ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Mar 5, 2010 16:16:58 GMT 1
Przesłuchałam. Żyje. Jakoś. Względem całości mam dość mieszane uczucia. Kilka wrażeń na plus, kilka na minus, kilka rzeczy mnie w ogóle nie ruszyło.
Czy ktoś ma dostęp do libretta? Chciałabym to przeczytać z patrzenia tekst bo kilka rzeczy wydaje mi się niejasnych. Jak ktoś ma dajcie znać, bardzo mi to ułatwi sprawę i wtedy pokuszę się o napisanie czegoś więcej. Jak coś dajcie na forum albo na priva.
Panu wicehrabiemu polecamy bardziej lekkostrawną dietę. Cóż każdy ma jakieś swoje wyobrażenia na temat tego jak ten mit powinien funkcjonować a historia się dalej potoczyć. Takim sposobem jest Elwira i Gustaw.
Bazylio pewnie późnym latem się wybieram to cudo obaczyć. Zdam relacje.
|
|
|
Post by fidelio on Mar 5, 2010 17:01:42 GMT 1
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Mar 5, 2010 21:43:55 GMT 1
To mam - ale mam dziury w kilku fragmentach co utrudnia mi zrozumienie i nie wiem czy to dziura logiki u Webbera czy w moim braku zrozumienia. Chciałabym sobie z całością tekstu i muzyki to zobaczyć. A już gdzieś to dawałam ale mi się tak strasznie skojarzyło.... www.youtube.com/watch?v=m7OvYWZla4UKtoś miał proroczą wizję I am your father Luck Come to me son, Luck Skywalker EDIT Chciałabym już napisać coś o całości, ale widzę że kilka rzeczy mi jeszcze umyka. Cholera, byłam w fandomie jedna z nielicznych osób naprawdę do projektu otwartą. Nawet do tego nieszczęsnego libretta był w stanie mnie przekonać. A tak słucham i...nie, nie. To nie tak. Beneath a Moonless Sky mi się podoba ( dość bardzo) i jeszcze kilka rzeczy też. Jest to lepsze od filmu z 2004 ( ramin by bosko śpiewał teskt książki telefonicznej, Gerrik i point of no return zajechał...) , i od Romy, ale.... ...właśnie ale.... Ale całość jest taka nijaka. Dostanę w łapki cały tekst to napiszę Pan mąż kocur przesłuchał i powiedział ze sobie pójdę na to sama a on się z kimś ze znajomych na piwo w Londynie umówi.
|
|
|
Post by Bazylia on Mar 5, 2010 22:57:58 GMT 1
Vader of the Opera, trafiłaś w sedno, Kocie. Przyznam, że wszystkich fragmentów nie słuchałam, po prostu dlatego że te kilka mnie zmogło zupełnie. Tak jakby... brak im wyrazistości i ogólnie wielu rzeczy. Webber w sumie ma prawo robić z tym co chce, bo on twórca, ale... Oh, well. Czekam z niecierpliwością na wasze recenzje. PS Jest jedna gorsza rzecz od LND w Londynie, jakkolwiek straszne i traumatyczne by się ono nie okazało - LND w Warszawie, z Damianem Aleksandrem w roli Upiora
|
|
|
Post by fidelio on Mar 5, 2010 23:55:11 GMT 1
A tu się akurat nie zgodzę. Gdyby Damian Aleksander miał życzenie profanować coś w sumie miernego, jak LND (choć ma kilka niezłych fragmentów) to krzyżyk mu na drogę. Ale on mi brudnymi łapami dotknął ideału i wzorca metra jeśli chodzi o teatr muzyczny. Z LND niech sobie Webber, Roma, Gerrik i ktokolwiek chce jeszcze robią co chcą. Romską nonreplikę w tym kształcie i wykonaniu w jakim była zniosłam z trudem raz i przypuszczam, że drugi raz mogłabym nie znieść.
A swoją drogą ciekawe jak im "Les Miserables" wyjdą. Nie mam aż tak wielkich oczekiwań, więc i ewentualne rozczarowanie będzie nie za duże.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Mar 6, 2010 19:19:27 GMT 1
Mam siedzieć cicho, mam siedzieć cicho, aż nie dostanę libretta, aż tego na żywo nie zobaczę, ale nie wytrzymuję.
Słucham tego cały czas i tak się coraz bardziej przyzwyczajam. Pewnie niedługo będę traktować to jako drugą część.
…podoba mi się niebo mniej niż część pierwsza Upiora Webbera….
…podoba mi się niebo bardziej niż wersja z Gerrikiem i ta z Romy…
Zresztą ja jestem zwolennikiem reinterpretacji i dekonstrukcji mitów. Patrzenia z innej perspektywy i alternatywnych zakończeń. A kto jak kto, ale Weber, który defacto stworzył Upiora ( bo bazowa książeczka Leroux …to takie sobie dziełko moim zdaniem) jest kimś z kim mogę polemizować na ten temat. Zrobienie LND to była chyba jego obsesja ostatnich lat. Gdzieś na anglojęzycznym forum przeczytałam, że właściwie autorem Upiora Manhattanu był Webber – Forsyth to tylko napisał. I skoro wiem jakie mam czasem babskie rozmowy na przykład z Aniołakiem – „a wiesz, to powinno być tak i tak, naaapiszzz mi tooo” – to mogę sobie całą sytuację wyobrazić. Jestem prawie pewna, że gdzieś mu ten pomysł odradzali – ale on brnął w to z uporem maniaka. I jest to tak samo z bebechów jak cześć pierwsza. I jest dla mnie powód żeby się temu przyjrzeć z otwartym umysłem.
Zdecydowanie najmocniejszym punktem jest wokal Ramina. Ciarki mi chodzą po plecach. Prawdopodobnie potrafiłby również w ten sposób zaśpiewać Majteczki w Kropeczki. Tak czy inaczej to jest Ten Głos.
Libretto nie jest powalające, ale zaczynam się do niektórych aspektów przekonywać. Trochę się tu i tam krzywię, ale mogę to przyjąć jako jakąś alternatywę.
Zdecydowanie najsłabszym punktem jest jak dla mnie sam tekst. Te kawałki które czytałam są jakieś grafomańskie. Za dużo słów Beautifful. I ogólnie nie tak Bjutiful że się mdło robi.
Beneath a Moonless Sky jest wspaniałe ;-p
Strasznie jestem wdzięczna Weberowi że zamienił tą nieszczęsną noc kiedy ona się bała a wszystko ocierało się o gwałt na to. Jest to jedna z lepszych interpretacji ich wspólnej nocy ( a czytałam ich wiele). Podoba mi się muzycznie, zaśpiewane z pasją. Może profanacja ale jak dla mnie na emocjonalnym poziomie pierwszej części.
I jeszcze coś mnie przekonało. Całą masa tekstów ( w tym jakiś moich własnych wizji) zakłada coś co można nazwać „zbawienna terapeutyczna moc sexu”. On zasadniczo jest pokręcony, poraniony, na punkcie swojego ciała ma traumę. Jest bliskość, kobieta i …psychiczne wielkie bum. Tak, może być lepiej. Może się kilka rzeczy odblokować poukładać. Ale może to też być za duży szok. Jak to ja, taki i owaki, paskudny i w ogóle i ona…Ja jej w oczy nie spojrzę. I po prostu nawieje. Ja tą wersję kupuję. Wierzę, że tak mogło być. Wierzę, że jest na to nawet wysoce prawdopodobne.
Co mi się natomiast w tym wątku NIE podoba. Chwila moment, skąd Chrsi wie, skąd jest pewna, że to jego dziecko. - Może sytuacja była dzień przed planowanym ślubem – a potem ona sprawę odwlekła, szukała go a potem jak Raoul nalegał a jej spóźniała się niedyspozycja, to cóż…starała się być rozsądna Lub - jej się wydaje że to jest jego dziecko, ale nie jest pewna, on chce mieć nadzieje i w to wierzy i w sumie odbiorca też nie jest pewien Lub - jest jakikolwiek powód dla którego Raoul nie może mieć dzieci…
Niestety żadne z powyższych chyba nie zostało zasugerowane, więc ja uważam, ze osądzanie ojcostwa po talentach muzycznych młodego jest pewnym nadużyciem.
Sam motyw dziecka jest mi w sumie obojętny. Motyw jest dość wyświechtany i ograny, ale sam w sobie nie jest zły. Rozumiem, że Webber chciał wilka sytego i owce całą – czyli zabić Christine ale jego zostawić z jakąś relacją. Tak, ja bym wolała dziecko kukułkę jak u Kay zdecydowano inaczej.
I o ile do samego pomysłu syna jestem w stanie się przekonać, to wkurza mnie tekst the Beauty Underneth. Już nawet to muzycznie mimo rockowej maniery nawet wpada w ucho – ale nie te teksty do dzieciaka. I to YES – takie …orgiastyczne….
Co mi się podoba ponadto;
Bardzo, bardzo podoba mi się wątek Meg. Pierońsko porusza i ogólnie jest diablo smutny. Zarzynać się dla faceta który dziesięć lat nawet nie spojrzy, mając jeszcze apodyktyczną matkę na karku to jest za dużo. Być wiecznie cieniem słodkiej Christine, która najpierw łamie serce komuś kogo kocham, a potem wyskakuje z jego dzieckiem. NIE! Mnie się sam nuż w kieszeni otwiera. Jeżeli jeszcze raz usłyszę słowo Christine to daję słowo – zacznę strzelać, do kogokolwiek.
Najlepsze jest to, że jak posłuchałam Beneath a Moonless Sky to doszło do mnie, że ona nie miała żadnych szans przez te lata. To jakby pozwolić wieźć udział w konkursie i nie powiedzieć, że główna nagroda już dawno rozdana i jury poszło do domu.
Madam Giry jest matką z najgorszego koszmaru. Matką jak cień. Przy takiej matce tarci się skrzydła i wiarę w siebie. I można być tylko marną panienką od kankana. Ta scena jak ona z nadzieją pyta czy przyjdzie na występ – jak wiadomo, że on tym gardzi i nie przyjdzie, jest jak dla mnie strasznie smutna. Tak, może powinna wrzucić matkę do oceanu po drodze, razem z matka wrzucić serce. A potem mu powiedzieć, że kocham ale nie będę konkurować z czyimiś wyobrażeniami. A potem bym się zatańczyła na śmierć. Nie do kankana, do Muzyki przez duże M. Jak bez miłości to chociaż z podniesioną głową. Ale to jest Meg, nie ja. Niestety. I ani matki, ani serca nie wyrzuciła w drodze do nowego świata.
Raoul. Dziesięć lat to szmat czasu. Dziesięć lat z kobietą która cię nie kocha, która za każdym razem kiedy jesteś z nią przypomina sobie inną noc. Z kobietą, której jej ani jej muzyki i wewnętrznego świata nie rozumiesz. Ja bym się dziwiła jakby nie pił. I może stąd ten zakład. Zakład z samym sobą. Niech sobie idzie w diabły, albo niech mnie wybierze, żebym już nie miał wątpliwości.
Oprócz tekstów nie podoba mi się też nijakość niektórych piosenek. O ile Till I Hear You Sing jest nawet fajna, to Love Never Dies mnie nie przekonuje. Jest bez wyrazu.
Ja to muszę chyba na scenie zobaczyć. Na razie daję w skali 1-10 6,5 – to się może w dół lub w górę o dwa obniżyć lub podwyższyć, tak myślę.
I nie chcę żeby to śpiewał pan Damian Aleksander. Pan Damian niech lepiej niczego nie śpiewa. Ewentualnie w domu pod prysznicem. LND to jest konstrukcja trzymająca się jako tako miedzy innymi na Ramienie – a bez tego – UJ – ja bym się nie odważyła tego w Rome zobaczyć.
|
|
|
Post by fidelio on Mar 7, 2010 10:57:20 GMT 1
Tak, jak powiedziałam wczoraj w rozmowie z Kają: Prędzej uwierzę w bliźnięta śpiewające do siebie duety z Verdiego w łonie Christine niż w to, żeby Erik mógł ją zostawić bez słowa na pastwę losu natychmiast po tym, jak wspólnie stracili dziewictwo. To jest największy błąd tego libretta, leżący u podstawy całej tej pokręconej historii; na ten błąd nawarstwiają się wszystkie inne błędy. Nie ma takiej możliwości. Przede wszystkim dlatego, że - odwrotnie jak się wydaje twórcom tego nieszczęsnego sequela - Christine jest dziewicą i mamy XIX wiek. Prawdopodobieństwo "seksu na pożegnanie", z ciekawości, z przyjaźni, bo tak, bo jutro wychodzę za mąż (swoją drogą - czy ktoś tę Chris zmusił do małżeństwa z Raoulem?) - wynosi mniej niż zero.
Ciąża to przy tym wszystkim pikuś, po prostu kolejny durny stereotyp powtarzany jak prawda objawiona; tak samo jak oparte na jakichś nieuzasadnionych przesłankach przekonanie, że dziecko będzie miniaturą genialnego ojca. Akurat, już to widzę! Wystarczy sobie przejrzeć biografie paru genialnych ludzi, żeby przekonać się czy nagminnie miewali równie genialne potomstwo.
Ta ciąża jest dla mnie tak nieprawdopodobna, ponieważ cała ta NIBY romantyczno-erotyczna scena wyrażona w "Beneath a Moonless Sky" kłóci się z moim rozumieniem tej opowieści, tych bohaterów, elementarnego psychologicznego prawdopodobieństwa. Christine wracająca w egipskich ciemnościach (co tekst piosenki specjalnie wielokrotnie podkreśla) - po co? Pomijam już rażącą niekonsekwencję wobec oryginalnego musicalu - ja zawsze wierzyłam, że oni się kochali od pierwszej chwili i do końca świata i naprawdę chciałabym zobaczyć to na scenie. Ale, na wszystkie świętości, NIE TAK!!! Jeśli głównym argumentem ma tu być fakt, że było ciemno że oko wykol (a więc nic brzydkiego nie obrażało zmysłu estetycznego przyszłej pani wicehrabiny) to zasługiwała na to, żeby ją nietkniętą odesłać do Roula. Jestem przekonana, że Erik (ten z oryginalnego musicalu, książki Leroux, książki Kay i moich własnych Wysp) tak właśnie by postąpił. Nie przyjąłby pieszczot po ciemku, w atmosferze wstydu a być może perwersji, z litości, ukradkiem. On jest zbyt dumny, żeby wykorzystać tę ślepą dziewczynę przysłaną mu na otarce łez (w ciemności Chris staje się tymi właśnie wszystkimi ślepymi dziewczynami, które różne MarySuistki mu od lat podsuwają). To nie jest bohater, który "się zapomni", da się "ponieść chwili". Nie do tego stopnia, nie w tak porażająco istotnej sprawie - i nie chodzi mi tu o aspekt czysto cielesny (który, jaki jest, większość dorosłych ludzi wie), ale o nieprawdopodobne wręcz znaczenia symboliczne, które oni oboje do tego faktu dorabiają (zważywszy na ich czasy i charaktery).
No i najprawdziwsze horrendum - on miałby ją PO czymś takim zostawić? Przecież nie trzeba być geniuszem, żeby mieć absolutną pewność, że ona uznałaby takie postępowanie za ostateczny dowód pogardy, odrzucenia, za zasłużoną karę śmierci za wszystkie popełnione przez nią, z głupoty i niedoświadczenia, błędy. Ona raczej pójdzie na najbliższy most na Sekwanie i się utopi niż jak gdyby nigdy nic ruszy do ślubu z wicehrabią. Czy ten, kto napisał tę scenę, w ogóle znał w życiu jakąś dziewicę? To nie jest współczesna dwudziestolatka, która statystycznie rzecz biorąc (zwłaszcza na zachodzie Europy) ma już szerokie doświadczenia seksualne, więc kolejny kochanek w tę czy w tę nie robi jej różnicy. Myślę, że jeśli już by została, to zostałaby na zawsze i ludzka siła nie zdołałaby ich rozdzielić. Jedyne wytłumaczenie, żeby Erik przez 10 lat (!!!) nie kontaktował się z Christine po tej nocy jest takie, że był przekonany, że ona nie żyje. Jak panowie sequeliści chcieliby do tego dojść, ich sprawa, ale innej drogi nie ma.
Reasumując, ta piosenka to coś, co nazywam słodką trucizną. Ładna melodia - chociaż, jak większość w tej sztuce, boleśnie nieoryginalna, bo wystąpiła już jako "Journey to the Cemetery" w filmie Schumachera - z koszmarnym tekstem i sytuacją sceniczną, która nieświadomego widza gwałci w podobnym stopniu, jak gwałci nieszczęsnych bohaterów. Jak już mówiłam: To jest koszmar. W dodatku, to jest koszmar Raoula, bo tylko on (ze swoim profilem psychologicznym i zadawnioną urazą do Erika i Christine) mógłby projektować na nich podobne fantazje. I nawet głos Ramina tutaj nie pomoże.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Mar 7, 2010 21:05:39 GMT 1
Cała dyskusja przypomina troszkę sytuację w fandomie Harrego Pottera po publikacji 7 tomu. „Nie, to nie możliwe że k a n o n i c z n y Severus Snape tak się zachował!” Uznaję HP do tego tomu i kropka. Wizja Webbera obejmowała zarówno POTO jak i LND i to jest ten sam bohater. I nie ma co dywagować czy tak by się zachował. Tak się zachował. Tak to Webber widział i jego prawo. Jako autor Wysp wiesz jak by się Erik wyspowy zachowywał. Na jeden mit można patrzeć z różnych stron i moja racja jest zawsze mojsza. Co do prawdopodobieństwa psychologicznego, bo o tym można dyskutować. Moim zdaniem prawdopodobieństwo tego że było jak w LND jest dość wysokie. Jest taki tekst, który notabene dość lubię mimo wszystko, Al. Fin con amore chyba – strasznie stary fanfik. I tam oni wokół tego buduaru chodzą i te jego zahamowania i kompleksy pięknie widać. A potem nagle PYK – padają w sobie w ramiona i tajemniczą terapią erotyczną wszystko się leczy – jest wielka akceptacja i aj low ju. Nie pasował mi ten koniec zawsze. Ok, jak ja subiektywnie widzę tą scenę. Tak jeżeli ta piosenka robi gwałt, to jestem zgwałcona. Na szczęście podczas owego aktu nierządu odczuwam sporą przyjemność. Christine jak w końcu musicalu odchodzi z Raoulem. Go now i tak dalej. Wyznaczona data ślubu, super. A ją coś gnębi, coś boili, coś tęskni. Myśli, znajdę go, pożegnam się. Zaśpiewam mu ostatni raz, może przestanę tak stęsknić. Powiem że tak trzeba. Tylko tyle. Znajduje go. Pewnie na początku ma lampę, może ona gaśnie, może sama ją gasi. Może sobie coś dośpiewują. I kiedy ona go dotyka to jest jak iskra do beczki prochu. Nie ma litości, ani perwersji. Kobieta, mężczyzna, dużo pożądania, tęsknoty. Może on potrzebuje tej ciemności bardziej niż ona, sam nie musi się z tym ciałem konfrontować. I tak się można zatracić. I ona zasypia z błogim uśmiechem – nie wracam do Racula, odważyłam się, kocham go, zostanę z nim na wieki. On nie śpi. Doszło do niego co się stało. To jest szok, Sytuacja graniczna. Może gdyby było to światło, to łatwiej byłoby mu to przyjąć. A tak jest poczucie winy, odraza do samego siebie. Co ja jej zrobiłem? Jak ja jej w oczy spojrzę. Matko, ona się mnie będzie brzydzić, tego żałować. Jak ja mogłem. To jest sytuacja szoku. On się może przemóc i zacząć budować akceptację, albo robić Naprawdę Głupie Rzeczy. Na przykład nawiać. Dla jej dobra. Ze wstydu. Z obrzydzenia do siebie. Nie chcę myśleć jak ona się po tym czuła. Może szukała. Może ślub przekładała ( ale to już moje domysły). A jak okres się spóźnił to pomyślała że może bawić się w Małgorzatę Faustowską albo żyć dalej. A Raoul był cały czas blisko. Rozumiejący, ciepły, jak przyjaciel. I co z tego że nie kochany. Trzeba jakoś żyć dalej, nie? On przez najbliższe dziesięć lat budzi się codziennie w przekonaniu – jakim jestem kretynem, jak ja to mogłem zrobić. Tylko nie za bardzo jest jak wrócić. Nie wiem co się dzieje, kolejna sytuacja graniczna. Jakieś bum i uderzenie o dno. Może słyszy ten okropny jazgot kabaretu. I wtedy coś się łamie. Niech się dzieje co chce. Żeby ją jeszcze raz usłyszeć. Swoją drogą pierwsze polskie recenzje ze streszczeniami. www.taniecwampirow.fora.pl/upior-....165.html#789 55 Słucham sobie tego dalej. Podoba mi się klimat i sceny grupowe. Tylko Love Neper Dies jest niejakie. Nie mieli czego na tytułowy utwór dać?
|
|
|
Post by fidelio on Mar 8, 2010 8:56:13 GMT 1
Raczej nietrafione porównanie. Zanim Rowling napisała swoje książki, nie istniał żaden Harry Potter, Severus Snape i reszta. Zanim Webber skomponował POTO, Erik, Christine i Raoul z kompanią istnieli sobie w najlepsze w wielu wersjach w literaturze, filmie i na scenie. Jeśli jest tu jakiś autor, to jest nim Gaston Leroux, a na pewno nie Webber.
Zawsze uważałam, że musical Webbera dlatego jest kanoniczny, że wiernie oddaje ducha książki. To nie jest "marna książczyna", jak starają się obecnie dowodzić Webber właśnie do spółki z Forsyth'em. Nie jest doskonała fabularnie, ale np pod względem plastycznej wyobraźni autora nic jej nie można zarzucić. Rozmowy przez lustro, dom nad jeziorem, spadający żyrandol, Czerwoną Śmierć na maskaradzie, "Tryumf Don Juana", scenę na dachu itp itd stworzył Leroux, nie Webber, a już na pewno nie Frederick Forsyth.
To, w czym ugrzązł Webber (oraz, nie należy zapominać, jego współpracownicy, bo teatr jest sztuką zespołową), to reinterpretacje, a nie kanon. Jeśli ktoś odchodzi od oryginału, to co najwyżej reinterpretuje - do czego oczywiście ma prawo, ale niech nie nazywa tego kanonem. Na tej samej zasadzie "kanonem" byłyby wizje Kopita i Yestona (relacja Erika z tatusiem-dyrektorem Opery?), Dwighta Little (podróże w czasie?), czy nawet Dario Argento (brak deformacji twarzy? szczury?). Tego jakoś nikt za kanon nie uważa i nie zapiera się, że "oni tak przecież zrobili". Zrobili wyłącznie w wersji jednego reżysera/autora.
Nigdy w życiu nie uznam LND za drugą część POTO, tak jak nigdy w życiu nie postawię znaku równości pomiędzy scenicznym musicalem w wydaniu oryginalnym (londyńskim), a filmem Schumachera. Tak jak POTO i film z Gerardem Butlerem to nie jest to samo (mimo wykorzystania muzyki z oryginału), tak samo LND nie wynika treściowo, koncepcyjnie, ani w żaden inny sposób z POTO. Co jest kanonem? Zdeformowana twarz, czy mała blizna? Erik jako 40-latek+, czy jako 30latek+? No i w jaki sposób od roku 1881 (czy wręcz 1871 - Schumacher) do początku XX wieku miało minąć 10 lat? Christine umierająca w 1917 roku, czy 10 lat wcześniej, zastrzelona przez Meg? Tam nie ma kontynuacji.
Roztrząsanie czy dany bohater "tak się zachował" ma bardzo wiele sensu. Po pierwsze dlatego, że akurat ci bohaterowie (w odróżnieniu od kreacji pani Rowling) są bardzo plastyczni i w dziesiątkach wersji zachowywali się już w kompletnie różny sposób. Po drugie dlatego, że ich zachowania najczęściej zgodne były ze społecznym zapotrzebowaniem publiczności. To dlatego na przykład, w bardzo kanonicznym (wiernym powieści) filmie z Lonem Chaneyem, Erik nie umarł z miłości przy klawiaturze organów, a został zlinczowany przez tłum. Tego sobie życzył tłum, czyli publiczność po previews. W POTO najwyraźniej temu tłumowi się wymyka - bo to tłum się zmienił, a nie on.
Erik zawsze był dla mnie bohaterem, który przede wszystkim przeciwstawiał się społecznym stereotypom, szufladkowaniu ludzi według ich wyglądu, mieszczańskiej moralności, "uciszaniu" kobiet i sprowadzaniu ich do roli kur domowych. Był uosobieniem kogoś, kto poszukuje prawdziwego piekna - a nie jarmarcznej rozrywki - nawet zdając sobie sprawę z własnej niedoskonałości. Był geniuszem, buntownikiem i artystą. Najnowsza wizja Webbera i spółki (zastanawiam się, na ile akurat kompozytor jest odpowiedzialny za całokształt przedstawienia) te znaczenia wypacza. Dlatego, moim zdaniem, długo nie przetrwa - bo nie jest kanoniczna. Bo nie zachowuje wierności oryginałowi, nie ma dla niego nawet szacunku. Jest kolejną interpretacją, dość słabą i najeżoną stereotypami. Wolno? Wolno. Tak jak było wolno wprowadzać pakt z diabłem, podróże w czasie i seks ze szczurami. Pewnie, że szkoda mi ładnej muzyki, bo generalnie lubię twórczość Webbera (a nowy musical jest na jego niezłym, choć nie wybitnym, poziomie). Jeszcze bardziej szkoda dobrych aktorów, szczegolnie Ramina, który w POTO był świetny i naprawdę pięknie śpiewa.
Tyle jestem w stanie powiedzieć na podstawie (zapewne niekompletnego o kilka mówionych scenek) zapisu na płytach. Dzisiaj ma się odbyć oficjalna premiera, więc będzie zapewne można się przekonać, czy coś poprawiono po previews. Resztę zobaczę na własne oczy w kwietniu i być może wtedy najdą mnie jeszcze jakieś refleksje.
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Mar 8, 2010 17:48:40 GMT 1
Mamy podobne spostrzeżenia, ale zupełnie inne wnioski.
1) Absolutnie zgadzam się z tezą, że
„Po pierwsze dlatego, że akurat ci bohaterowie (w odróżnieniu od kreacji pani Rowling) są bardzo plastyczni i w dziesiątkach wersji zachowywali się już w kompletnie różny sposób.”
Nieco inaczej funkcjonuje i prawdopodobnie by się zachował Upiór Leroux, Key i Webbera lub Kopita. Ale skoro tak, a poprzednim poście napisałaś, że
„Jestem przekonana, że Erik (ten z oryginalnego musicalu, książki Leroux, książki Kay i moich własnych Wysp) tak właśnie by postąpił.”
Skoro sama przyznałaś że tan archetyp zachowuje się niecno inaczej w różnych odsłonach to chciałam jedynie napisać że jak się zachowa Webberowy Upiór decyduje Webber. Tak jak pani Rowing decyduje o Snapie. I zdecydował. Moim zdaniem nawet spójnie dość przekonywująco to uzasadniając.
2) Co do Leroux
Moim zdaniem zupełnie subiektywnym to nie jest dobra książka. Leroux stworzył diament i ozdobił nimi korytko wieprzy. Webber ten diament odkrył i wypucował. Tak, zachował dużą wierność fabularną, ale zupełnie zmienił akcenty emocjonalne. Ja z Leroux pamiętam przestraszoną Chris która się nim brzydziła/nienawidziła/w najlepszym razie litowała. I to wpatrzenie w siebie w bezgraniczną miłością to jest już zmiana Webbera.
W LND Webber idzie fabularnie dalej – i przez to sama akcja jest w stosunku do Leroux posunięta do przodu. Zachowuje przy tym moim zdaniem swoich bohaterów z POTO. Czyli robi to co w Wyspach fabularnie.
Oczywiście jeżeli przyjmujesz że jedyny słuszny „upiór kanoniczny” to Leroux to co by naprawdę zrobił wie/wiedział tylko pan Leroux. Reszta – POTO, LND, Kay, Wyspy – to tylko przypuszczenia o własne doświadczenia autora.
Ja zawsze uważałam ze sam pomysł za branie się za LND nie jest dobry. Że nie jest dobrze wychodzić poza Leroux fabularnie. Cóż, Webber ( nie on jeden) nie oparł się pokusie zobaczenia co by było…gdyby ten pocałunek trwał troszkę dalej.
Cóż ja też nie jestem obiektywna. Bo mnie Leroux bardziej irytuje niż porusza.
3) Co do innych aranżacji Ja nie jestem zawodowym krytykiem. Jestem prostym widzem i coś mnie porusza lub nie. POTO film z 2004 i to nieszczęście z Romy nie porusza przez słabość wykonania. To jakbyś miała świetny pomył na książkę i dała do napisania dwunastoletniemu beztalenciu. Tak samo film ze słabymi aktorami, śpiewakami i kiepskiemu reżyserem nie poruszy.
4) Nie rozumiem jednego Całkowicie zgadzam się z tezą, że „Erik zawsze był dla mnie bohaterem, który przede wszystkim przeciwstawiał się społecznym stereotypom, szufladkowaniu ludzi według ich wyglądu, mieszczańskiej moralności, "uciszaniu" kobiet i sprowadzaniu ich do roli kur domowych. Był uosobieniem kogoś, kto poszukuje prawdziwego piekna - a nie jarmarcznej rozrywki - nawet zdając sobie sprawę z własnej niedoskonałości. Był geniuszem, buntownikiem i artystą. Najnowsza wizja Webbera i spółki (zastanawiam się, na ile akurat kompozytor jest odpowiedzialny za całokształt przedstawienia) te znaczenia wypacza.”
Tylko co on takiego w LND robi że - „ucisza” kobiety sprowadzając je do kur domowych - przejawia mszańską molarność - i ogólnie wypacza obraz buntownika i artysty
…albo robi to w stopniu większym niż te słynne „będziemy chodzić na spacery” u Leroux, „zostań moją żoną” w Kay. Dochodzimy do pytania które nazwałaś naszczekiwaniem – czyli kiedy zaczyna się mieszczańska moralność. Cóż, każdy ją widzi troszkę inaczej. Ja uważam że niczego bardziej mieszczańskiego niż ślub nie może jej zaproponować – a to robił już nade często.
Podkreślam po raz setny. Nie jestem entuzjastką tego projektu. Ale jak na fabułę w czasie po-Leruxowym to wyszło całkiem fajnie. A porównanie do Rowing miało jeszcze jedno dno. Rzeczy tak popularne jak POTO Rowing i np. Gwiezdne Wojny mają rzesze zwolenników którzy wiedzą najlepiej jak ma być. I tak samo po 7 tomie Pottera i po nowych częściach gwiezdnych wojen byli niezadowoleni. Możesz twierdzić ( z czym się zresztą zgadzam) że Lerouxowy Upiór tak by nie postąpił. Tu by nawet tego pocałunku co w POTO nie było! Tu on ją całował w czoło a ona starała się nie zwrócić kolacji z obrzydzenia. Webber włożył w ten mit tyle że moim zdaniem tworzy też kanon.
|
|
|
Post by fidelio on Mar 10, 2010 1:42:27 GMT 1
|
|
ladyvaljean
Gość Opery
Samozwańczy Naczelny Kot Forum
Posts: 382
|
Post by ladyvaljean on Mar 11, 2010 15:33:09 GMT 1
Zaczynam rozumieć co z LND jest nie tak.
Przegadałyśmy wczoraj wieczór z koleżanką przy herbacie ( koleżanka zajmuje się językiem zawodowo więc przy tekstach umierała) , przesłuchałyśmy ścieżkę i fajne to, ale…
Coś w panu Y naprawdę szwankuje. Coś sprawia że nie ma tego czegoś z I części. I doszłyśmy do kilku wniosków.
To jest bardzo dobra kontynuacja. Kilka dobrych melodii, boski głos Ramina. To się w sensie psychologicznym moim zdaniem trzyma całości. Dokładnie tak mogła do niego wrócić, paść sobie w ramiona, i on mógł odejść. Fajnie przedstawiona Meg i Raoul. Motyw z dzieckiem ograny, ale niezły – Christine zabrać, ale coś dać w zamian. Zresztą wątek powrotu – wspólnej nocy i ciąży był już u Kay więc w sumie wszystko normie.
Ale… skoro tak fajnie to skąd to ale.
No to ale, że do tej opowieści w ogóle kontynuacji pisać nie należy. Przepraszam, że jestem odrobinę cyniczna, ale on jako bohater musi być sponiewierany. Musi się czuć jak coś co pies w zębach przyniósł, coś czego absolutnie nie może mieć nadziei na bycie choćby dotkniętym, pocałowanym i pocałowanym. Po Beneath a Moonless Sky ten czar prysł. Zresztą prysł by po każdej wspólnej nocy – napisanej, zagranej, jakiejkolwiek. Potem to już może tylko umrzeć jak u Kay. Albo powinna opaść kurtyna. Jak tu ma być rozpacz jak ona mu się drze jak go kochała? Druga rzecz, że po takiej nocy uciekł w szoku, ale po pewnym czasie coś mu się musiało psychicznie poprzestawiać ( nawet podświadomie) – już nie jest facetem którego nikt nie pocałował. Żaba się w księcia zamieniła. I dlatego tego pazura – tej psychologicznej głębi, ciemnego rysu - nie ma i nie może mieć.
Cały czas za mną chodzi czy to się dało inaczej zrobić, już nie na bazie Forsytha, ale ogólnie kontynuacja – po –buduarze bez słodyczy, na gorzko, emocjonalnie i tak żeby i bohaterowie i publiczność sponiewierać. I nie wiem. Gdzieś mi się kołacze w głowie buduar – a potem ona jak oparzona wraca do Racula. I ona jest z Meg Heatciff Izabelę Linton. I to by było mocne, i by ruszało. Ech a Webber chciał to zrobić mniej cynicznie i z wiarą w miłość. No to ma.
Wniosek z tego taki, że tego bohatera uszczęśliwiać nie należy. A już w ostetecznym razie teksty należy kończyć na wspólnej nocy. I ani linijki więcej.
|
|
|
Post by Kaja on Mar 11, 2010 19:33:32 GMT 1
Miałam się nie odzywać, ale ... Obym potem nie żałowała.
To cos nie podoba mi się i tyle. Koniec kropka.
Co oni najlepszego zrobili z moim ulubionym bohaterem i tą dobrą historią? Wiem mieli do tego prawo i niestety musze je uszanować. I proszę nie będę się dała przekonywać żadnym wywodom psychologicznym i społecznym. Erik w LND może nosić sobie maskę i odśpiewywać jaki on strasznie samotny, jak tęskni i ogólnie jak mu brak Christine, ale przecież jak się okazuje teraz to jest na jego własne życzenie. Jak mu się zachciało uciekać w ciemna nockę to powinien sobie darować śpiewania „Till I heard your sing” I szczerze to się cieszę, że na początku „Beneath a Moonless Sky” Christine robi mu ostre wyrzutu. Ja chętnie po tym jego „My Christine” dodałabym więcej. Nawet jeśli się było w szoku po tej nocy. To po co się czekało aż 10 lat. Fakt syn musiał być odchowany, bo 2-3 letni dzieciak nie jest zdolny do ujawnienia talentu. A ogólne scena ojciec – syn jest beznadziejna. Chris powinna się wkurzyć na Erika, ze im syna deprawuje. Wiecie ogólnie to mi żal: Erika, że zrobili z niego zblazowanego milionera, który nosi maskę chyba tylko dla fasonu i straszenia dzieci (swojego synka) Christine, że nie mogła sobie normalnie ułożyć życia z Erikiem albo Raoulem. I że tak głupio skończyła. Raula taki fajny chłopak i tak skończył. Po tej całej jaskini powinien zwiewać, gdzie pieprz rośnie a nie zadawać się z tym pokręconym towarzystwem. Madame Giry jedna z moich ulubionych postaci. Prawdziwa myśląca i uczuciowa kobieta stała się zrzędliwą i wkurzającą staruchą. Meg tyle jej wciskali miłość do upiora, że w końcu przez to oszalała. I do tego Meg jako tancerka rewiowa. Co to oper i baletów już nie było? I żal mi ich wspólnej nocy. Ja uwierzę w to że Chris wróciła do Erika, że mogło coś między nimi w końcu zadziałać, ale po co po ciemku. Co z ta ciemnością? Przepraszam, ze zrobię wywód biologiczny, ale istnieje cos takiego jak adaptacja i komórki światłoczułe i że oko człowieka do ciemności się przyzwyczaja w kilka sekund i tak czy tak widzi. No chyba że obydwoje cierpieli na „kurzą ślepotę.” Ogólnie to sam soundtrack jest nawet, nawet. Miło posłuchać Ramina, ale cieszę się, ze moja znajomość angielskiego jest raczej średnia i nie wszystko rozumiem. Wole to tak słuchać.
|
|
|
Post by Mlle_Empsychora on Apr 4, 2010 18:20:52 GMT 1
O boru. Zosta³am zabita. W³a¶nie wyczyta³am na jednym forum, ¿e dyrektor Romy prawie siê zdeklarowa³, ¿e zaraz po Nêdznikach wystawi± LND... *¶ciana*
|
|
|
Post by fidelio on Apr 28, 2010 13:22:48 GMT 1
A niech wystawia, krzyżyk na drogę. Tego spektaklu nie można bardzo popsuć. Może nawet się wybiorę pośmiać (sardonicznie) z kolejnej non-repliki.
Na prośbę Kai przeklejam swoją recenzję z bloga. Byliśmy 21go kwietnia. Większość wątków w tej czy innej formie już wspominałam; to jest bardziej pod kątem niezorientowanych w temacie upiorowym znajomych. W komentarzach "prasówka" z oficjalnych recenzji.
Love Never Dies, Londyn: „visi d’arte, visi d’amore…”
Veni, vidi... czymże jest jeden mały wulkan o niemożliwej do wymówienia nazwie wobec pragnienia zobaczenia na własne oczy czegoś, co w zamierzeniach twórców miało być kontynuacją najpiękniejszej sztuki jaką widziałam w życiu? Było w londyńskim teatrze Adelphi wiele rzeczy: ci sami (a przynajmniej nazywający się tak samo) bohaterowie, a do pewnego stopnia nawet aktorzy, szczodrze cytowane melodie (rzec by można, cały program „Jaka to Melodia?” z fragmentów musicali Webbera), podobny układ formalny przedstawienia (prolog rozgrywający się w przyszłości, podobny układ scen zbiorowych itp.), ale kontynuacji tam nie było. Mała, najbardziej oczywista, próbka: oryginalny „The Phantom of the Opera” (POTO) rozgrywał się w roku 1881-82, teraz mamy rok 1907, więc… minęło równo dziesięć lat, a zatem… główny bohater jest młodszy niż poprzednio. To jest teatr, tu wszystko można, prawda? Ale samo wprowadzenie akcji w ten sposób sugeruje bez dwóch zdań, że znajdujemy się w śnie kierującym się swoją własną logiką. W śnie, w którym, jak w krzywym zwierciadle, pojawiają się wykrzywione odbicia znanych z oryginału postaci, by zaraz okazać się kimś innym; w którym szarmancki wcześniej Raoul de Chagny jest hazardzistą i pijakiem, kupczy talentem wokalnym żony Christine oraz twierdzi, że nosi maskę (sic!); tancerka baletu Opery Paryskiej Meg Giry zostaje prostytutką-striptizerką, za milczącą zgodą i zachętą swojej własnej matki, dawniej wymagającej i surowej nauczycielki tańca. Opery już tam nie ma, jest park rozrywki na Coney Island, zatrudniający podkasane kankanistki i „wybryki natury”. Upiora też nie ma – to mała Meg staje się prawdziwym „Upiorem Lunaparku”; osobą, którą obsesyjna miłość doprowadzi w końcu do zbrodni. Jakie Opery takie Upiory. Ten, który wcześniej jednoosobowo trzymał w ryzach całe przedstawienie w londyńskim Her Majesty’s Theatre, nie zasługuje już nawet na to miano; teraz nazywa się Mr Y – podobno miało z tego wychodzić „mystery”, ale każdy, kto choć trochę zna angielski nie przeczyta tego w inny sposób niż „Mister WHY” (aż się chce westchnąć „Oh God, why…? / Perche, perche, Signor…?”, a nie można było dać chociażby „Mr E” jak Erik?).
Cały ten dziwny sen odbywa się w takt naprawdę ładnej muzyki – nie tak porywającej, jak w „POTO”, ale na przyzwoitym poziomie kogoś, kogo wciąż uważam za największego żyjącego kompozytora musicali. Powiedzmy, że jest porównywalna z „Sunset Boulevard”, z którego zresztą Webber robi sporo autocytatów. Aktorzy dają z siebie wszystko. Niestety, na naszym przedstawieniu nieobecny był dochodzący do siebie po operacji wyrostka Ramin Karimloo (którego znam z nagrania płytowego „LND”, a dwa lata temu zrobił na mnie świetne wrażenie w „POTO”), ale zastępujący go Tam Mutu, pomimo wyraźnie mniejszej charyzmy scenicznej, był całkiem dobry. Pochwalić można właściwie wszystkich, najbardziej może Summer Strallen w roli Meg i Sierrę Boggess jako Christine. Inscenizacja ładna – znów nie tak porywająca jak „POTO” z olśniewającymi dekoracjami i kostiumami nieodżałowanej Marii Bjornson – z dużymi wpływami Art Nouveau i robiącymi wrażenie (choć ostatecznie trochę nadużywanymi) projekcjami multimedialnymi. Reżyseria dźwięku i świateł perfekcyjna, orkiestra zachwycająca. Bardzo łatwo dać sobie zawrócić w głowie przyjemną muzyką i oprawą wizualną. Ale… Jak napisał jeden z prasowych recenzentów (którzy byli odnośnie nowego dzieła dość podzieleni, ale w większości przyjęli je raczej chłodno), każda sztuka jest tak dobra lub zła jak opowiedziana przez nią historia. A ta historia jest – piszę to z bólem serca – ZŁA. Nie po prostu niemądra, nie pełna niekonsekwencji – ale zła i wypaczająca znaczenie oryginału niemalże do stopnia szyderstwa.
Od lat mi się marzyło, żeby ich historię opisał Puccini. Jestem pewna, że on potrafiłby oddać te wszystkie zawiłości (niestety niedocenianej w jego czasach) powieści Gastona Leroux; stworzyć obraz człowieka, który żyje sztuką i miłością, któremu ta sztuka wystarcza za wszystko inne, w granicznej sytuacji wręcz ratując życie. Artysty, który ma za nic społeczne stereotypy, który odrzuca banał i przyziemność pospólstwa, które wcześniej odrzuciło jego, bo nie byli w stanie zobaczyć nic więcej niż najpłytszy pozór, symbolizowany przez pozbawioną urody twarz. Tragedię dążenia do doskonałości w niedoskonałym ciele; potrzebę wzniesienia się ponad własne ograniczenia i strach, w być może jedyną dostępną człowiekowi transcendencję. A przy tym miłość, jedną z najpiękniejszych jakie zna kultura, miłość przez lustro. Związek dwojga bohaterów będących na jakimś głębokim poziomie nierozerwalną jednością, w sposób bardzo podobny do opisanego przez Emily Bronte w „Wichrowych Wzgórzach”. Tajemnicę identyczności przeciwieństw, związku duszy z bóstwem, artysty z natchnieniem, wzajemne i obopólne olśnienie na granicy mistycyzmu. Zawsze mi się wydawało, że tak wielka odwaga, tak straceńcze rzucenie wyzwania całemu światu oferującemu stereotypową małą stabilizację, zasługuje – przynajmniej w sztuce, jeśli nie w życiu – na zwycięstwo. Dlatego nigdy nie wierzyłam, żeby Christine (będąca też przecież artystką) odrzuciła szansę życia choć przez chwilę w glorii sztuki i miłości (choćby na przekór całemu światu) za obietnicę pieniędzy i arystokratycznego tytułu. Byłam pewna, że nawet wyrzucona z Domu nad Jeziorem, niby „dla swojego dobra”, wróci i nie da się więcej wygonić, bo od samej siebie (chociaż to być może straszne) nie ma ucieczki. W jakiś sposób oni oboje – a zwłaszcza Erik – byli naraz i Cavaradossim, i Scarpią, a nawet i Toscą.
Webber – wraz z resztą autorów „LND”: Frederickiem Forsythem (autor jednej z najgorszych literackich kontynuacji powieści Leroux, pt. „Upiór Manhattanu”), Benem Eltonem (libretto) i Glennem Slaterem (teksty piosenek) – czyni ten powrót motorem wydarzeń swojego sequelu, ale przedstawia go tak, jak zrobiłby to ktoś, kto obojga głównych bohaterów nienawidzi z całego serca i życzy im losu gorszego od śmierci (obstawiałabym tu Raoula de Chagny). Otóż, za jednym zamachem pozbawiono ich i sztuki, i miłości, zamiast tego wskazując im wyraźnie cele, które zdaniem typowych filistrów są w życiu najważniejsze: trzaskanie kasy i robienie dzieci. Sztuki w „LND” nie ma, zastąpiły ją sztuczki. Zamiast Opery występuje podrzędna tancbuda albo cyrk seksu i potworów. Mr Y od „dziesięciu lat” (czyli od 1882 do 1907) komponuje kiepskie kuplety pod publiczkę, wyśpiewywane przez skrzeczące nosowo amerykańskie girlsy. Nawet w wolnych chwilach - kiedy spodziewać by się można, że szuka ujścia dla swego wybitnego talentu - konstruuje groteskowe automaty: czterorękiego goryla grającego na organach (przedtem sam grał tak, że Bach by się nie powstydził), żyrandol złożony z mechanicznych głów Meduzy, stolik poruszany przez kościotrupa, czy lalkę do złudzenia przypominającą utraconą Christine (na szczęście zastosowanie owej zabawki pozostawiono na scenie w sferze domysłów). Wszystko to ma nawet pewien szalony wizualny urok, ale wysoką sztuką zdecydowanie nie jest. Gdzie się podział geniusz, przy którym Michał Anioł i Mozart stawaliby jak równi z równym? Nie ma artysty-buntownika, jest co najwyżej ekscentryczny milioner pochłonięty zarabianiem pieniędzy, żerujący na najniższych instynktach publiczności prymitywnej, niewykształconej i pozbawionej gustu. Christine wraca zaśpiewać na inauguracyjnym koncercie w lunaparku – ona, która powinna śpiewać w najwspanialszych operach dla koronowanych głów. Wraca jako żona-i-matka, z pasożytującym na niej Raoulem-utracjuszem i dziesięcioletnim (TAK, dziesięcioletnim!!!) Gustavem. Złamana, pozbawiona ambicji, z pokorą znosząca swój marny los.
Spotkanie po latach z panem Y rozwiewa resztki złudzeń. Okazuje się – w tej sztuce bardzo wiele rzeczy „okazuje się” wyłącznie na podstawie relacji różnych postaci, a mało tych nieprawdopodobnych wydarzeń jest pokazanych na scenie – że w noc przed swoim ślubem z Raoulem (sic!), Christine odszukała (jakoś) Upiora i oddała mu się w egipskich ciemnościach (ten fakt jest tak często podkreślany, że urasta do głównego powodu tego dziwnego rendez-vous). O świcie – i to jest zdecydowanie największe horrendum tego spektaklu – Erik porzucił ją na pastwę losu (gdyż zrobiło mu się wstyd jak wygląda), przez dziesięć lat nie zainteresowawszy się nawet jej losem (co oczywiście nie przeszkadzało mu użalać się nad sobą). W dodatku – gdyby ktoś na widowni jeszcze się nie domyślił – pozostawił po sobie pamiątkę w postaci ciąży (przynajmniej tak twierdzi Christine, a skąd może wiedzieć, skoro następnego dnia wyszła za mąż za pana de Chagny, tego nie wyjaśniono). Tak więc intymny związek, która mógł być nieomal apoteozą, glorią i tryumfem miłości nieprawdopodobnej, okazał się w tej kontynuacji przypadkową obłapką pod krzakiem, zakończoną niechlubną ucieczką i obowiązkowym zapłodnieniem. Nie potrafię nawet wyrazić jakim obrzydzeniem napawa mnie to rozwiązanie (tym bardziej, że gorąco popieram konsumpcję związku Aniołów Muzyki w stosownych ku temu okolicznościach i oprawie); chyba tylko rzucenie pieniędzy a’ la „Traviata” byłoby bardziej poniżającą rzeczą dla dziewiętnastowiecznej (!) dziewicy (!), która właśnie zdecydowała się stracić cnotę z kimś, kogo całe racjonalnie myślące społeczeństwo jej odradzało. Gdyby nie ten „okropny” Raoul, byłaby duża szansa na powtórkę tragicznego losu Fantyny z „Nędzników” Hugo (którą Webber powinien znać choćby z musicalu „Les Miserables”). W innej musicalowej wersji „Upiora” (autorstwa duetu Kopit i Yeston) nie kto inny, jak mamusia Erika o mało co nie topi się w Sekwanie będąc (1.) porzuconą i (2.) w ciąży. Zniosłabym ten cały nowojorski cyrk, zniosłabym zakochaną w panu Y na zabój niezauważaną Meg Giry (chociaż moim zdaniem ona najbardziej zazdrościła Christine miłości, i mniejsza już o to do kogo), zniosłabym goryla-organistę – tego nie zniosę.
Na tym niestety nie koniec (nawet nie środek), steku stereotypów i klisz, jakich pełne jest libretto „LND”. Tak naprawdę, to – pomimo szumnego, a trywialnego, tytułu – miłość umiera w tym spektaklu przez cały czas. O miłości Christine do Raoula i vice versa nawet nie ma co wspominać – najwyraźniej małżeństwo jest tutaj tylko pustym kontraktem, którego warunków nikt nie ma zamiaru honorować. Miłość Christine i Erika (pardon: Pana Y) przedstawiona jest jako żywy trup, wywołany na chwilę z przeszłości i przez moment chyboczący się na granicy między życiem i śmiercią, zanim nie wyjaśni się (a to zagadka!) kwestia ojcostwa dziecka. Potem, przez końcówkę pierwszego aktu i cały drugi – żadnej miłości, innej niż do dziecka, już nie ma. Są zabawki dla dziecka, jest walka o dziecko, jest niepokój o dziecko, jest nawet próba utopienia tego nieszczęsnego dziecka przez oszalałą z rozpaczy Meg Giry. Jak powiedziała – a raczej wywrzeszczała niczym Kościelnicha w „Jenufie”! – nieoceniona Madame Giry: ileż rzeczy byłoby inaczej „if that bastard had never been born!” Czasami warto dać sobie dorobić gębę naczelnego czarnego charakteru, żeby móc szczerze wykrzyczeć to, o czym wszyscy myślą po cichu!
Nie chciałabym wdawać się tu w dywagacje, dlaczego Webber sprokurował tę obłędną fantazję zemsty na Upiorze. Czy to tylko rozgoryczenie i zawiść kogoś, kto, sam dysponując wielkim talentem muzycznym, strawił całe lata na działania czysto komercyjne, sztampowe, odcinanie kuponów od dawnej sławy? Czy frustracja kogoś, kto pozwolił odejść miłości swojego życia (jak twierdzą o Sarze Brightman) i ruszył w korowód ślubów, rozwodów i prokreacji? Skoro Panu Autorowi się nie udało żyć sztuką i miłością, to i bohater, z którym się utożsamiał, nie będzie miał lepiej. Stereotyp goni stereotyp. Po dziecku-jednorazówce spłodzonym po ciemku z ukochanym nie następują żadne kolejne ciąże, pomimo dziesięciu lat dzielenia łoża z niechcianym mężem. Dzieciak – moim zdaniem przesunięto akcję aż o „10” lat wyłącznie dlatego, żeby nie „uszczęśliwiać” Upiora przedszkolakiem – „oczywiście” przejawia wszelkie talenty genialnego tatusia, a to zdolności muzyczne i zamiłowanie do straszydeł. Jedna z najciekawszych piosenek „LND”, kontrowersyjna i rockowa „Beauty Underneath”, stanowi hymn na cześć uwodzicielskiej mocy wyobraźni przekraczającej wszelkie granice – coś takiego miałoby rację bytu między parą wzajemnie inspirujących się bohaterów-artystów, ale nie, tutaj Pan Y śpiewa to do dziecka! Już jego reakcja na rewelację o potomku jest tak nieproporcjonalnie radosna, że aż skręca wnętrzności. Litości; każdy – tylko nie on! Nie wyobrażam sobie w całej kulturze bohatera, który miałby mniej powodów cieszyć się, że został ojcem – a Mr Y tonem zwycięzcy oznajmia, że „wszystko, co ma, będzie należeć do jego syna” (przepraszam, chodzi o ten kabaret ze striptizem?).
Odkąd urodził się Gustave, Christine spełniła swoje zadanie i wszyscy czekają tylko na to, w jaki sposób twórcy „LND” się jej pozbędą. Te małe, złowieszcze fragmenciki: obietnica, że po koncercie spędzi trochę czasu sam na sam z synem, sama „aria” z tekstem „life may be fleeting, love lives on!” Pewnie miał być „Hymn świętego Pawła do Miłości” - wyszło jak zwykle w tej sztuce… Cały ten nieszczęsny występ, rozgrywający się jako jeszcze jeden „pojedynek” pomiędzy Erikiem a Raoulem, o którym Christine, jak zwykle, nie ma zielonego pojęcia – jeśli zaśpiewa, mąż usunie się z drogi (co też czyni, nie pożegnawszy się nawet z dzieckiem, które przez „10” lat uważało go za ojca). Czy ktoś miał jakieś wątpliwości, że Christine zaśpiewa, zwłaszcza, że tuż przed tym „zakładem” w barze solennie obiecała to panu Y w ramach przeprosin za niestosowne zachowanie Gustava, który na widok twarzy gospodarza zaniósł się piskiem? W końcu następuje finał na nabrzeżu, gdzie Meg próbuje zepchnąć dziecko do wody, a ostatecznie strzela do Christine z pistoletu i rani ją śmiertelnie. Jak na kogoś, kto ostatnich kilkanaście lat spędził kochając ją i tęskniąc do szaleństwa, pan Y reaguje na zgon śpiewaczki bardzo spokojnie. Owszem, całuje ją na wieczne pożegnanie i roni symboliczną łezkę, ale z boku już niecierpliwie przebiera nogami następca. Zastanawiam się, czy Christine zginęła dlatego, że twórcy nie odważyli się pokazać tryumfu cudzołóstwa (formalnie wciąż jest żoną pana wicehrabiego), czy może po prostu po wydaniu na świat dziecka jedyne, na co zasłużyła to łabędzia pieśń i kula w brzuch. Dzieciak melodramatycznym gestem zdejmuje maskę ex-Upiora i patrzy na jego twarz bez strachu, a publiczność ma się tym wzruszać i uznać to za zapowiedź nowej nadziei i przyszłego szczęścia tatusia i synka. Być może, gdyby nie narzucony obowiązek w postaci dziecka, pan Y rzuciłby się do morza i skończył jak Tosca (z drugiej strony, nie sądzę, żeby nie umiał pływać…)?
Podsumowując – muzyka była bardzo ładna i nawet (co bardzo dobrze) dało się usłyszeć, że ktoś pracuje nad tekstami (na płycie były na żenująco niskim poziomie literackim). Wizualnie też do przyjęcia. Aktorzy bardzo dobrzy – oni w tej awanturze naprawdę są najmniej winni. Lord Webber spełnił jak sądzę swoją małą fantazję zemsty, obnażając przy okazji oblicze zgorzkniałego twórcy, który rozmienił talent na drobne i ugrzązł w banalnej codzienności (skąd u diabła pomysł, żeby nawet z „POTO” robić „rozrywkę rodzinną”?!). Mam nadzieję, że mu to wystarczy i teraz da im już spokój. Że będą kolejne wersje, reinterpretacje i kontynuacje – nie wątpię ani na moment i już się na nie cieszę. Mitu nie można zabić, a z każdego złego snu można się w końcu obudzić.
|
|