¹ niebiosom, a drug¹ rêk¹ machaj¹c na garderobianego. Ten podskoczy³ z lask¹, umoszczon¹ na poduszce. Divus Lucius pogrozi³ niebiosom dla odmiany lask¹ i ruszy³, utykaj¹c z lekka, w stronê wyjœcia.
– Ale¿, nasz wspania³i mistrziu! – Le Cnot wypl¹ta³ siê z kotary, za któr¹ umkn¹³, i rzuci³ siê za gwiazdorem. – To tylko wipadek! Takie rzeczi si zdarzaj¹!
– Ach, tak? – Tenor spojrza³ na niego lodowato. – Dopóki takie rzeczy bêd¹ siê zdarzaæ, ja nie bêdê! – obronnym gestem przycisn¹³ laskê do szerokiej piersi i wymaszerowa³ godnym krokiem ze sceny. D’Omble D’ore uœmiechn¹³ siê ³agodnie.
– ¯iczê powodzeni, panowi... W razi jakichœ pitañ, jestem w Szkocji... – poklepa³ swoich os³upia³ych nastêpców po ramionach i te¿ znik³. Tymczasem Madame Magonagalie podnios³a z pod³ogi grub¹ kopertê, która jakby na sowich skrzyd³ach sfrunê³a spod sklepienia.
– Panowi... To, zdaje si, do was?
Koperta by³a zalakowana – w wosku odciœniêto pieczêæ z trupi¹ czaszk¹. Z ust czaszki wy³ania³ siê z³owrogo wygl¹daj¹cy w¹¿.
– Wiadomoœæ od Upiora Operi.
– Upiora! Maci wszisci obsesji! – obruszy³ siê LeCnot, podczas gdy zdezorientowany Vesleis ogl¹da³ na wszystkie strony dziwn¹ przesy³kê. Wreszcie Magonagalie wyjê³a mu j¹ z r¹k.
– Pisze, ¿ie wita was serdeczni na nowim stanowisku... Przipomina, ¿ie lo¿iê numer piêæ nale¿i zostawiæ do jego u¿itku...
– Lo¿iê! – LeCnot wybuchn¹³ œmiechem. – Po có¿ upiorowi lo¿ia?!
Jeden z chórzystów zaczerwieni³ siê lekko.
– Zapewne jej u¿iwa... – odrzek³a spokojnie Madame.
Chórzysta zaczerwieni³ siê nieco bardziej.
– Monsieur D’omble D’or nigdi nie protestowa³... I p³aci³ bez zmru¿eni oka...
– P³aci³?! – obaj Dyrektorowie rzucili siê po list. Le Cnot z czytaj¹cym mu przez ramiê Vesleisem wydawa³ co chwilê pe³ne oburzenia okrzyki.
– Tile pieniêdzi!
- Nie przesadzajmi, to w³aœciwi pensja nauczicielska... – zauwa¿y³a Mignerve.
– Ach, ocziwiœci! Dobrzi, ¿e nie ka¿e sobi p³aciæ w naturzie!
Jeden z chórzystów zaczerwieni³ siê jeszcze bardziej.
– ‘Arry... – zaszepta³ do niego Ron. – Dobrzie si czujesz?
– Tak, tilko...
– To jakieœ kpini! – oburza³ siê wci¹¿ LeCnot. – P³aciæ! Jakiemuœ... Oszustowi!
Zebrani na scenie szeptali nerwowo, rzucaj¹c dooko³a trwo¿ne spojrzenia.
– Zw³aszcza po tim! Teraz, kiedi nasz œpiewak si obrazi³! Przecie¿ bêdziemi musieli odwo³aæ prziedstawieni! I co na to powi monsieur Drago?!
Madame Magonagalie nie wydawa³a siê zbytnio przejmowaæ humorami Malefoya.
– Luciusa mo¿na zast¹piæ...
– Zastêpstwo?! Dla boskiego Luciusa?! – zgorszy³ siê dyrygent, podskakuj¹c ze wzburzeniem na stosie nut. Dyrektorowie wci¹¿ wygl¹dali na za³amanych. Madame wzruszy³a ramionami.
– Harold Pottier mo¿ie zaœpiewaæ...
Harold poblad³ lekko z wra¿enia. LeCnot skrzywi³ siê nieco.
– Chórzista?
– Ma wspania³ego naucziciela... – mruknê³a tajemniczo Magonagalie.
– Kogo? – zaciekawi³ siê Vesleis.
– Ja... Nie znam jego imienia... – zaszepta³ m³odzieniec.
Dyrektorzy popatrywali po sobie bez zapa³u, wreszcie pokiwali g³owami.
– No to chodŸ, poka¿, co potrafisz...
– Co nam szkodzi...
Pottier wyszed³ na œrodek sceny, nerwowo pobrzêkuj¹c kajdanami greckiego brañca. Czu³ skupione na sobie spojrzenia wszystkich obecnych.
Wszystkich obecnych...
– Œpiewaj dla mnie, aniele...
Zaœpiewa³ tylko kilka s³ów i umilk³, aby jego Anio³ mia³ dla siebie ca³¹ Operê. Dr¿a³ z niecierpliwoœci, by w koñcu us³yszeæ ten s³odki g³os, rozbrzmiewaj¹cy w pe³nej chwale. Chocia¿ ich wspólny œpiew nigdzie nie smakowa³ tak wspaniale, jak w mrocznych podziemiach Opery... Jego m³ody Anio³ musia³ jednak rozwin¹æ skrzyd³a...
– Myœl o mnie czasem... Myœl o mnie czule... Choæ po¿egnaliœmy siê ju¿... – œpiew m³odziutkiego tenora poniós³ siê po gmachu Opery. Wszyscy umilkli, zas³uchani.
- I wspominaj mnie chocia¿ czasem...
G³os, szkolony w mrocznych korytarzach, g³adzony aksamitnym szeptem bezimiennego mentora, nagradzany pieszczot¹ jego szczup³ych d³oni, wkrada³ siê w serce i w duszê. Oczy obu dyrektorów zaczê³y poma³u wype³niaæ siê zachwytem i b³og¹ wizj¹ wyprzedanych biletów na wystêp.
– Wiœmienici...
– Myœl o mnie czasem... Myœl o mnie czule... Choæ po¿egnaliœmy siê ju¿... – œpiewa³ ‘Arry tego samego wieczoru na premierze operowego przedstawienia. Widownia promieniowa³a zachwytem. Z jednej z ló¿ œpiewaj¹cego m³odzieñca obserwowa³y czyjeœ stalowoszare oczy.
– By³¿ebyœ to ty, ‘Arry? Któ¿ bi siê spodziewa³...
Wicehrabia Drago Malefoy z przyjemnoœci¹ obserwowa³ wystêp swego dawnego kolegi. Œpiew zielonookiego tenora dociera³ do g³êbi jego jestestwa, pocieraj¹c jak¹œ dot¹d milcz¹c¹ strunê.
– Ach, ‘Arry... Uros³eœ.
*
Ja nie pragnê tak naprawdê m¹droœci, jestem prostym mê¿czyzn¹, który zadowoli siê spaniem, piciem i jedzeniem, i, jeœli to mo¿liwe, uwiedzeniem piêknej kobiety (z „Czarodziejskiego Fletu”)
cdn
I co powiedz¹ prawdziwi Phani?